Sąsiedzi (Kraszewski, 1878)/Tom I/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sąsiedzi Tom I |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1878 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wesele u p. Podkomorzego zostawiło po sobie mnogie i rozliczne wspomnienia. Sędziemu nie powiedział nikt o tem, że syn jego wroga dwa razy z sędzianka śmiał tańcować: uczyniono z tego tajemnicę.
Czemeryński tylko opowiadał nadzwyczaj patetycznie owo spotkanie ze Strukczaszycem we drzwiach Bibotheki, bo tak zwano pokój, w którym beczka wina stała. Powróciwszy do domu, najpierw opisał to ks. ex-definitorowi, potem dwom sąsiadom, naostatek ekonomowi. Do opowieści tej zakażdym razem przybywały nowe i piękne ły; wykończał ją artystycznie autor i podniósł do znaczenia Mimodramatu.
Pierwsza wersya, którą żonie w ucho włożył, tak była różną od ostatniej, iż historykowi prawdziwy zaszczyt przynosiła.
Gdy w pięć dni potem przyjechał pan Filemon Kaczor, zwany „Komornikiem“ o którym zaraz szerzej powiemy, w progu go zaczepił Czemeryński:
— A słyszałeś-że ty o mojej awanturze z tym samozwańcem Strukczaszycem, na weselu u Podkomorzego? Nie? To ci powiem. Wystaw sobie, rzecz była widać ukartowana: chciano nas, upoiwszy zbliżyć i zmusić do podania sobie rąk. Ja to wszystko anticipative przewidziałem, przeczułem, zbrojny byłem. Wiedziałem, że mnie nie pożyją.
Cóż się dzieje? Gdy już pocula mnogie wychylono, gdy w czuprynach szumi, pchają mnie, powiadam ci, umyślnie na ciasne przejście, kędy się minąć nie było można. Miałem się na baczności. Jedną razą, widzę — idzie ów drągal, ręce w kieszeniach, podpiły mocno, głowa do góry zadarta, wprost na mnie.
Zważ, że nam wszystkim wprzód subversive szable poodejmowano, bo, tak jak mnie żywym widzisz, natychmiast-bym za szyję moją dobrodziejkę chwycił.
Stanąłem jak mur. Ten stanął też. On na mnie patrzy, ja na niego; podniósł ramiona, ja też. Ludzie nas otaczają — co tu będzie?
— Proszę! proszę! — wtrącił Kaczor.
— Ale, nie przeszkadzaj-bo — ofuknął Czemeryński — słuchaj — na czem stanąłem? A — jak mur stoję. Widzę, pobladł antagonista, chwieje się, i widzę jak mu zboku animuszu dodają.
Dłużej to trwać nie mogło, odezwać się nie chciałem. Słowo za słowo, byłaby powstała uwłaczająca godności mej burda. Więc, panie dobrodzieju, co ja robię! Co myślisz?
— A! dalipan, nie wiem — odezwał się Kaczor.
— Widzisz! politykiem nie jesteś — kończył sędzia — prychnąłem, ale gdybyś był słyszał jak prychnąłem, co było w tem prychu! Żadne słowo tego nie wyrazi. Była w nim pogarda, lekceważenie, oburzenie, duma, groźba.
A wiesz — ten szerepetka, niemogąc się zdobyć na odpowiedź inną — odprychnął.
Ale jak odprychnął? — nędznie! bo to było naśladowanie małpie, słabe, nikczemne. Jak buchną śmiechem wszyscy!
Wtem Podkomorzy widząc, że nieprzelewki, i że ja mogę wpaść na nowy jaki pomysł, pochwycił mnie na bok, uprowadzając.
Dopiero widzieć trzeba było, jak ta nędzna, ordynaryjna figura, krokiem tchórzliwym, oscyllującym, niepewnym poczęła cofać się i z placu uchodzić; trzeba było widzieć, jakim wzrokiem piorunojącym ścigałem zuchwalca.
Nie! powiadam ci, admirowali mnie wszyscy, winszowali mi, nie mogli się nacieszyć. Strukczaszyc poszedł jak zmyty. Jedno prychnięcie! Tak!
Podajemy tę wersyę skróconą nieco, aby dać wyobrażenie: jak sobie ową przygodę wykładał pan Czemeryński.
Komornik Filemon Kaczor, był to biedny człeczyna, który w istocie dawniej zajmował się pomiarami, później, małoco grosza uciuławszy, nabył lichą wioszczynę w błocie, a miał to nieszczęście, że się we własnej praczce, ładnej dziewczynie, zakochał — i ożenił. Następnie pomnożyła się rodzina; żona z owej ładnej, świeżej dziewoi stała się otyłą babusią; bieda zawitała do domu i p. Filemon Kaczor, niemając tak dalece co mierzyć, bo wszystko już było pomierzone w okolicy, biedę klepał.
