<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund Bogdanowicz
Tytuł Sępie gniazdo
Podtytuł Opowiadanie z puszczy amerykańskiej według obcego wzoru
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XII.

Zasadzka.

Piotruś przerachował swe siły.
Nie znał dokładnie drogi do Bogoty i nie wiedział o właściwej odległości. Jechał do świtu, lecz znużenie zaczęło go coraz bardziej opanowywać. Śladów bliskości miasta nie spostrzegał, a nawet nie miał pewności, czy nie zbłądził. Postanowił więc spocząć na chwilę i rankiem rozpocząć dalszą wyprawę.
Tłumaczył sobie, że zwłoka kilku godzin nie może wpłynąć zbyt szkodliwie na losy don Fernanda, a zresztą i jemu samemu chodziło przecież o jak najrychlejsze spotkanie się z dr. Mańskim.
Uspokojony, skręcił konia w gęstwinę, przywiązał go tak, aby zwierzę mogło swobodnie szczypać trawę, sam owinął się w poncho i legł na murawie. W chwilę potem, nim zdążył o czemkolwiek pomyśleć zasnął snem kamiennym.

..........

Jakkolwiek Piotruś obiecywał sobie spać tylko parę godzin, jednakże widać nie brał w rachubę swej młodości, która ma sen twardy, zwłaszcza po dłuższem fizycznem znużeniu. Słońce dawno też już weszło na niebo i dosięgło niemal połowy swej drogi, zanim chłopiec się obudził.
Zerwał się zaraz i posiliwszy się naprędce, począł szykować konia do dalszej podróży. Wkrótce był gotów i ruszył dalej w llanosy.
Tu jednak zatrzymał się chwilę. Wiedział, iż należy kierować się wciąż ku południo-zachodowi i kierunku tego trzymał się dotąd. Czy jednak nie zbłądził mimowolnie, zboczywszy zanadto albo w jedną albo w drugą stronę? Niepokoiło go, że dotąd nie napotkał śladów, któreby wskazywały bliskość siedzib ludzkich. Nie znał miast, ale wyobrażał je sobie ze słyszenia, wiedząc o świątyniach z wieżycami, o gmachach i długich zabudowanych ulicach. Słyszał to wszystko od Aymarów, a że był zawsze żądny wiedzy, więc zapamiętał te opowieści i był pewny, iż miasto zdaleka rozpozna.
Z pewnem też rozczarowaniem i niepewnością posuwał się dalej, gdy nagle za kępą drzew ujrzał snującą się długą wstęgę ujeżdżonej drogi.
Westchnienie ulgi wydobyło mu się z piersi.
Ta z pewnością prowadzi do Bogoty — pomyślał sobie w duchu i już zamierzał ruszyć galopem, gdy zdala ujrzał rysującą się na tle nieba sylwetkę jeźdźca.
Piotruś po tylu ostrzeżeniach, a zwłaszcza po ostatniej przygodzie był podwójnie ostrożny, zatrzymał się więc znowu w gęstwinie i począł obserwować.
Ktoś jechał w jego stronę, ale kto to był?
Niebawem można było dokładniej przyjrzeć się jeźdźcowi. Miał on kurtę zieloną, kaszkiet, pas skórzany i pistolety w olstrzach. Gdyby Piotruś znał bliżej życie krajów kulturalnych, byłby poznał listonosza, będącego jednocześnie wysłańcem pocztowym, obsługującym rozmaite haciendy i folwarki w llanosach.
Jakkolwiek jednak nie wiedział tego, twarz poczciwa Hiszpana i ubiór jego trochę żołnierski, natchnęły go o tyle zaufaniem, że wysunął się z za krzaka i postanowił zapytać się o drogę.
Kiedy się zrównali, chłopiec uchylił kapelusza i spytał:
— Senor, czy daleko jeszcze do Bogoty?
Listonosz obrzucił go badawczem wejrzeniem i odrzekł:
