Sęp (Nagiel, 1890)/Część pierwsza/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sęp |
Podtytuł | Romans kryminalny |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści |
Data wyd. | 1890 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Omdlenie Stefka było krótkotrwałe.
Bądź co bądź, organizm jego był młody i silny, a pomimo całej wrażliwości, chłopiec posiadał pewną energję. Gdy przyszedł do siebie, przed drzwiami sypialni zamordowanego znajdowało się więcej osób. Na krzyki Barbary przybył parobek, pastuch, który się znalazł niedaleko, a wkrótce przywędrował i dziad kościelny na drewnianej nodze...
Organisty lada chwila oczekiwano, a po księdza wikarego pobiegła już organiścina.
Trudno powtarzać wszystkie wykrzykniki i malować wrażenia, jakie na każdego z tych ludzi robiła ta straszna, nieoczekiwana katastrofa. Było ono tem potężniejsze, że zdawało się wszystkim niepodobieństwem, ażeby święty starzec, jakim był ksiądz Andrzej, mógł paść ofiarą tak szkaradnej zbrodni. Zresztą od najdawniejszych lat nie słyszano w okolicy o krwawych wypadkach. Wszędzie panował spokój, o rozbojach i zbójcach nawet gadki nie chodziły... Kto mógł być sprawcą zbrodni?
Takie pytania stawiał sobie każdy.
Ksiądz wikary, który wkrótce przybył, zarządził, po przejściu pierwszego wrażenia, ażeby zawiadomiono wójta i naczelnika powiatu. Jednocześnie przywołał Stefka, który ciągle stał pomiędzy zebranymi, przytłoczony ciężarem wrażenia.
— Słuchaj, mój chłopcze — rzekł do niego — jest i dla ciebie robota...
Stefek spojrzał na wikarego zdziwiony.
— Niewątpliwie powodem zbrodni jest rabunek... Ksiądz Andrzej miał w domu pieniądze. Pokazywał mi je jeszcze parę dni temu i mówił, że odebrał od swego przyjaciela, mecenasa z Warszawy... Znasz go przecie?
— Znam — odpowiedział Stefek machinalnie.
— Te pieniądze miały być umieszczone na hypotece... Tylko mecenas będzie mógł wiedzieć, czy przypadkiem nie zostały już umieszczone... Wreszcie, on prowadził wszystkie interesa księdza Andrzeja...
Stefek spoglądał pytająco na księdza wikarego.
— Otóż trzeba go natychmiast zawiadomić o nieszczęściu...
Stefek czekał.
— Siadaj na bryczkę i pędź co koń wyskoczy do Warszawy. Zdaj relacją mecenasowi i wracaj... Rozumiesz?
— Rozumiem.
— Możesz tu być potrzebny...
Stefek, machinalnie posłuszny słowom księdza wikarego, wyszedł.
Za kwadrans, bryczka wyjeżdżała z wrót plebanii. Powoził pastuch, bo fornal pobiegł do wójta.
Świeże powietrze pól oddziałało uspokajająco na Stefka. Czuł zamęt w głowie; gorączka trwała ciągle. Ale mógł teraz zebrać myśli. Była wczesna wiosna. Zieloność zaledwo zaczęła się ukazywać. Powietrze było świeże i czyste...
Gdy dojeżdżali do Pragi, chłopiec po chwili zaczął rozumować. Odurzenie, w które go wprawił straszny widok, ujrzany w sypialni księdza, przechodziło. Zaczynał rozumować, co się stało. Przejmująca tym razem świadoma boleść przeszyła mu serce. Jego dobrodziej i jedyny przyjaciel, ksiądz Andrzej, tak dla niego zawsze dobry, tak kochający, nie żyje!! Stefek zakrył rękoma twarz i załkał, jak dziecko...
Te łzy uspokoiły go nieco. Jednocześnie przyszła mu do głowy nowa myśl, myśl egoistyczna. Ten okropny wypadek zmienia całkowicie jego własne położenie. Tracił wprawdzie najlepszego opiekuna, ale jednocześnie odzyskiwał swobodę. Nic go teraz nie krępowało... Stefek był już dużym chłopcem i rozumiał praktyczne potrzeby życia; rzecz prosta, nasunęło mu się zaraz pytanie, co będzie robił, z czego będzie żył... Na to pytanie, nie miał na razie odpowiedzi. Przypomniał sobie wprawdzie, że ksiądz nieraz mówił, iż po jego śmierci nie będzie potrzebował się troszczyć o kawałek chleba... Ale... Bądź co bądź, cokolwiek się stanie, tymczasem dziś nie był zmuszony wyjechać daleko. Mógł jeszcze zobaczyć ją.
