Sęp (Nagiel, 1890)/Część pierwsza/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Sęp
Podtytuł Romans kryminalny
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.
Niecnota Stefek.“

Rzeczywiście, prokurator, twierdząc, że ten chłopiec o tak ujmującej powierzchowności i wielkich błękitnych oczach był ladaco, miał cokolwiek racyi. Ale tylko cokolwiek...
„Niecnota Stefek“, jak go z pobłażliwym uśmiechem nazywał za życia ksiądz Andrzej, był to złoty chłopiec: żywy, serdeczny, rozgarnięty. Lecz przy tem wszystkiem lekkomyślny do najwyższego stopnia, łatwo zapalający się fantastyk. W żadnym razie zresztą nie zasługiwał na zarzut hipokryzyi, który mu zrobił przedstawiciel urzędu oskarżającego... Chyba należałoby w samej rzeczy przypuścić w tym dzieciaku nieskończoną przewrotność...
Zkąd i jak się znalazł Stefek na opiece księdza Andrzeja? tego nikt dokładnie nie wiedział.
Przed siedmiu laty, kiedy ksiądz Andrzej przybył na probostwo do Rogowa, pierwszego zaraz lata na wakacye zjechał ów malec w szkolnym mundurku, o żywych błękitnych oczach, który był w ciągłej wojnie z kurami i gęśmi starej gospodyni Barbary i w wielkiej przyjaźni z fornalem Jakóbem, mającym w swem zawiadywaniu dwie tłuste szkapy.
Gimnazista wkrótce dał się polubić całemu otoczeniu proboszcza i licznemu sąsiedztwu, które utrzymywało z ks. Andrzejem stosunki.
Sąsiedzi, którzy, jak to sąsiedzi, interesowali się wszystkiem, co się działo dokoła, dowiedzieli się niebawem od poczciwego księdza Andrzeja, że Stefek był zupełnym sierotą, synem najlepszego niegdy przyjaciela kapłana z lat młodzieńczych. Po śmierci rodziców ksiądz Andrzej zaopiekował się dzieckiem, umieścił je najpierw u znajomej rodziny, potem posyłał do szkół, zaopatrywał wszystkie jego potrzeby, co jak mówił, tem było słuszniejsze że pozostał wiele winien jego ojcu. Niekiedy nawet wspominał o pewnych funduszach, które jakoby miały pozostać na wychowanie dziecka.
Pomimo wszystkiego, złośliwość ludzka zapewne nie oszczędziłaby stosunku kapłana do chłopca, gdyby nie opinja niemal świętości, jaką za sobą przyniósł do Rogowa ksiądz Andrzej i jaka wkrótce też ugruntowała się w okolicy.
Był to kapłan w całem tego słowa znaczeniu. Pomimo że w chwili przybycia do Rogowa, liczył zaledwo lat pięćdziesiąt, był siwy jak gołąb, nieco zgarbiony; miał w spojrzeniu i w twarzy wyraz nieskończonej słodyczy i łagodności... Niezmiernej prostoty obyczajów, nie mając prawie żadnych potrzeb osobistych, ksiądz Andrzej rozdawał wszystko, co miał, ubogim. Nieszczęśliwi, biedacy, sieroty z całej okolicy, cisnęli się na probostwo w Rogowie i mogli być pewni, że nie odejdą bez wsparcia i pociechy... Rzecz prosta, często nadużywano tej szlachetności kapłana. Stara gospodyni Barbara zżymała się nieraz na księdza, gdy wszystko do ostatniej złotówki rozdał biedakom, ale poczciwy kapłan, zajadając za cały obiad kwaśne mleko z kartoflami, śmiał się tylko dobrodusznie i mówił.
— Więcej Bóg ma, niż rozdał!..
O przeszłości ks. Andrzeja mówiono różnie. Jemu samemu wyrywało się nieraz jakie słówko, które dowodziło, że ta przeszłość nie przeszła całkowicie w zakrystyi kościelnej. To pewna, że ks. Andrzej w chwili przybycia na parafję do Rogowa, będąc już starcem, liczył zaledwo kilkanaście lat kapłaństwa. Młodość jego musiała więc upłynąć nie w seminarjum. Opowiadano, iż ksiądz Suski nie lubił o tem wspominać. Zapytywany, odpowiadał z dobrodusznym uśmiechem:
— Ot... szalało się... a teraz się pokutuje...
