Sęp (Nagiel, 1890)/Część pierwsza/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Sęp
Podtytuł Romans kryminalny
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
Zbrodnia.

Była godzina siódma rano.
Przed gankiem probostwa w Bogowie zatrzymała się bryczka prazka. Wyskoczył z niej Stefek, zapłacił woźnicy, obejrzał się i wszedł w ganek. Był blady, na twarzy jego znać było niepokój i niewywczasowanie.
Plebanja zdawała się spać.
Na ganku, na którym często o tej porze, już po odprawieniu pierwszej mszy w cichym kościołku wiejskim, siadywał ksiądz Andrzej, tym razem nie było nikogo.
Stefek, po cichu, prawie na palcach, jak winowajca przebiegł sionkę, niewielki pokoik na prawo, stanowiący rodzaj saloniku, wreszcie znalazł, się w izdebce, w której stało jego łóżko. Tutaj kwaterował zawsze, przyjeżdżając dawniej na wakacje; tu był jego pokój od czasu szkolnej katastrofy.
Rzucił się na łóżko. We wszystkich członkach czuł zmęczenie i ociężałość. Głowę paliła mu gorączka. Bezładne myśli przebiegały mu przez biedny, wstrząśnięty do gruntu mózg... Dziś miał opuścić ten pokoik może na zawsze... Bądź co bądź, przeżył tu najdroższe chwile swego niedługiego życia.
Jaki on był szczęśliwy, kiedy maleńki, bardzo mały, bez żadnej poważnej troski w dziecięcej głowie, spoczywał na tem samem łóżku, uśmiechając się do ciemno-purpurowych czereśni, zasyłających mu z cichym szelestem gałęzi co rano do okna dzień dobry... Śniły mu się wtenczas konie, łąki, motyle, a czasem wspomnienia lekcji historji, Aleksander wielki, harcujący na swym rumaku przed zwycięzkiemi hufcami...
A potem? Potem... te noce bezsenne, kiedy ona zdawała się do niego spływać w każdym celu ciemności, uśmiechać z każdego promienia jutrzenki, która wstawała wcześniej, niż na jego powieki spadł sen... Szalone przeczucia, marzenia, pełne czegoś niepojętego, burza, która mu napełniała serce. A jeszcze później, jak zakosztował zgubnej słodyczy z jej ust, te wspomnienia, ta nieugaszona żądza pocałunków i uścisków, te łzy, które mimowoli bez powodu spływały mu gorącą falą po twarzy... Wreszcie nocne wycieczki, przestrogi księdza Andrzeja, rozwaga, która mówiła mu głośno, że postępuje źle, walka, którą ze sobą toczył, troska o pieniądze, postanowienie opiekuna... Te skromne bielone ściany były świadkiem całego dramatu, słuchały jego skarg, patrzyły na miotania się dzieciaka o zbyt gorącej wyobraźni i zawcześnie wybujałych namiętnościach.
Teraz miał wyjechać. Nie było innego sposobu. Ile myśli, ile projektów przeszło mu przez głowę w ciągu tych kilkudziesięciu godzin, odkąd ksiądz Andrzej oznajmił mu swą rezolucję. Ostatecznie musiał się poddać...
Dwie godziny temu pożegnali się. Zamienili ostatnie pocałunki, których ślad gorący, jak ogień, ciągle nosił na wargach, przysięgli, że nigdy o sobie nie zapomną i rozłączyli się. Co będą robili?.. Czy on wiedział? Rozbity, leżał teraz na łóżku, podłożywszy ręce pod głowę i przymknąwszy oczy. Oczekiwał, że go ks. Andrzej zawoła...
Powoli jakiś rodzaj omdlenia zaczął go obejmować. Powieki szczelniej przykleiły mu się do oczu, zdawał się drzemać.
W tej chwili w sąsiednim pokoiku dały się słyszeć wlokące się, ale ostrożne kroki. Drzwi izdebki „niecnoty Stefka“ odchyliły się i ukazała się w nich korpulentna postać starej Barbary, gospodyni księdza.
— Jest nareszcie — wyszepnęła po cichu, a potem dodała — śpi nieboże...
Chciała odejść, ale Stefek otworzył oczy.
— Ach, to wy Barbaro... — zawołał.
— Ja paniczu, a bo co?
Stefek usiadł na łóżku.
— Czy ksiądz Andrzej pytał się o mnie?
— Ksiądz zaspał dziś niebożę...
„Niebożę“ — było to ulubione słowo starej gospodyni.
— Zaspał?..
— A tak! Wczoraj jakosik nie domagał.. Bo też paniczyk to tylko, z przeproszeniem, wedle obrazy boskiej do tej Warszawy się włóczy...
W tonie poczciwej gospodyni była macierzyńska nagana. Stefek zwiesił głowę.
— Skończy się to — rzekł.
Barbarze zakręciła się łza w oczach. Machnęła ręką.
— Ot, niepotrzebne to wszystko — rzekła.
— No... no — dodała po chwili poczciwa kobieta — nie martw się panicz... Przyniosę kawy.
Wyszła, a za chwilę wróciła, niosąc tackę z kawą.