Był człowiek mały i z krzywemi nogami, które, gdy stał, nigdy do siebie przystać niemogąc, owal nieforemny wpośrodku zarysowywały. Twarz miał dziobatą, nieładną, na której nawet wąs porządnie rosnąć nie chciał.
Ale zpod powiek wychwytywało się spojrzenie kolące jak szpilka, przenikliwe, rozumne. Pan Filemon też choć z miłości szalone popełnił głupstwo, co nieustannie powtarzał, nie był wcale głupim.
Rozmaitego rodzaju posługami starał się sobie pozyskiwać serca obywatelskie; umiał na nasienie dostać owsa u Strukczaszyca, a we dwa dni potem korczyk pszenicy z Łopatycz. Był dobrze ze wszystkiemi, a na nikim poczciwej nitki nie zostawił.
Przed Hojskim wygadywał na Czemeryńskich, w Łopatyczach wydziwiał na pyszałka Strukczaszyca. Potakiwał zawsze gospodarzom, gdziekolwiek był, a plotki nosił i dawał się używać do wszystkiego.
Być bardzo może, iż w domu, dla kupy dzieci zamurzanych i jejmości bardzo krzykliwej, siadywać nie lubił, — bo wyrywał się zawsze ze swego Brzozowa, pod różnemi pozorami.
Nie czyniono z nim sobie najmniejszego ambarasu: w pokoju siadał u drzwi, u stołu na szarym końcu; nie obrażał się, gdy mu wino z innej nalewano butelki niż gospodarzowi; znosił, gdy Czemeryński wymawiał mu, że jego buty dziegciem śmierdzą, tłómacząc, że je zawsze odświeża starą słoniną — słowem, człek był gładki i wygodny.
Do posyłek, na zwiady, sam się napraszał. Prawda, że potem za wszystko najłaskawsi dobrodzieje płacić musieli; ale się nie wzdragał brać honoraryów w naturze, co wiele odzyskanie ich ułatwiało. Począwszy od nadgniłej rzepy, brał wszystko: stęchły owies, porosłą pszenicę, hreczkę popsutą i gorzałkę śmierdzącą.
Mówił pokornie: — Zda się i to!
Lubili go za tę usłużność wszyscy, oprócz księdza Dagiela. Proboszcz nie miał zwyczaju na nikogo nic mówić, ale gdy Kaczora chwalono, milczał.
Tu, mimo pobożności swej, bo w kościele był budującym modlitwą swoją, nie miał miru.
Szczególniej na rękę było komornikowi, że się Czemeryński zajadał z Hojskim. Błogosławieństwem dlań była ta wojna dwu sąsiadów, i starał się ją o ile możności utrzymać w całej sile, podsycając bardzo zręcznie z obu stron; chociaż napozór zachęcał do zgody i opiewał nieocenione, błogie jej skutki.
— A co p. Filemonie? — zagadnął go, ukończywszy opowiadanie swe Czemeryński, — nie słychać tam co nowego od tych hultajów?
Kaczor ramionami ruszył.
— Zawsze się jednakowo odgrażają — rzekł komornik. Dla jaśnie wielmożnego sędziego ten ciągły niepokój, to prawdziwy kołtun.
— Kula u nogi! — zawołał Czemeryński, ale czy myślisz, że ja na włos ustąpię? Nigdy! Tu nie idzie już o dyferencyę, o ziemię święcie mi należącą, wydartą, trzymaną, za którą, gdyby przyszło rewindykować, rekuperować, likwidować, nie starczyłoby majętności tych Hojskich, a raczej Holskich — bo to gołe!
Rozśmiał się. — Nie idzie oto, ale o honor, o punkt honoru, o świętą sprawiedliwość. Tu żadne układy i ustępstwa nie są możliwe, rozumiesz, bo-by zadały kłam mnie i ś. p, ojcu mojemu.
— Że jaśnie wielmożny sędzia ma po sobie słuszność — dodał komornik, tego mapy dowodzą, dukty, kopce, na drzewach znaki.
— A wiolencyą i perfidyą powoli dogarniali, przywłaszczali i dziś tych awulsów rekuperować prawie niepodobna. Dwór ich stoi na moim gruncie!
— Któż to, proszę jaśnie pana, lepiej wie nademnie? — rzekł Kaczor. Jednak to się już tyle czasu ciągnie, że należałoby się dopilnować.