Rodzaj cierpkiej radości napełnił serce młodego chłopaka.
Wkrótce załatwił zlecenia dane mu przez księdza wikarego. Bezładnie, ze łzami w oczach, opowiedział staremu prawnikowi fatalny wypadek i pytał o polecenia. Starzec był jakby ogłuszony tą wieścią.
— Nie wiem... zobaczę! — mówił. — Dam tutaj znać prokuratorowi... Przyjadę na miejsce...
Stefek wyszedł od niego. Należało teraz czemprędzej wracać do Rogowa.
Pomimo to, wyszedłszy z domu na Długiej, w którym mieszkał stary mecenas, przez dłuższą chwilę stał przed bramą, jak gdyby niepewny co robić ze sobą. Wreszcie wsiadł na bryczkę i rzekł woźnicy.
— Jedź na Kapitulną!..
— Kaj nie wiem...
— Pokażę ci.
Za kilka minut bryczka stanęła przed jedną z obdrapanych kamienic na Kapitulnej, a Stefek wbiegł do sieni. Schody były ciemne, a w korytarzu, oświetlonym tylko przez dwoje drzwi, od podwórza i od ulicy panował półmrok. Stefek wpadł na jakiegoś człowieka, niewiedząc dobrze kto to taki.
— Przepraszam — rzekł pośpiesznie i chciał biedz dalej.
Uczuł, że go ktoś zatrzymuje za rękę.
— A... a... to pan Stefan — odezwał się głos jowialny basowy.
— Pan Onufry! — rzucił Stefek.
— Dokąd tak? — pytał dalej.
Stefek zdawał się nieco zaambarasowany. Wiedział, z jakim gawędziarzem miał do czynienia i nie chciał tracić napróżno czasu. Z drugiej strony, miał dla pana Onufrego pewne obowiązki wdzięczności...
— Śpieszę się... bardzo śpieszę — rzekł.
Pan Onufry dostrzegł w jego głosie ślad wzruszenia.
— Ależ... co panu jest? — pytał ojcowskim tonem.
Poprowadził młodego człowieka do drzwi, gdzie światło padało z ulicy.
— Jesteś spłakany panie Stefanie! blady! — powtarzał pan Onufry. — Co takiego?..
— Nieszczęście!
— Przecież nie ten wyjazd? Mówiłem ci zresztą, mój kawalerze — ciągnął pan Onufry, przechodząc znów w ojcowski jowialny ton — że na wszystko jest rada...
— Nie... to nie wyjazd.
— A więc cóż?.. Co się stało?.. Mówże, kawalerze, mów. Bo, dalibóg nie wiem co myśleć. Rzeczywiście musi to być coś dziwnego, skoro wedle tego, co mi mówiłeś wczoraj, powinienbyś w tej chwili jechać już do Kalisza...
Stefek obtarł łzę, która mu mimowoli zasłoniła oko, i po raz już wtóry rozpoczął opowiadanie.
Korzystając z tego, przyjrzyjmy się jego towarzyszowi.
Pan Onufry Leszcz, właściciel kamienicy, w sieni której nastąpiło spotkanie, niegdy woźny sądowy a potem komornik, był typową postacią, znaną każdemu w okolicach Podwala i Starego Miasta. Niski, gruby o dużej wygolonej twarzy, na której pozostawił tylko dwa wąskie pasma bakenbardów, jakie noszono przed laty czterdziestu, pan Onufry miał zawsze na szerokich wargach uśmiech przyjacielski. Nosił się trochę ze staroświecka; miał pod szyją wysoki halsztuk, a na sobie rodzaj bekieszy. Odzieżą przypominał dawno zapomniany typ mieszczanina ze Starego-Miasta, twarzą stare portrety prezesów trybunału, które można widzieć po archiwach. Był członkiem Archikonfraternji i bractwa w kościele Augustjanów, a dzieciaki na Starem-Mieście obdarzał nieraz cukierkami.
