<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bohdan Dziekoński
Tytuł Sędziwój
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1907
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.
Grób.
„Słońce się obróci w ciemności a księżyc w krew przedtym, nim przyjdzie dzień pański wielki i jawny“.
Dzieje Apostol. Ś. Łukasza R. 2 w. 20.

Nieszpory się skończyły; garstka wiernych opuszczała podwoje kościoła Panny Maryi, brzask wieczorny zaledwo już z wysokich okien oświecał posadzkę. Kiedy wszyscy wychodzili, Sędziwój wszedł do świątyni. Służący, starzec kościelny, gasił światła i powoli opóźnione stare kobiety, mrucząc ostatnie pacierze i żegnając się, chwiejącym krokiem oddalały się. Na środku kościoła wzniesiony był katafalk, okryty czarnem suknem, na którem błyszczał srebrem wyszyty krzyż. Dokoła migały lampy mdłem światłem. Młodzieniec ukrył się przy ołtarzu pomiędzy kamiennymi posągami grobów i usiadł na stopniu. Czas wlókł się powoli, on rachował minuty, jakby dla niego się przedłużały. Wreszcie skrzypienie wielkich drzwi na zardzewiałych zawiasach i obrót klucza w potężnym zamku, zapadanie ryglów, które zakrystyan zamykał, wstrząsnęło go, jakby na wieczność od świata się oddzielał. Lecz w kościele rozpoczynało się nowe nabożeństwo. Leżący zmarły był księdzem. Zapalono w głowach trumny dwie świece; drzwi do chórów w prezbiteryum otworzyły się i cicho wstępowały dwa szeregi księży w białych komżach; przesuwali się, jak cienie, przyklękali przed wielkim ołtarzem i w milczeniu, po dwóch stronach zajęli miejsca. Światła świec, które w ręku trzymali, wydawały się zdaleka, jak rzędy iskier unoszących się w powietrzu i zaledwo oświecających ich blade i surowe twarze. Jeden rozpoczął modlitwę i monotonne, przytłumione głosy odpowiadały lub powtarzały za nim modły za umarłych. Każdy głos zdawał się do drugiego podobny, jakby tu wszystkie różnice ginęły. I, mimo tych głosów, cicho było w świątyni, mimo świateł ciemno było.
W ołtarzu bocznym, naprzeciw trumny, zawieszony wielki obraz, wystawiał walkę Archanioła Michała z duchem ciemności. Młodzieniec natężył wzrok, by dojrzeć rysy obrazu i, zdało mu się, iż światło z niego wychodzi. — Obraz skądś znany, przypomniał mu się: i tak pamięć nie zawodziła go; podobny obrazek dała mu matka, gdy po raz pierwszy dom rodzinny opuszczał. Taż sama poważna postać archanioła i taż sama wściekła, szydercza twarz szatana; wszystkie myśli jego, kiedy był jeszcze pobożnem dzieckiem, przeciągały mu przez pamięć, jak stado ptaków odlatujących na zawsze; pozostał po nich żal, jak zgryzota po spełnionej zbrodni. — Matka jego może patrzy w tej chwili na swego ukochanego, jak gotuje się świętokradzką rękę podnieść na groby, możeby ze łzami w oczach błagała go.
I obawiał się spojrzeć obok siebie, aby bladej twarzy umierającej matki nie ujrzeć.
Dwa razy chciał się przeżegnać i nie śmiał; zdawało mu się, iż zdrętwiałą ręką poruszyć nie może; wtedy zimny dreszcz przebiegał go przez wszystkie nerwy.
Na obrazie anioł się poruszył i szatan zwinął się pod jego mieczem. Młodzieniec przywołał całą męską odwagę do duszy, otrząsł się, ale szum dokoła niego nie ustawał. Koło grobowców rozpoczynały się jakieś ciche szepty i śmiechy; tylko ponure mruczenie modłów za umarłego ją głuszyło. Wreszcie, wszystko się uciszyło; księża znowu po jednemu szeregiem wychodzili, przyklękali przed wielkim ołtarzem i niknęli w czarnych drzwiach kurytarza. Ciemność zupełna ogarnęła kościół, a w uszach młodzieńca brzmiały tylko słowa modlitwy:
Miserere mei, Domine!
Sędziwój powstał; wziął lampę stojącą na trumnie i poszedł szukać grobu Tholdena. Na filarach, na ścianach, pełno było kamieni grobowych. Zaczął czytać napisy na marmurach, na ścianie, ale, przeglądając jeden za drugim, zdawało mu się, że coraz nowe wyrastają ze ściany, przesuwają się, przemieniają, a nigdzie niema szukanego. Rozpoczyna od początku pracę. Światło lampy błękitnego nabrało blasku i tak skąpy krąg oświetlało, iż ledwo mógł dojrzeć napisy; zmordowany, im więcej natężał wzrok i uwagę, tem większa, niezliczona liczba grobowców, prawie w oczach jego powstawała. Wtem w wysokiem oknie zabrzęczały szyby i zimny wiatr zaświszczał po kościele; spojrzał w górę i wysoko pod samem okiem, ujrzał wmurowany portret alchemika, na złoconej blaszce. Spoglądał na niego żywemi błyszczącemi oczyma; w tejże chwili na wieży zegar zaczął bić północ i lampa wypadła z rąk Sędziwoja. U nóg jego rozbiła się, a w rozlanym oleju knot palił się na kamieniu; na tymże kamieniu wyryty był napis:

Hic jacet
Anathemius Tholden...