— Tak! mądryś — zawołał Czemeryński. — Ja jestem człowiek, ty mnie znasz, otwarty — prawy, niekryjący w sobie zdrady — a Hojski co? Kto? Mruk, zamknięty, faryzeusz, zpodełba patrzący, wcielony fałsz, inkarnacya obłudy.
Uśmiechnął się Kaczor, aprobując.
— Więc — mówił z zapałem Czemeryński — w sądach ja idę z podniesioną przyłbicą, gościńcem szerokim, on na przełaj, przekupstwem, podstępem. Kondemnuje się, gdy mu potrzeba, niedopuści rejestru, gdy mu wygodniej; potem de noviter repertis, prosi o kommissyą i dukt nowy. I tak z roku na rok za gardło mnie dusi.
Myśli, że mnie zmoże i że ja wkońcu pójdę do kompromisu, a sąd polubowny, jak to jego obyczaj, krakowskim targiem na pół, przyzna mu choć połowę jego rabunku. Otóż nie! nie — i nie!
Na rękę było przybycie Kaczora sędziemu, gdyż, co mu się często przytrafiało, potrzebował pieniędzy. Była to delikatna materya. W podobnych razach Kaczor sub rosa mając sobie powierzonem, iż chwilowo Czemeryńskiemu gotówki brakło, jechał, sznurkował i szlachcica wynajdywał, który sam o lokatę prosił. Operacya odbywała się tak, że honor domu salwowano. Z początku sędzia wzdrygał się brać pieniądze.
— A po co mnie to? ciężar? prowizya duża! Dajcie mi pokój.
Kłaniał się szlachcic, rozmawiano i sędzia, niby zmuszony, przez miłosierdzie zgarniał dukaty i talary.
— Słuchaj-no, Kaczor, komorniku kochany — rzekł mu po obiedzie sędzia. — Hm!
I nie mówiąc więcej, pokazał na dłoni jak się odbywało liczenie pieniędzy. — Hm?
— A wiele? — zapytał komornik.
Sędzia, uśmiechając się, rozszerzył palców pięć: miało to oznaczać pięćset czerwonych złotych.
Komornik potarł czuprynę; Czemeryński go poklepał po ramieniu.
— Ja ciebie znam! tyś sprawny! — rzekł śmiejąc się. I szepnął mu coś do ucha. — Kaczor się do kolan pokłonił.
Była to właśnie owa pora kontraktowa, gdy mnóstwo ludzi na pieniądze poluje, więc nie łatwo ich gdzie dostać; wszelako spodziewał się komornik — przy pomocy Bożej! — bo był bardzo pobożny.
Przed wieczorem wyruszył z Łopatycz.
Po drodze mu wypadał Sierhin; zmierzchało się już. Zdala dwór, w którym się tęgo z kominów kurzyło, oświecony, był tak jakoś zaciszny, wygodny, aż się zajechać chciało. Czemuż nie?
— Nawracaj do Sierhina! — odezwał się komornik do chłopca i począł: — Pod twoją obronę.....
Modlitewka była na intencyę, ażeby mu się w tym domu powiodło.
Właśnie, p. Erazma wysławszy do Lublina, nie tak dla interesów jak dla rozrywki, Strukczaszyc z siostrą Blandyną nudził się trochę. Zimą spory z Łopatyczami przycichały zwyczajnie, chyba w lesie się co przytrafiło. Zobaczywszy przyjeżdżającego Kaczora, którego poznał przez okno Strukczaszyc, uradował mu się — otworzył drzwi i huknął:
— Konie do stajni!
W zachowaniu się komornika u dwu sąsiadów, była pewna różnica: pokornym był u obu, ale z Hojskim nieco poufalszy, i że tu smutnawo zawsze wyglądało, nabierał wesołości, a gospodarz mówił mało, on czuł się w obowiązku mówić za dwóch.
— Niech-że będzie pochwalony! — odezwał się wchodząc.
Na kominku się paliło w izbie, Hojski właśnie był chodząc, część pacierza dokończył.
— Jak się masz komorniku? a zkąd?
Pytanie było niedyskretne. Zamilczając o Łopatyczach, przyznał się komornik, że z Kobrynia powraca do domu.
— A w Łopatyczach nie byłeś? — zagadnął Strukczaszyc.
Po chwili milczenia komornik bąknął:
— Byłbym minął, ale Czemeryński z gościńca mnie kazał zawrócić.
— O! o! cóż-to?
Zbliżył się do gospodarza Kaczor i, naśladując mimikę sędziego, pokazał na dłoni jakby pieniądze liczył.
Strukczaszyc się rozśmiał.
— A to dobrze!
— Pan mu ich nie da przecie? — odezwał się szydersko komornik.