Nie ulegało zresztą wątpliwości, że ks. Suski posiadał pewne osobiste środki materjalne, zapewne resztki majątku, którego kiedyś hucznie używał. Dobroczynność kapłana, nie mająca żadnych granic, dawnoby już wyczerpała jego kapitalik, gdyby nie to, że znajdował się on w zawiadywaniu jednego z przyjaciół księdza, prawnika starszej generacyi, zamieszkałego w Warszawie.
Niecnotę Stefka ksiądz kochał jak gdyby rodzone dziecko, czynił zadość jego kaprysom, pieścił i psuł. Bo też nie podobna było nie kochać tego dzieciaka, z twarzy malowanego aniołka, żywego, jak skra, który, na wakacye napełniał gwarem i hałasem całą, zazwyczaj spokojną i milczącą, plebanię... Dla Stefka, na jego potrzeby, do rozrywki zawsze ksiądz Andrzej znalazł gdzieś odłożone parę złotych. Niekiedy wyrywało mu się z ust słówko, wskazujące, że uważał za święty obowiązek zaspakajać potrzeby chłopca i nawet z pewnym zbytkiem...
Tak upływały lata, niecnota Stefek rósł i mężniał. Uczył się nienajlepiej, nie dla tego, żeby nie miał wrodzonych zdolności, ale ponieważ w rezultacie więcej myślał o figlach, niż o nauce. Był to już wysoki chłopiec w granatowym mundurku, któremu z lekka górną wargę zaczynał ocieniać puch dojrzałości, i na którego zgrabną figurę kobiety spoglądały na ulicy z widoczną przyjemnością... I on też patrzał z ciekawością na świeże twarzyczki dziewcząt. Wówczas od czasu do czasu przechodziły mu jakieś błyskawice, a policzki zapalały się rumieńcem.
Stefek był już w szóstej klasie gimnazjum, gdy nastąpiła katastrofa, wprowadzająca poważną zmianę do jego życia... Pewnego razu, w towarzystwie kolegów pozwolił sobie na wybryk, przekraczający zwykłe granice karności szkolnej, a gdy go wezwano przed władzę szkolną dla wytłumaczenia się, odpowiadał zbyt żywo, wreszcie mimowoli, podniósł głos... Dołączyły się do tego wspomnienia dawnych sprawek chłopca i złe noty, które obciążały jego rachunek. Uznano, że daje zły przykład klasie i wydalono go...
Ten bądź co bądź smutny dla przyszłości chłopca wypadek nieskończenie zmartwił poczciwego księdza Andrzeja. Kiedy winowajca przybył z Warszawy na plebanię ze spakowanemi tobołkami i zasmuconą twarzą, a potem zamknął się z nim w izdebce, zwanej uroczyście „gabinetem“ i chciał dać chłopcu porządną burę... skończyło się na tem, że i ksiądz i chłopiec obydwaj się popłakali...
Co było robić? Postanowiono, iż Stefek tymczasem zostanie na plebanji, a co do przyszłości, pomyśli się... Ksiądz Andrzej kazał chłopcu rozmyśleć się dobrze, do czego czuje powołanie i jakie pragnąłby sobie wybrać zajęcie, a i sam tymczasem postanowił poszukać i popytać. Między innemi ksiądz medytował, czy nie możnaby jeszcze wysłać chłopca do szkół za granicę, czynił to jednakowoż zależnem od jego chęci do nauki...
Upłynęło kilka tygodni. Chłopiec zbijał bąki po plebanji, włóczył się z fuzyjką po okolicy. Pewnego razu ksiądz miał do załatwienia parę interesów w Warszawie; trzeba było się zobaczyć ze starym przyjacielem prawnikiem, załatwić jakąś drobnostkę w konsystorzu, kupić to i owo na potrzeby kościelne! Stare kości proboszcza, który był już wtedy blizko szóstego krzyżyka, nie bardzo domagały. Ksiądz Andrzej zawołał tedy chłopca.