Światło szerokie koło zatoczyło i zgasło, dźwięk ostatni na wieży ucichł.
Zniżył się, i w ciemności, macając, pracował nad uniesieniem grobowego głazu. Po rogach były bronzowe kółka; uchwycił za jedno, wytężył siły, kamień poruszył się, podniósł go i odwalił na bok. Łoskot, sprawiony uderzeniem kamiennej posadzki nie rozchwiał się i ginął, jak inne w powietrzu, lecz rósł, powiększał się; każda kolumna odbijała go w straszliwem echu, od sklepień huczał i brzmiał, aż organy zatrzęsły się i wszystkie dźwiękami odezwały, a cały kościół drgał, jakby ze wszystkich zakątów, grzmot głuchy powstawał. Na ołtarzach lampy i świece same się zaczynały zapalać; powoli potoki krwistego mdłego światła wypełniły budowę. Posągi na grobach, na ołtarzach i figury na obrazach zaczęły się poruszać, wstawać i schodzić ze swoich stanowisk. Z rycerzy i kapłanów, biskupów, kawałkami zaczęły opadać zbroje, infuły i ornaty; każdy kawał upadał na podłogę i wnet wyrastały mu cienkie nogi, paszcza, i skakać poczynał zamieniony w obrzydłe ropuchy, pająki, jaszczurki okropnych kształtów. Skoro ubiór z całego posąga opadł, nagi szkielet posuwał się na środek kościoła, w pośrodku rojących się gadów. I coraz więcej postaci wyrastało z ziemi, od sklepienia z poza kolumn, toczyły się, płynęły w pół przezroczyste, jak żywe strumienie, we wszystkie kierunki. — Nieznane, nieziemskie głosy, w tysiącznych tonach, odzywały się ze wszystkich stron.
Wszystko nabierało życia i poruszało się. Litery na kamieniach i bronzie przemieniał się, w okropne twarze, otwierające paszcze; same kolumny poruszać się zaczynały, jak olbrzymie węże oddychające, i gdzie tylko rzucił okiem, widział jakieś piekielne życie, straszny wyraz, a wszystkie oczy, miliony spojrzeń były w niego jednego utkwione, groziło mu pochłonięciem go.
Potarł czoło i spojrzał dokoła siebie, jedyne tylko miejsce wolne od potopu poczwar, był otwarty grób i po kilku wschodach szybko do niego wskoczył. Trumna spoczywała przed nim; począł jej wieko odrywać. Z góry niewidzialne głosy raz zdaleka, to znów nad uszami jego wołały:
— To ty zabiłeś Reudlina, porzuciłeś kochankę, ją zamęczyli; Rogosz końmi rozszarpany, piękny miłośniku ludzkości!
— Sprzedaj mi duszę, wywiodę cię z domu nędzy, dostaniesz kamień mędrców!
— Synu, módl się, słowo wieczyste, z niego moc wszelka — sofizma lekkie jest...
— Ha! ha! nie chcesz — wierzę w złoto wszechmogące...
— Mając złoto, możesz mieć Adelę, a nie być jej mężem; rozumiesz mnie?
— Pieczęć mądrości na stworzeniu, nie odrywaj jej; materya nie zabija ducha...
— Los koziołki wywraca... pocałuj mnie!
— Krew za krew — jesteś dłużny, Michale, twój stróż mnie dręczy; ty wyzwolisz mnie, ja pozwolę ci być zbrodniarzem, a, mając złoto, ujdzie ci bezkarnie!
— Zrzekłeś się Adeli, a przysięgi? patrz, ja, gwiazda, świadczę przeciw tobie!
— Przebaczenia! — nie będziesz zbawiony!
— Nie pytaj się, wszyscy będą zbawieni!
— Tysiąc wieków należy tajemnicy; każdy wiek ze stu lat, a rok z trzystu dni, a na każdej godzinie leży tyleż centnarów — ha! ha! czy piersi twoje dość mocne, wytrzymają ciężar.
— Lepsza siła, niżeli mądrość i mąż mocny, niż roztropny — oto kamień mędrców.
— Wiesz receptę na kamień mędrców? — oto wydrzyj z żyjącej twojej kochanki serce i drgające spal na popiół.
Miserere mei Domine!
Wtem wieko trumny piekło; odrzucił je, złota puszka błysnęła i spleśniały pargamin leżał na wierzchu. W trumnie spoczywały zwłoki Tholdena. Oczy miał otwarte, iskrzące się; rzędem białych zębów szyderczo się uśmiechał. Sędziwój zabrał zdobycz i wyszedł z grobu.
Z obrazu z pod Michała Archanioła spuszczał się po ścianie wróg rodu, jak strumień ławy. Ciało jego przedłużało się, sunęło i powiększało, jak olbrzymi, potworny wąż. Coraz bardziej wyciągał się, jakby końca nie miał; otaczał filary, opasywał grobowce i wił się w nieskończonych splotach. Pierścienie jego ciała, czołgając się, rozszerzały; wśród żeber całe jego wnętrze było przejrzyste. Cały wypełniony był tłumem łudzi, którzy rozpychali ciało potworu. Dzieci i starce, silni mężowie i kobiety w okropnych konwulsyach szaleństwa wściekłości i bólu z pokaleczonymi członkami, połamani, gryźli się nawzajem; a potwór wił dokoła i gruchotał tych, których potknął. Gdy z pomiędzy jego żeber, jak z klatki, wymknęła się i wypadła, która ofiara na posadzkę, wnet rój gadów obrzydliwych rzucał się i szarpał ją w sztuki. Paszcza olbrzymiego węża, od sklepienia kościoła aż do ziemi otwarta, miała w sobie coś ludzko-zwierzęcego; gęsty dym zasłaniał mu twarz, tylko oczy piekielnym ogniem iskrzyły się, jak dwa gorejące piece. Raz rzucił wzrok na młodzieńca i ten zdrętwiał, czuł, iż własna wola go odstąpiła i poruszyć się nie może.
W przysionku kościoła, obok wielkich drzwi, odmalowane były z jednej strony piekło, z drugiej czyściec. Płomienie tych obrazów rozogniły się i malowane postaci zaczęły odgrywać okropne dramata zbrodni, jakich sama myśl dreszczem przejmuje. A w pośrodku tych strasznych obrazów odnawiały się i przypominały Sędziwojowi wszystkie jego myśli złe, jakie tylko kiedykolwiek przeszły mu przez pamięć. Kiedy był dzieckiem jeszcze, śniło mu się raz, że przypadkiem zabił człowieka; i tu malowane postaci, cały ten sen zamieniły w rzeczywistość, i nieopisana trwoga ucisnęła serce młodego alchemika.
A wszystkie, nieprzeliczone roje potworów, gadów, duchów i szkieletów razem poruszyły się żywiej i całą ścianą zaczęły się zbliżać ku niemu. Od sklepień spuszczały się olbrzymie pająki, jakby na linach i nogi, jak maszty wyciągały i wolno lazły ku niemu.
Wróg rodu poruszył wszystkie sploty swego ciała i krwistą dymem ziejącą głowę spuszczał nad niego.
Odezwał się, a wszystkie wyrazy potworu tchnęły niewypowiedzianem szyderstwem i złośliwością. — Zachęcał go do najokropniejszych zbrodni, jakby łoskotanie, każdy wyraz przebiegał żyły młodzieńca; jak wola ciała, tak wola rozumu go opuszczała.
— Ty, kochanku mój, oddaj mi kamień mędrców, albo chodź w moje uściski...
Już czuł gorący oddech potworu, już paszczy rękąby dosięgnął, a oczu nawet zamknąć nie mógł. Wtem wróg rodu jeszcze raz odezwał się do niego: ale tych okropnych wyrazów niepodobnaby powtórzyć, — młodzieniec oddałby nie tylko kamień mędrców, lecz życie, aby ich nigdy nie był słyszał...