Hojski włożył ręce w kieszenie, zapatrzył się w komin, podszedł i polanko przyłożył: nie odpowiedział nic.
Po długim przestanku odwrócił się:
— Cóż tam? kuso?
— A kuso! bo państwo, widzę, kosztuje.
— Czomu ne szałyty, koty prystupaje! — krzyknął Strukczaszyc, przykładając drugie polano na ognisko.
W tem, o gościu się dowiedziawszy, nadeszła, w białym czepcu z szafranowemi wstęgami, panna Blandyna. Kaczor ją w rękę pocałował.
— Acan dobrodziej na postną wieczerzę trafiłeś — co ja mu dam? hę? u nas dziś mleko i kaszka z grzybami.
— Karaj Boże do wieku! — odezwał się komornik. Chciałbym to w domu codzień mieć.
Zaczęto zaraz po chwili rozpytywać o Łopatycze. Komornik tak się tu umiał maskować i przybierać postawę przyjacielską, że Strukczaszyc go za swego miał.
Panna Blandyna, pomimo groźby, że wieczerza mlekiem i kaszą się obejdzie, wyszła, aby naprędce dokomponować naleśniki. Mężczyźni zostali znowu sami.
— Gdzież ty im tych pieniędzy będziesz szukał? — spytał Strukczaszyc.
— Albo ja wiem!
— Dziś o to niełatwo.
— I jak!
Hojski żywo chodzić zaczął po pokoju. Widać było, że walczył z sobą, że się wahał i że myśl jakaś go żywo zajmowała. Nagle stanął.
— Słuchaj ty mnie uważnie.
— A i owszem.
— Widzisz, to tak jest — jam weredyk — mówił Strukczaszyc urywanemi frazesami. Ty jesteś biedny, dosyć mi sprzyjasz.
— O!
— Nie przerywaj! Dosyć mi sprzyjasz, ale ze strachu na dwóch stołkach siedzisz. Nie przerywaj. Ja cię mogę dźwignąć — ale —
Palec położył na ustach, a komornik w zapale obie ręce długie i kościste do piersi przycisnął.
— Rób mnie interesa, nie im, nie tym łajdakom, nie temu czarnawczyckiemu mieszczuchowi, co się dmie darmo.
Komornik wciąż jeszcze ręce cisnął do piersi, na znak szczerości afektu.
— Nikt na świecie wiedzieć o tem nie będzie — dodał Strukczaszyc. Poszli razem do okna.
Hojski pocichu, ale szybko począł coś szeptać, wygadał co miał, trzymając za guzik komornika, i, skończywszy, oddalił się ku kominowi.
Kaczor jak wmurowany stał długo przy oknie. Nie mówili nic.
— Chcesz — dobrze — dorzucił Strukczaszyc — nie — to nie.
— Ale chcę! chcę! — wybuchnął zbliżając się komornik i za ręce chwytając gospodarza. — Chcę — tak mi Boże dopomóż. Ale — chudy pachołek jestem, na prześladowanie się wystawić nie mogę. Jak mnie pan zdradzi, żonę i dzieci mieć będziesz na sumieniu.
Strukczaszyc, milcząc, poszedł do stolika, na którym stał krucyfix, wziął go w ręce i przed Kaczorem, schyliwszy się, w nogi Chrystusa pocałował. Co uczyniwszy, postawił krucyfix na swem miejscu.
Była to przysięga, a kto starego Hojskiego znał, ten wątpić nie mógł, że on jej, gdyby życie dać przyszło, nie zdradzi.
Komornikowi twarz się wyjaśniła.
— Wszystko będzie jak pan nakażesz — powiadam, wszystko.
Dano wieczerzę; jadł Kaczor tak, jakby w Łopatyczach na obiedzie nie był. Zamknęli się potem w kancellaryi Strukczaszyca nad jakiemiś papierami, z których gospodarz dyktował a komornik pisał. Trwała ta konferencya do północy blizko, poczem Hojski, resztę pacierzy domówiwszy, spać się położył. Nazajutrz dodnia Kaczora już nie było; ale p. Blandyna oddawna w tak dobrym humorze brata nie widziała. Nadzwyczaj rzadko mu się zdarzało nucić, a nazajutrz wieczorem z drugiego pokoju usłyszała jak podśpiewywał.
— Ale to coś osobliwego! — rzekła w duchu, — chyba Czemeryńskim się co zrobiło.
Nie słychać jednak było o żadnej biedzie w Łopatyczach; chociaż trochę się tam szyki pokrzyżowały.