— Pojedziesz — rzekł mu — za sprawunkami do Warszawy.
Stefkowi było na to jak na lato. Zaczynało mu się już nudzić na wsi. Sposobność była wyborna. Interesa wymagały dwudniowego pobytu w mieście. Ksiądz zaopatrzył go w potrzebne pieniądze i na sprawunki i na hotel i na życie, a na odjezdnem wcisnął jeszcze w rękę czerwoną dziesięciorublówkę ze słowami:
— A to dla ciebie na cukierki.
Stefek bawił w Warszawie zamiast dwóch, trzy dni, a kiedy wrócił, można w nim było dostrzedz znaczną zmianę. Miał oczy, jak gdyby przysłonięte mgłą, był nie swój. Wytłumaczył się jakoś niezręcznie z opóźnienia, a ponieważ wszystkie sprawunki i interesa załatwił należycie, ksiądz Andrzej nie robił mu żadnej uwagi.
Ta wycieczka do miasta stała się fatalną dla młodego chłopca.
Co go spotkało w Warszawie? Wkrótce przestało to być tajemnicą dla opiekuna, tem bardziej nam wolno o tem wiedzieć.
Zaledwie stanął w hotelu, Stefek, jak zawsze żywy, wybiegł na bruk warszawski, ażeby przyjrzeć się miastu, którego już kilkanaście dni nie widział i odetchnąć powietrzem zaułków miejskich, mających taką ponętę dla urodzonych i wychowanych w mieście. W Saskim ogrodzie spotkał jednego z dawniejszych kolegów, który jeszcze przed nim opuścił ławy szkolne; a niebawem znaleźli się razem w drugorzędnej restauracji na jednej z bocznych ulic Warszawy.
Zapadał wieczór. W restauracji zapalono gaz. Była to długa sala, zastawiona ordynaryjnemi stołami i stołkami, w środku której wznosił się bufet; w głębi widniała estrada dla orkiestry. W sali było duszno i gwarno. Stukały kufle piwa, biegały usługujące dziewczęta, słychać było wykrzykniki, krzyżowały się rozmowy i podejrzanego gatunku dowcipy. Płomienie gazu, zapalając się, wydawały długi urywany dźwięk. Długa sala oświetlała się częściowo, na wyrywki.
Stefek dotąd nie wiedział, poco go tutaj przyprowadził bardziej doświadczony kolega.
— Poczekaj, pokażę ci coś — mówił do niego ten ostatni.
Stefek patrzał szeroko otwartemi oczyma na cały obraz, pełen nieznanych dlań szczegółów. Ale to nie było jeszcze „coś“, o którem wspominał kolega.
O dwa kroki od stolika, przy którym usiedli, wybuchnął zapalający się płomień gazu, oświetlając niespodziewanie ten zakątek sali. Stefanowi ukazała się nagle postać, która odtąd miała w jego życiu zająć miejsce.
Dziewczyna z głośnym śmiechem, który roztwierał jej maleńkie, czerwone jak krew, usta, zeskakiwała właśnie z krzesła, na które weszła, ażeby łatwiej zapalić gaz. Jej główka i biust znajdowały się teraz w pełnem oświetleniu.
Kolega trącił Stefka w bok i rzekł mu:
— Patrz... to właśnie ona... Władka!...
Stefkowi nie było potrzeba zalecenia kolegi. Patrzał i patrzał... Zdawało się, że ją chce zjeść oczyma. Bo też było na co patrzeć.
Była to jedna z „panien“ podających piwo.
Widzieliśmy już Władkę w sali sądowej, dotkniętą bólem i hańbą, a jednak podnoszącą czoło do góry. Trudno powziąć pojęcie z rzuconego tam w paru słowach szkicu o tem, czem było dziewczę śmiejące się, ożywione wszystkiemi barwami młodości, pełne życia i siły, szczególniej na tem, okopconem dymem z tytoniu, tle, pośród brudnych ścian i zalanych piwem stołów... Odbijało ono jak jutrzenka od sztucznej świeżości wykrygowanej damy, śmiejącej się nieopodal z za bufetu, od swych towarzyszek, przeważnie draśniętych zębem czasu, o twarzach żółtych, oczach podkreślonych sinemi obwódkami o zepsutych zębach.