∗             ∗

Sędziwój obudził się i wszystko, co widział, co czuł, zdało mu się okropnym snem. Jeszcze tylko w całem ciele pozostało jakieś osłabienie. Spojrzał dokoła siebie, spoczywał obok filaru w tymże kościele. Rano było, organy odezwały się; brzmiały głęboko, poważnie i, jak echo odbijały się w piersiach młodzieńca. Z tem brzmieniem wstępowało w niego nowe życie: nowa moc. — Łagodne słupy światła wpadały przez kolorowe szyby wysokich okien na posadzkę, i oświecały kręgami jasności smętne i poważne marmurowe posągi, leżące na grobowcach; zdawało się, że śpią łagodnie. Aniołki z obrazów uśmiechały się niewinnie. Przez otwarte drzwi świątyni widział jasny błękit nieba i ludzi krzątających się około życia. Nabożeństwo zwabiało coraz nowych przychodniów. Mimowolna łza zrosiła jego oczy; świeży powiew ranku go doleciał; odetchnął rozkosznie pełnemi piersiami.
Miałżeby to być sen? — Ale nie! obok niego na ziemi leżał pergaminowy rękopism, w ręku trzymał złotą puszkę. Pełen niespodzianej radości, podnosząc się, zawołał w sobie:
— Nadziejo! mam cię w ręku! szczęście, tyś teraz moim niewolnikiem.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bohdan Dziekoński.