Ów baron Niemiec, który się zdawał tak do Leonilli przysiadać, nie dał się zaprosić na projektowany bal dla państwa młodych u Czemeryńskiego. Wszyscy wogóle Niemcy natychmiast po weselu wybrali się do Warszawy i Drezna, pod tym pozorem, że Najjaśniejszy Pan bez nich żyć nie mógł.
Tak więc upadła nadzieja uzyskania za pośrednictwem grafów niebieskiej wstęgi. Podkomorzy Buchowiecki nie odmawiał w tem pomocy swej i zięcia protekcyi, lecz zarazem przyznawał się, że Brühlowi trzeba było za to dać duser, conajmniej z tysiąca czerwonych złotych się składający, dlatego, że sędzia senatorem nie był; a król mocno się opierał mnożeniu kawalerów bez odpowiedniej kwalifikacyi. Oprócz tego kontrakta tegoroczne wypadały jakoś niedobrze, pieniądze się nie poławiały.
Dochody z Łopatycz rozłaziły się, jak mówił sędzia. Niemal cała nadzieja była na Kaczorze, który miał przyobiecane porękawiczne wcale ponętne.
Przez dni prawie dziesięć komornika widać nie było, ani o nim słychać. Gdy już zcicha go łajać poczynał Czemeryński, on razem ze szlachcicem się jakimś przystawił. Szlachcic wysiadł naprzód u Śliwki, a Kaczor przybiegł do dworu.
— Są pieniądze?
— Będą — jaśnie panie — odparł komornik, ale jest klauzula.
— Pfiu! klauzula! jaka! żadnej znać nie chcę! Prosty skrypt przy świadkach — i żeby mi go do roku nie intabulował.
— Inna rzecz.
— Cóż innego?
— Szlachcic nie chce kapitału rozrywać, ma całe tysiąc dukatów — rzekł Kaczor.
Czemeryński aż się uśmiechnął i ręką zamachnął.
— To, na waścin młyn woda! — odezwał się — zechcesz porękawicznego podwójnego.
— Jaśnie wielmożny sędzio, po sprawiedliwości — zawołał Kaczor, — o małom karku nie skręcił, a com się nagadał, nakonwinkował! — Chciał jechać do Sapiehów.
Czemeryński wyprawił go po szlachcica. Był nim pan Honory Świerzbiński, zamożny i pracowity Brześcianin, człek stateczny, dawny wojskowy; odegrała się z nim komedya zwykła.
Sędzia przyjął przybywającego po pańsku, zaczął de publicis, o konjunkturach politycznych ex re Brandeburczyka i cesarza rzymskiego. Świerzbiński był za aliansem wszelakim przeciw niebezpiecznemu sąsiadowi, czyhającemu na Gdańsk, Toruń i Elbląg. Przybyłego tytułowano porucznikiem.
Zagaił wkrótce komornik, iż nie inny był cel odwiedzin, prócz powinnego respektu panu sędziemu, jak umieszczenie kapitaliku.
— A! proszęż cię, komorniku — wybuchnął Czemeryński — znasz przecież interesa moje, iż pieniędzy nie potrzebuję. Proszą mi się państwo Sawiccy z pod Drohiczyna, z dwoma tysiącami czerwonych złotych, — odmówiłem. Nie mogę. Co z temi pieniędzmi robić! Dóbr nabywać nie chcę.....
— E! już to tam jaśnie wielmożny sędzia znajdziesz sposób na to, aby fruktyfikowały — rzekł komornik, a dla mnie, sługi swego, uczynisz tę łaskę, aby p. porucznik się z pieniędzmi nie woził.
Krzywił się sędzia; prowizya sześć od sta zdała mu się exorbitancyą: koniec końcem jednak po obiedzie dukaty odliczono i skrypt manu propria podpisał sędzia i świadkowie.
Czemeryński dawno tak wesołym nie był; córce na szpilki dał nazajutrz pięćdziesiąt czątych, tyleż żonie i, opędziwszy co pilniejszego, myślał o podróży do Warszawy, dla odnowienia stosunków z grafami, gdy się dowiedział, że król do Drezna wyruszył.
W tym samym czasie ktoby był zajrzał do Sierhina, znalazłby i tam ukontentowanie, które humorowi łopatyckiemu nie ustępowało.
Częstszym niż dawniej gościem bywał tu teraz komornik, który do sędziego nie zajeżdżał i nawet gościniec około dworu przechodzący wymijał. Panna Blandyna zauważyła to, że ilekroć Kaczor się zjawił, szedł z nim Strukczaszyc do kancellaryi i godzinami tam przesiadywali nad jakiemiś rachunkami.
Niekiedy komornik przywoził z sobą gości, jakich tu dawniej nie widywano, — szlachtę jakąś z okolic bliższych i dalszych.