Władka, w tem niespodziewanem rozpraszającem ciemności świetle gazu, ukazała się Stefkowi, jak czarowna wizya. Patrzył na nią... i patrzył.
Ekstazę zakończyło szturchnięcie przez kolegę w bok i najprozaiczniejsze pytanie, rzucone przez dziewczynę:
— Dwa piwa?..
Nigdy nie wiemy zkąd przychodzą nasze przeznaczenia. Stefkowi ani przyszło do głowy, że ta chwila będzie dlań przełomową w życiu... Z całą potęgą świeżych, niczem dotąd nie zbrukanych uczuć, poddał się urokowi, który nań z czarnych oczu Władki spływał... Dla tego, zamiast dwóch, przesiedział w Warszawie trzy dni, dla tego postarał się wkrótce znaleźć pozór, który mu pozwolił znów za tydzień wymknąć się do miasta...
Wycieczki zaczęły się powtarzać. Niewielka odległość od Warszawy pozwalała wracać w ciągu jednego dnia. Pomimo to, i mimo zwykłej pobłażliwości księdza Andrzeja, nowy ten objaw począł zwracać jego uwagę. Chłopiec zdawał się być cały, jak w gorączce... Nie wspominał już teraz ani słowem o projektach na przyszłość, o których była wciąż mowa w pierwszych dniach... Wreszcie, ciągle potrzebował pieniędzy na swe wycieczki i drobne wydatki...
Zapewnie nie ten ostatni wzgląd niepokoił najbardziej zacnego kapłana, ale ostatecznie ksiądz Suski znał dosyć życie, ażeby się domyśleć, że w spokojną dotąd egzystencję dzieciaka wplątał się jakiś cierń, który mu mógł na zawsze zepsuć przyszłość...
Opiekun pewnego popołudnia zamknął się ze Stefkiem.
— Wyspowiadam cię, moje dziecko, rzekł półżartem, półserjo.
I rzeczywiście spowiedź nastąpiła...
Stefek był zbyt szczerym i żywym dzieciakiem, wreszcie uczucie, którego potęgi sam nie potrafił ocenić zbyt przepełniało mu serce, ażeby mógł nie wyznać wszystkiego na pierwsze pytania ks. Andrzeja... Z siłą wyrażeń, której trudno było przypuszczać u tego smarkacza, opisał ją opiekunowi, odmalował gorąco swą miłość, wreszcie przyznał się zdumionemu kapłanowi, że i ona jego...
Były to więcej zwierzenia szczęśliwego kochanka niż spowiedź skruszonego grzesznika. Wreszcie, Stefek zakończył niespodziewaną konkluzyą.
— Ja się z nią ożenię... ja się z nią muszę ożenić!..
Starzec słuchał z pochyloną głową tego wyznania. Pozwalał mówić dzieciakowi, ażeby lepiej poznać stan rzeczy i głębię niebezpieczeństwa. Twarz jego powlokła się powoli smutkiem. Ksiądz Andrzej zbyt dobrze, znał charakter swego wychowańca i zbyt wiele sam żył, ażeby nie dostrzedz groźby, jaką ten przedwczesny stosunek mógł przedstawić dla przyszłości Stefana. Z nieskończoną dobrocią i łagodnością, których takie skarby miał zawsze w duszy, począł oblewać zimną wodą gorące czoło dzieciaka...
Nie łajał i nie groził. Przekładał chłopcu, z delikatnością ale z przekonaniem, iż jest dopiero na progu życia, że ma do wywalczenia kawałek chleba i miejsce dla siebie śród społeczeństwa, że powinien długo jeszcze pracować, zanim będzie mógł myśleć o stworzeniu rodziny, że wreszcie szukać jej powinien nie tam, gdzie znalazł Władkę... Argumenta kapłana szły z serca, były tak poczciwe i przekonywające, mięszały się wreszcie ze łzami, że chłopiec, ażeby oszczędzić starcowi przykrości, przyrzekł wszystko, co ten chciał.
