Sęp (Nagiel, 1890)/Część szósta/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sęp |
Podtytuł | Romans kryminalny |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści |
Data wyd. | 1890 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W pokoju zapanowało milczenie.
„Fryga“ rzucał z pod oka filuterne wejrzenia na Stawinicza i doktora Zermana, na twarzach których malowało się nieprzyjemne wrażenie. Widocznie środek użyty przez „Frygę“ nie znajdował ich aprobaty.
— Otóż widzicie panowie — rzekł wreszcie „Fryga,“ — jak to niebezpiecznie odsłaniać sekreta profesyjne... Można się narazić na sąd... nieco ostry...
— Bynajmniej — protestował Stawinicz, — ale...
Twarz „Frygi“ przybrała wyraz teraz zupełnie poważny, nawet smutny.
— Niech pan nie stara się mnie uniewinniać — rzekł, zwracając się wprost do Stawinicza. — Przyznaję, że środek użyty przeze mnie jest nie tylko ryzykowny, ale wysoce niedelikatny... Lecz nie było wyboru. Czy miałem pozwolić skazać niewinnego? Czy nie było moim obowiązkiem usunąć, do pewnego przynajmniej stopnia, obcą interwencją, ażeby zabezpieczyć od wszelkich ewentualności, fortunę bliźniąt? Niech panowie osadzą z ręka na sercu...
— W samej rzeczy... — zaczął doktór Zerman.
Ale „Fryga“ nie pozwolił mu dokończyć.
— Przepraszam, istnieje jeszcze jeden wzgląd, i najważniejszy... Postąpiłem tak wprost ze względu na panów — dłonią wskazał Zermana i Stawinicza.
— Jak to?
— Panowie znali mniej lub więcej pana Jastrzębskiego... Zanim oddamy sądom dowody jego winy, chciałem, ażebyście panowie byli najpierw jego sędziami. Gdyby worek znalazł się w ręku policji, rzecz byłaby skończona. Gdy my go posiadamy, wiele rzeczy można zrobić jeszcze tak, ażeby ten, którego panowie niegdyś nazywali swoim przyjacielem, nie potrzebował przechodzić hańby wyroku sądowego, hańby, która ściągą zawsze plamę na rodzinę, na jego otoczenie, na tych, którzy z nim żyli...
W oczach Stawinicza było widać wzruszenie. Doktór Zerman chciał zacząć coś mówić, ale „Fryga“ znowu nie pozwolił mu.
— Dla tego właśnie zrobiłem tak, jak zrobiłem. Chciałem, żebyście panowie sami najpierw zdecydowali, co i jak zrobić z bronią, którą mamy w ręku... tembardziej, że być może, iż ta broń nie będzie już w stanie przynieść żadnej korzyści temu, dla którego ją wynaleźliśmy...
Głos „Frygi“ brzmiał poważnie i smutno.
Jego słowa obudzały w umyśle adwokata „Julka“ jakieś niejasne, smutne przeczucie.
— Doprawdy, nie rozumiem, co pan chcesz powiedzieć... — rzekł.
Inni spoglądali także na ajenta policyjnego pytając.
— Chcę powiedzieć, że bardzo być może, iż lada chwila dowiemy się smutnej nowiny, która zmieni położenie całej sprawy... Nie chciałem jej pierwszy panom zwiastować, tembardziej, że nie jest to jeszcze nic pewnego. Ale teraz widzę, że należy się wytłumaczyć...
Adwokat z niepokojem spoglądał na „Frygę.“
— Czy panów nie zdziwiła — zapytał nagle ten ostatni — nieobecność na naszej konferencji panny Władysławy?...
— W samej rzeczy...
— Zawsze tak gorąco interesowała się sprawą.
— Może czuwa nad panną Jadwigą? — zapytał Stawinicz.
— O, nie... — odrzekł Zerman...
— Otóż trzeba panom wiedzieć, że dziś, zaledwo wysiadłszy z wagonu, spotkałem nieszczęśliwe dziewczę... Była blada i zapłakana. Powiedziała mi, że dano jej znać ze szpitala więziennego, iż ze Stefkiem jest bardzo, bardzo źle... Biegła do niego. Prosiła mnie, ażeby ją wytłomaczyć przed panami, jeżeli się spóźni wieczorem na konferencją. Obiecała zresztą, że, choćby najpóźniej, zajdzie, jeśli tylko nie będzie nic groźnego...