Gdy ichmoście ci przybywali, traktowano ich obficie, i wprowadzano także do kancellaryi, gdzie p. Blandyna podsłuchała razy parę liczenie pieniędzy.
Nadto dobrze znała brata, ażeby go o lekkomyślne lokowanie kapitałów posądzać mogła; wszelako trwoga ją jakaś ogarniała. Strukczaszyc zaś, ani przed siostrą, ani przed synem z interesów swych nie zwykł się był nigdy spowiadać.
Było w tem wszystkiem coś tajemniczego.
Pan Erazm, wyprawiony do Lublina, dopiero w wielkim tygodniu na święta Wielkanocne miał powrócić. Było i to utrapieniem wielkiem p. Blandyny, że go nie widziała tak długo.
O to też największy żal do brata miała, iż chłopca za światem gdzieś trzymał.
— Niech się przeciera! — lakonicznie odpowiadał Strukczaszyc.
— W domu też znalazłby i co robić i czem się zabawić, a nam starym tak tęskno-by nie było.
— W domu? co w domu? żeby go znowu Łopatyńcy pokaleczyli? — mruczał Hojski. Kiedy ja nie mam spokoju, niech choć on go zażyje, póki nań ta bieda nie spadnie.
— Chłopca-by ożenić i na gospodarstwie posadzić — poddawała siostra.
— Nie czas! — sprzeczał się stary.
— A kiedyż będzie czas? — mówiła ciotka, — gdy zęby zacznie tracić? Nie czas! Jegomość-bo nic nie widziałeś u Podkomorzego, jak za nim panny strzelały oczyma, a i on też! Oto!
— Bałamuctwo!
— A ja mówię, bałamuctwo z tego może być chyba, gdy go wczas nie ożenisz. W tym Lublinie lekkich osób, wdówek, pań duszek zawsze dużo. One na takiego kawalera łase, a z tego obraza Boża.
— Ot-byś nie plotła! — zawołał stanowczo Strukczaszyc. — Tylko, aby mnie straszyć! Ja mu żonę wybiorę, napatrzę i sam dam — gdy przyjdzie pora. Inaczej jak z mojej ręki mieć jej nie będzie.
— A to już! prawdziwie powiadam! — odezwała się p. Blandyna; ale spójrzawszy na brata, musiała umilknąć: sporu z nim nie było sposobu prowadzić.
Tymczasem komornik i szlachta ciągle Sierhin nawiedzała, a czoło p. Strukczaszyca jak nigdy było pogodne i jasne, choć zpod śniegów na polach oziminy wcale się nieosobliwie pokazywały. Żyta były mizerne, pszenicy ani znaku. Wiosna choć wczesna, zwiastowała się zimną i słotną.
W wielkim tygodniu, — właśnie gdy p. Blandyna rozpoczynała przygotowania do pieczenia ciast wielkanocnych, gdy mąkę siano, migdały i rodzenki przebierano i płukano; korzenne przyprawy ucierano w moździerzach; liczono zebrane jaja, oglądając je naprzeciw światła, czy nie były popsute, rachowano się ze świeżem masłem, i klejono formy do bab — dawno oczekiwany p. Erazm nadjechał. Strukczaszyc, milczący, uściskał go ze łzami w oczach, ale wzruszenia nie dał poznać po sobie; ciotka mało go nie udusiła, i natychmiast rozpoczęła odkarmianie zgłodzonego. Miała bowiem to najmocniejsze przekonanie, że nigdzie się do syta najeść nie było można, tylko w Sierhinie, i że wszędzie indziej ludzie z głodu marli.
Erazm, czy to, że w istocie miło mu było wracać do rodzicielskiego domu, czy też, że młodość w nim grała, przyjechał wesół, śmiejący się, szczęśliwy, wszystkiemu rad, roztrzpiotany jakiś, aż ojciec, który rzadko go takim widywał, dziwnie mu się przypatrywał. Instynktem czuł, że chłopcu coś być musiało, co go tak ożywionym czyniło, bo niéma skutku bez przyczyny, a dawniej jakoś bywał cichszym i skromniejszym.
Ani przed ciotką, ani przed ojcem, którego szanował a razem się obawiał, z niczem się nie wydał p. Erazm. Na prawdę powiedziawszy, wesołości tej i szczęśliwości wewnętrznej była przyczyna tajemna, której się nikt nie mógł domyśleć.