Upłynęło parę dni. Stefek znów pojechał do Warszawy.
Choroba zdawała się nieuleczalną, a grunt charakteru chłopca, choć najpoczciwszy w świecie, nieskończenie lekki... Wrażenia przewijały się po nim, jak zmarszczki po tafli jeziora...
Księdza Andrzeja nie zdziwiło to zbytecznie. Smuciło tylko coraz ciężej...
— Nieszczęśliwe dziecko! — mówił.
Odtąd przez parę miesięcy aż do ostatecznej katastrofy trwał przykry dla chłopca stan rzeczy... Ksiądz Andrzej wzdychał tylko i szukał jakiego zajęcia dla Stefka, ażeby precz odciągnąć go od tej zgubnej namiętności... Stefek unikał wzroku kapłana i nocami wymykał się do Warszawy. Nie śmiał prosić teraz opiekuna o pieniądze. Ale za to złoty zegarek, który dostał przed paru laty na imieniny i parę innych cenniejszych rzeczy, znikło.
Pewnego razu, gdy pojechał do Warszawy po sprawunki ze stu kilkudziesięciu rublami, wrócił tegoż dnia, czerwony jak burak. Zaledwie zdołał wybełkotać, że... zgubił pieniądze.
— Nieszczęśliwe dziecko! — powtarzał ksiądz Andrzej.
Trzeba było położyć temu koniec.
To wszystko martwiło niewymownie kapłana; chudł i garbił się jeszcze bardziej... Czasami siedział długo zamyślony, na jednem miejscu, a w oku perliła mu się łza...
Pewnego razu — było to w początku kwietnia — ksiądz Andrzej odebrał list od swego przyjaciela prawnika z Warszawy. Po odczytaniu go, przywołał Stefka.
— Moje dziecko! — rzekł do niego, gdy chłopiec stanął przed nim zaczerwieniony, spuściwszy oczy — mam dla ciebie zajęcie... Pan Antoni pisze mi, że choćby w tej chwili możesz jechać do Kalisza. Czeka cię tam miejsce kancelisty u rejenta B... Na początek, będziesz dostawał 30 rubli miesięcznie. Ja ci będę posyłał czterdzieści. To razem powinno wystarczyć młodemu chłopcu na porządne utrzymanie...
Stefek, słuchając tych słów, bladł jak, płótno. Zdawało się, że wszystka krew zbiegła mu do twarzy...
Ksiądz Andrzej, patrząc nań, myślał, że chłopiec upadnie.
Stefek rozumiał, jaki był cel opiekuna.
— Czy... prędko... mam pojechać?.. — pytał głosem, który się urywał.
Poczciwy starzec spuścił oczy, serce mu się krajało na widok tej boleści dzieciaka.
— Kiedy chcesz — odrzekł zmieszany — choćby zaraz... Wreszcie za dwa... trzy dni...
Ale Stefek nie mógł już dłużej wytrzymać. Z łkaniem upadł do kolan poczciwego proboszcza i przytuliwszy do jego sutanny gorącą głowę, płakał jak dziecko... Nie mówili do siebie ani słowa. Ksiądz Andrzej rozumiał, co mu chciał powiedzieć chłopak, Stefek rozumiał, że postanowienie opiekuna jest nieodwołalne.
— Co robić? — mówił kapłan, całując go w gorącą głowę. Tak być musi... Nie może być inaczej!
Ostatecznie, ksiądz Andrzej naznaczył wyjazd za trzy dni...
Tego wieczoru Stefek zniknął z plebanji. Była to znów jedna z tych wycieczek do Warszawy, które tak smuciły opiekuna. Zresztą, był on pewny, że Stefek wróci i wyjedzie oznaczonego dnia.
— Szaleje! — mówił sam do siebie poczciwy kapłan, przerzucając wieczorem kartki brewjarza — zupełnie tak jak ojciec...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.