Wszyscy zaczynali rozumieć smutną doniosłość tej wiadomości.
— Nieobecność jej dotąd... a jest już blizko czwarta rano... dowodzi, że stan chłopca musi być... bardzo groźny...
— I co mu było rano? Czy nie mówiła? — pytał doktór Zerman.
— Podobno atak sercowy...
— Ach!... atak sercowy...
Przez chwilę panowało ciężkie milczenie.
— To też, proszę panów, sadzę, że mamy obowiązek, rozważając, co dalej robić, być przygotowanymi między innemi i na wypadek śmierci chłopca... A w takim razie czy opłaci się, czy wypada na nowo rozmazywać hańbę zbrodni przed sądami i plamić bez potrzeby nazwisko dotąd szanowane?...
Poważny, milczący Stawinicz zbliżył się do „Frygi“ i uścisnął mu dłoń.
— Przebacz pan — rzekł. — Zrobiłeś dobrze...
Doktór naśladował Władka.
Adwokat „Julek,“ który od paru chwil siedział przy stole, oparłszy głowę na rękach, podniósł się. Twarz jego była powleczona smutkiem.
— Ostatecznie — rzekł — trzeba powziąć decyzyą... Mamy przed sobą dwie ewentualności: nieszczęśliwy chłopiec będzie żył, albo nie będzie żył. Dowiemy się o tem jutro, a właściwie dziś rano... Co robić w każdym z tych wypadków?
Na pytanie odpowiedział „Fryga.“
— To, co mamy zrobić w pierwszym, jest proste. Rano o dziesiątej albo dwunastej zamelduję naczelnikowi w ratuszu, że znalazłem na kolei ten oto worek. I wreszcie opowiem mu niektóre szczegóły. Gdyby o drugiej w południe nie został wydany rozkaz aresztowania Jastrzębskiego i Leszcza, byłbym bardzo zdziwiony.. Inna rzecz: czy Jastrzębskiego zaaresztują. Może być ostrożny... uciec za granicę, otruć się, zastrzelić. Nieprawda?
— Tak — odrzekł, pochylając głowę, Stawinicz.
— W każdym razie sprawa Stefka przyjmie inny obrót... Powinien być choćby tymczasowo wypuszczony z więzienia. Pewność uniewinnienia powróci mu zdrowie...
— Oby!... — szepnął Julek.
— Przypuśćmy jednak drugi wypadek — rzekł Lutek Solski: Śmierć nieszczęśliwego chłopca...
— Przypuśćmy — powtórzył „Fryga.“
— W takim razie — zauważył adwokat — podnoszenie oskarżenia przeciw Jastrzębskiemu nie będzie niezbędnemu.
Teraz wystąpił na przód Stawinicz.
— Sprawiedliwość jednak musi być wykonana — rzekł: — W takim razie zaczyna się nasza rola, jako niegdy przyjaciół Jastrzębskiego... Dokument powierzycie nam, a my udamy się do niego. Sąd nie będzie potrzebował wtrącać się do sprawy, obejdzie się bez skandalu, winny nie ujdzie jednak kary. Nie upadł jeszcze tak nizko, ażeby nie przeniósł śmierci nad hańbę...
„Julek“ zwrócił się do Zermana.
— Czy przyjmujesz tę misją i ty, doktorze?
— Przyjmuję...
— A więc, jak na dziś, rozstrzygnęliśmy wszystko, co było do rozstrzygnięcia... — zaczął „Julek.“ — Już blizko piąta... Trzeba wracać do siebie. Naszemu choremu potrzeba spoczynku.
W oknach ukazywały się niejasne blaski świtu. Blade połyski lamp walczyły z budzącą się jasnością dnia. Na zewnątrz panowało milczenie.
Nagle w powietrzu zabrzmiały oddalone dźwięki dzwonka przy bramie...
W pięć minut potem do pokoju wchodziła blada jak trup postać kobieca z roztarganemi włosami, z głową nakrytą chustką.
Była to Władka.
— Umarł! umarł!... — zdołała tylko wybełkotać.
Upadła w progu zemdlona...