Rzecz się tak miała:
Przed wielkim tygodniem w Łopatyczach okazały się mnogie i rozmaite potrzeby domowe, których sprawunkami w Brześciu ani w Kobryniu zaspokoić nie było podobna. Wypadało chyba posłać do Warszawy, ale — kogo? Potrzebowano wiele do śpiżarni: na to-by każdy łatwo z rejestrzyku zaradził, lecz i kobiecych fatałaszek do stroju wiele nie dostawało. Do tych potrzeba było i gustu i znajomości wymagań mody. Pani St. Aubin ofiarowała się jechać sama. Miło jej było przewietrzyć się trochę i w drodze grać rolę pani. Zdecydowano jednak, że dosyć było, zamiast Warszawy, Lublina. Z powodu trybunałów, przybywali tam kupcy, były sklepy; dostać można było, co zapragnęła dusza. Godziła się p. St. Aubin i na Lublin, choć przekładała Warszawę.
Lublin zaś z tego powodu był dogodniejszym p. sędzinie, że u Brygitek przełożoną miała rodzoną siostrę. Przy tej sposobności mogła jej posłać dla klasztoru pewnych łakoci i zapasów śpiżarnianych, które zwykle około Wielkiej Nocy, osobna fura, pod nadzorem pisarza, dostawiała do zakonnic.
Już p. St. Aubin miała się wybierać w tę podróż, gdy — ni z tego ni z owego — p. Leonilli się zachciało nadzwyczaj gorąco jechać także i ciocię Teresę odwiedzić. Oprzeć się pannie Leonilli, gdy czego zapragnęła, nie było sposobu. Umiała tak podpieszczać ojca i matkę, podmawiać sługi, a w ostatecznym razie nadąsać się i zapłakać, że dziecku pieszczonemu odmówić nikt nie mógł.
Z początku ojciec ofuknął, nie chciał pozwolić, matka wzięła stronę córki, którą oddawna pragnęła matka Teresa zobaczyć. Pani St. Aubin, poparła wychowankę, — i jednego poranku kolasa we cztery konie, z bryką, ciągnęła do Lublina.
Nie mamy obowiązku opisywać, jak się tam dostały nasze panie.
Panna Leonilla, dla rozmaitości, jeden dzień cały spędzała w klasztorze u ciotki, a pani St. Aubin właśnie od rana do wieczora chodziła i jeździła za sprawunkami. Trzeba takiego wypadku, że zaraz zrana, idąc na Krakowskiem-Przedmieściu, spotkały się z p. Erazmem. Chłopak szedł wyelegantowany, ze mszy od Jezuitów. Zobaczywszy Francuzkę, którą poznał, ukłonił się i chwilkę zatrzymał. Ta, rada, że złapała kogoś do rozmowy i do posługi, zagadnęła go wesoło.
W kwadrans p. Erazm ze starą boną w jaknajlepszej komitywie, śmiejąc się, żartując, posługując jej, wyręczając ją, chodził po sklepach. Pani St. Aubin tak była z niego szczęśliwa, że ani go puszczać chciała.
Napomknął coś o zajadłej kłótni z Czemeryńskimi, a Francuzka żywo odpowiedziała:
— A mnie tam co do tego, że się starzy dąsają na siebie? Waćpan dlatego, choć żyjecie w takiej rozterce, na moją Leonilkę, u Podkomorzego na weselu, patrzałeś jak w tęcze i ażeś się oblizywał! Ho! ho! nieprawdaż? Ale-bo co śliczna, to śliczna!
Pan Erazm potwierdził gorąco bardzo.
— A widzisz waćpan — dodała Francuzka, ja mam dobre oko. Ho! ho! Podobała ci się?
— Zapewne, ale cóż z tego? ani do niej przystąpić! — odparł smutnie Erazm.
— Co acan pleciesz! — żwawo poczęła Francuzka — ani przystąpić? Tak to u was; a u nas gdy kogo miłość gorąca opanuje, cale inaczej. Nie zważa się na żadne przeszkody, gruchocze się skały, zabija olbrzymów, podkrada pod okna, przebiera, naraża, wojuje, dopóki miłość nie zostanie uwieńczoną!
Gdybyś waćpan na prawdę się zakochał w Leonilce!...
Erazm się mocno zarumienił, bo mu w istocie niewiele już do tego brakło, lecz przerwał zaraz:
— Czy pani nie widzi tego, że panna Leonilla na mnie nawet i spojrzeć nie chce.
Pani St. Aubin się rozśmiała.
— Ale-bo wy o miłości wcale nie macie wyobrażenia i zawołała: U was poprostu, powiedzą: „żeń się,“ zawiozą, zaswatają, zwiążą i na tem koniec. U nas miłość to sztuka; u nas zdobyć serce buntownicze, to cel życia męzkiego. A choćby panna i patrzeć nie chciała! To właśnie tryumf gdy się ją zwycięży, rozkocha, pozyska nareszcie. Taka panna jak moja Leonilka, warta, żeby się trochę pokłopotać o nią i pocierpieć dla niej.