— Ksiądz Andrzej mówił wczoraj, że wstanie dzisiaj później... Prymarję odprawił ksiądz wikary. Myślę, że ksiądz Andrzej chce odprawić mszę, żeby panicz do niej służył. A potem konie mają być gotowe.
Stefek nic nie mówił.
Stara gospodyni spojrzała na tarczę zegara wiszącego w głębi pokoju.
— O la Boga, wpół do dziewiątej... Trzeba przypomnieć księdzu, że czas już wstać.
Kobieta podreptała w kierunku drzwi.
Stefan został sam. Serce jego znów zaczęło bić przyśpieszonem tętnem. Siedział na łóżku, schyliwszy głowę, nie poruszając się. Obok niego, na stoliku, wśród książek, dymiła apetyczna kawa, przyrządzona tak, jak ją umiała przyrządzać tylko Barbara, to wszystko jednak nie pobudzało apetytu podrostka... Nad wszelkiemi wrażeniami w jego mózgu dominowała myśl, że nieodwołalnie, ostatecznie trzeba będzie dziś wyjechać. Wysłucha mszy, będzie do niej służył księdzu Andrzejowi, a potem pojedzie.
Siedział zadumany. Nie miał świadomości, jak długo to trwało.
Nagle, z tej pełnej smutku zadumy, wyrwał go jakiś hałas, coś niespodziewanego... Słychać było ciężkie przyśpieszone kroki. Do słuchu Stefka dobiegał krzyk, dźwięczący najwyższą nutą przestrachu.
Chłopiec podniósł się.
We drzwiach stanęła Barbara.
Niepodobieństwem, ażeby w ciągu kilku minut — bo zapewne nieobecność jej dłużej nie trwała, wygląd tej kobiety tak się zmienił. Była zadyszana. Nie mogła wymówić wyrazu. Jej szeroka pierś kołysała się jeszcze widać od szybkiego biegu, twarz starej gospodyni nosiła piętno przerażenia.
— Co wam, Barbaro? — zawołał mimowolnie Stefan...
Kobieta próbowała mówić, ale strach ściskał jej gardło; wydobywały się zeń tylko chrapliwe tony.
— Paniczu!... paniczu!.. — zdołała wreszcie wybełkotać.
— Co takiego? — pytał Stefan.
Była znów chwila przerwy. Oczy Barbary otwierały się szeroko, patrząc błędnie.
— Chryste Panie!... — ryknęła wreszcie nieludzkim głosem — ksiądz Andrzej... Pan... nie żyje...
Stefek zdawał się nie rozumieć słów starej kobiety. Przyszło mu do głowy, że stara zwarjowała.
— Co?.. jak?.. — pytał, nie wiedząc co robić.
Ale stara gospodyni po pierwszej chwili przesilenia przyszła już do siebie, do pewnego przynajmniej stopnia. Wzięła Stefka za rękę.
— Chodź panicz... zobacz... — wołała głosem, który drżał ze wzruszenia.
Chłopiec dał się prowadzić... W umyśle jego powstało nagle przeczucie czegoś strasznego, jakiegoś nieszczęścia, którego jeszcze sobie nie mógł określić. Pomimo słów wyrzeczonych przez gospodynię, myśl o śmierci opiekuna nie przychodziła mu do głowy.
Przeszli salonik, sień, małą izdebkę, w której jadano obiad, gdy pogoda nie pozwalała obiadować na ganku, wreszcie stanęli przed drzwiami sypialni księdza... Te drzwi były napół przymknięte.
Gospodyni mimowoli cofnęła się od nich. Wreszcie, przezwyciężyła odruchową obawę i pchnęła drzwi, które otworzyły się na rozcież.
Stefek ujrzał straszny widok.
W sypialni panował nieporządek... Szuflady biórka, stojącego w głębi, były wysunięte. Krzesło przewrócone na środku. U stóp skromnego żelaznego łóżka kapłana, leżał on sam, ściskając w konwulsyjnie zaciśniętej dłoni brzeg prześcieradła, napoły spadającego z łóżka... Nie mogło być żadnej wątpliwości. Kapłan był nieżywy. Świadczył o tem blado-żółty kolor jego cery, sztywność członków, a najbardziej straszna rana, widoczna na jego szyi... Ksiądz Andrzej padł ofiarą zabójcy!
Gardło jego, przechylone w tył, przecięte było szerokim czarnym otworem, na którym zapiekła się krew... Krew plamiła sutannę księdza w paru miejscach rozdartą i tworzyła na podłodze kałużę. Nieopodal, leżało porzucone narzędzie strasznej zbrodni — brzytwa...
Okropnie było patrzeć na ten obraz.
To też Barbara nie wytrzymała. Znów ryknęła płaczem i, nie mogąc utrzymać całego ciężaru swego potężnego ciała, upadła na kolana. Podłoga jękła pod tym ciężarem.
— Chryste Panie! — wołała — Chryste Panie!.. Zamordowany...
Stefek patrzył i patrzył. W oczach mu się mieniło. Nie rozumiał, co się z nim dzieje. Zbladł jak płótno. Wyczerpany bezsennością, poczuł, że nogi mu się chwieją... Oparł się o drzwi, a po chwili, upadł na ziemię.
Zemdlał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.