Pomimo to, nie można powiedzieć, ażeby go zbytecznie lubiano. Jego małe, siwe, świdrujące oczki zdawały się zadawać kłam dobroci, rozlanej na jego wargach i pieszczotliwemu głosowi. Wprawdzie pan Onufry nie powiedział nigdy nikomu złego słowa — broń Boże!.. nawet podobno niejednego poratował pożyczką, zresztą na procencik, ale ostatecznie jakoś ta pomoc tak bardzo na dobre wspieranym nie wychodziła. Lokatorowie kamienicy pana Onufrego, mówili, że był przyjacielski, serdeczny, żałował biedaków, płakał nad niemi, ale ostatni grosz z nich wyciągnął. Opowiadano nawet za plecami byłego komornika brzydkie historje o nim... Ale zapewne w tem wszystkiem nie wiele było prawdy. Ot, zwyczajnie plotka, która nikogo nie oszczędza!..
Opowiadanie Stefka widocznie zainteresowało poczciwego pana Onufrego. Jego świdrujące oczki mroczyły się mimowoli, zapytania, rzucane od czasu do czasu, wyrażały zajęcie. A gdy Stefek skończył, dopieroż to był potok wykrzykników.
— Ten poczciwy, zacny ksiądz Andrzej... Pamiętam go, jak był jeszcze w Warszawie wikarym! Święty człowiek!.. Takie nieszczęście!..
Stefek stał, jak na rozżarzonych węglach. Śpieszyło mu się na górę; czekała na niego bryczka przed sienią; zapewne czekano także w Rogowie.
— Wybaczy szanowny pan... — wybąknął wreszcie — nie mam chwileczki czasu... Pilno mi...
Na szerokiej twarzy pana Onufrego, ukazał się dobrotliwy ojcowski uśmiech. Zniżył trochę głos i oglądając się, czy nie ma nikogo w sieni, rzekł:
— Pilno nam do naszej gołąbki... Ha, ha!.. Znamy to, znamy... Sami jak byliśmy młodzi...
Nagle zatrzymał się.
Przez głowę panu Onufremu przeszła widocznie jakaś myśl, w jego siwych oczkach błysnął złośliwy ognik.
— A jednak, mój kawalerze — rzekł z dobrotliwością, po za którą zdawało się jednak ukrywać coś niezbadanego — trzeba przyznać, że ten straszny wypadek jest ci bardzo na rękę...
Stefek podniósł na pana Onufrego pytające oczy.
— Martwiłeś się tym wyjazdem jeszcze wczoraj... martwiłeś. A oto dzisiaj nie wyjeżdżasz!
Stefan próbował protestować przeciwko myśli swego interlokutora, której zresztą nie zrozumiał dobrze. Ale ten wybuchnął już zwykłym mu głośnym śmiechem.
— No... no... to się tak tylko żartem mówi!.. Lećże, leć, kawalerze, na górę...
Stefkowi nie potrzeba było tego dwa razy powtarzać. Pobiegł szybko po schodach, a za parę chwil pukał do drzwi mieszkanka Władki, położonego na trzeciem piętrze. Po długiej chwili oczekiwania, drzwi uchyliły się i ukazała się w nich obwiązana chustką głowa dziewczyny; twarz jej nosiła ślady łez. Pomimo półmroku, poznała go od razu.
— To ty? — wołała.
— Ja...
Gorący pocałunek zakończył ten wstęp do rozmowy.
Drzwi za Stefkiem zamknęły się.
Pan Onufry Leszcz na dole patrzył przez długą chwilę za biegnącym na górę chłopcem. Uśmiechał się lekko i kiwał palcem koło nosa.
— No... no — mruknął sam do siebie — zawsze to trochę nieostrożnie ze strony tego smarkacza w takim dniu odwiedzać tę małą...
Wyjrzał przed sień.
— I jeszcze czeka na niego bryczka...
Pan Onufry znów się uśmiechnął, zdawał się coś medytować.
— Ha — zakończył rozmowę z samym sobą — jak sobie kto pościele, tak się wyśpi...
Kiedy w godzinę potem wracał do siebie, bryczka stała jeszcze przed kamienicą.
Ex-komornik mrugnął oczyma ze zdziwienia.
— No, pomyślał sobie — ten z własnej woli chce djabłu leźć w paszczękę...
Wróciwszy do mieszkania, zamknął się w swoim jak go nazywał, gabinecie, zapełnionym szafami, aktami i szpargałami, i długo coś rozważał, chodząc po pokoju.
Wreszcie usiadł i napisał list, zaadresowany w sposób następujący:
Wielmożny Pan!
Na Nowej-Pradze Nr. XX.