Z kolei rozśmiał się smutnie p. Erazm.
— Czyż pani tego nie widzi — rzekł — że nawet, gdybym (o czem nie śmiem marzyć) zdobył serce, nasi rodzice.....
Francuzka mocno się oburzyła.
— Ale jakiż waćpan jesteś prostoduszny i naiwny! krzyknęła, rękami klaszcząc. Tobyś chciał chyba, żeby ci pannę przyniesiono na półmisku. A to mi się podoba! Taka miłość z przeszkodami, z awanturami, sekretna, otoczona mnóstwem niebezpieczeństw, oblana łzami, tragiczna — czy może być na świecie co piękniejszego i ponętniejszego! Cóż to uczucie bez tej przyprawy warto! O! wy Polacy! wy Polacy! wy nigdy tych delikatnych sentymentów, jakiemi my żyjemy, nabyć nie potraficie.
Na tem się skończyła prawie rozmowa, ale poszła do głowy p. Erazmowi, tak, że się nią upił zupełnie. Nazajutrz Francuzka kazała sobie zrana towarzyszyć znowu; zaprzęgła posłusznego chłopca do posług swoich, nadawała mu najrozmaitszych poleceń, i — gdy popołudniu po raz wtóry przyszedł do oberży, w której stały panie z Łopatycz — znalazł tam p. sedziankę Leonillę.
Panna, oburzona niezmiernie zuchwalstwem Hojskiego, o którym jej umyślnie może bona nic nie powiedziała, wyszła, drzwiami trzasnąwszy, do drugiego pokoju. Pani St. Aubin pobiegła za nią, siedziała z pół godziny i, powróciwszy, gdy Erazm żegnać się miał i odchodzić, dała mu znak, ażeby został.
W kwadrans potem, pod pozorem chustki zostawionej w pokoju, wróciła doń p. Leonilla. Nie patrzała wprawdzie na Hojskiego, ignorowała go zupełnie, robiła pogardliwe minki, wyglądała oknem na ulicę; lecz Francuzka, której intryżka i romansik czyniły prawdziwą satysfakcyę, tak jakoś umiała zręcznie pokierować rozmową, że w godzinę potem, chociaż zawsze surowa, groźna, niby kwaśna i nadąsana, p. Leonilla, odpowiadała panu Erazmowi i — pytała go nawet o różne lubelskie informacye.
Nazajutrz się tak jakoś złożyło, że p. Erazm był cały dzień na usługach tych pań. Pani St. Aubin i Leonilla zawczasu zapowiedziały sługom, ażeby o tym gościu nie śmiały w domu ust otworzyć, pod utratą miejsca i łaski.
Znano przewagę jedynaczki nad rodzicami: można więc było być pewnym dotrzymania tajemnicy. Erazm służył jak — Murzyn. Latał, jeździł, płacił, szalał i wciągu tego jednego dnia, choć panna się z nim obchodziła jak z Murzynem, zakochał się w niej w najstraszliwszy sposób.
Romantyczne lektury francuzkie, usposobiły tak śliczną sędziankę, że dla niej nic w świecie nie mogło być przyjemniejszem nad zdobycie serca, nad takiego niewolnika-kochanka, co gotów był dać życie za nią! — Cały dramat śnionej miłości poruszał sercem sędzianki.
Pani St. Aubin nie widziała w tem nic a nic zdrożnego.
Jeden dzień dłużej, niż było postanowiono, bawiono w Lublinie, a u cioci Teresy mniej jakoś gościła piękna Leonilla, niż zamierzała. Tyle-bo miała sprawunków, kłopotów w mieście! Ostatniego dnia, doszło do tego, iż p. Erazm konno przeprowadzał do popasu. Francuzka po obiedzie wyszła jakoś na chwilę, zostawiając samnasam młodych dwoje, i garderobiana Anusia, przysięgała się potem, że widziała przez szparę we drzwiach z alkierza, jak Hojski kląkł przed sędzianka, pochwycił ją za rękę; ona mu ją wyrywała, ten ją gwałtem pocałował w paluszki, zerwał się zaczerwieniony jak piwonia, kolana z pyłu otarł i — rozstali się bez gniewu. I owszem.....
Tylko w drodze, w kolasie żywa była nader rozmowa i popłakiwanie. W Łopatyczach nikt ani się domyślał, co zaszło w Lublinie.
A p. Erazm wrócił do Sierhina, tak wesół i szczęśliwy, jak nigdy nie był jeszcze; ale język za zębami trzymał.