— Do Bogoty?... Będzie dobrych siedem gleguas (mniej więcej półtorej mili). Za trzy godziny tam będziesz... Masz prostą i utartą drogę, ale ja! — tu westchnął ciężko.[1] — tłukę się po stepie: najpierw hacienda Rosario, potem Alcantara... Za dwa dni nie załatwię.
Chciał już ruszyć koniem, lecz się nagle zatrzymał.
— Ale, ale — dodał — strzeż się, bo chociaż nie wyglądasz na bogacza, ale masz konia i broń. Tu niezupełnie bezpiecznie.
— Jakto! pod samem miastem — zdziwił się Piotruś.
— A cóż to? Z nieba spadłeś? Gdzież mają grasować bandidos, jeśli nie pod miastem. Patrz, rozwożę tylko listy, a muszę mieć pistolety, choć grosza przy mnie nie znajdziesz... Psia służba!...
I, mrucząc pod nosem, ruszył dalej w llanosy.
Piotruś uśmiechnął się radośnie. Więc już za kilka godzin znajdzie swoich przyjaciół! Czy nie zapomnieli o nim? Czy ich zastanie?... Odpychał jednak od siebie wszelkie myśli trapiące i spoglądał jasno w zbliżającą się szybko do niego nową przyszłość.
Nagle przypomniał sobie... — A don Fernando?... Prawda! Nie można przecież pozostawiać nieszczęśliwego Hiszpana w rękach bandytów. Trzeba koniecznie i przedewszystkiem zawiadomić don Carlosa. Ale — myślał sobie w duchu Piotruś — na wszystko starczy czasu. Byleby tylko jak najprędzej dotrzeć do Bogoty.
I pogalopował snująca się przed nim szeroką drogą.
Piotruś nie radowałby się tak przedwcześnie, gdyby wiedział, że przed nim przejeżdżał tędy — Maxtla.
Jakieś podejrzenie zrodziło się wśród bandytów. Czy zdziwił ich spokój jeńca, czy dojrzeli jakieś ślady, dość że Juarez postanowił nie tracić chwili czasu i wysłać Maxtlę na zwiady.
Indjanin miał krążyć i badać okolicę, dopóki wysłaniec Juareza nie zawiadomi don Carlosa o okupie. Wprawdzie Maxtla był peonem don Fernanda i mógł zwrócić na siebie uwagę, ale zręczny Indjanin zapowiadał, że da sobie radę i w każdym razie zmyśli jaką historję o sobie i o swoim panu.
Maxtla widział Piotrusia, rozmawiającego z listonoszem na drodze, i w sposób nieokreślony począł go o coś podejrzewać. Chłopiec jedzie z llanosów — a nuż co widział lub czegoś się domyśla? Indjanin pogalopował też przodem i znikł w gęstwinie, spuszczającej się ku rzece.
Piotruś jechał dalej, poganiając konia i rojąc wciąż o rychłem zobaczeniu się z przyjaciółmi. Co robi dr. Mański? Co porabia wesoły zawsze Chodzik?... Jak też wyglądają znani mu ledwie z opowiadania don Matteo i donna Bartolomea, zwana tio Barto, albo ciotką Bartosiową?
Piotruś, pomimo lekkiego śniadania, nie czuł głodu i galopował wciąż, oglądając się tylko na słońce. O ostrzeżeniu listonosza ani myślał. Na drodze była wprawdzie pustka, ale w biały dzień, tuż pod samem miastem, ktoby tam robił zamach na jego poncho i chudopacholski węzełek.
Nagle w cienistym wąwozie koń jego zastrzygł uszami, a Piotruś obejrzał się niespokojnie. Ledwie miał czas wyprostować się na siodle, gdy świsnęło lasso i chłopiec spadł na ziemię napół zduszony, tracąc zupełnie przytomność.
Z gęstwiny wysunął się Maxtla.
— Mógłbym go zabić — rzekł do siebie — i to może byłoby najlepiej, ale nie chcę mieć do czynienia z alguazilami przed czasem... Zresztą wygląda na Aymara, a z tymi także nie chcę zadzierać... Dość będzie, jeśli zabiorę mu konia i te łachmany... Powiedzą, że został ograbiony przez włóczęgów. I tak jest trochę poturbowany, bo, jak widzę, rozbił sobie głowę o kamień... Jeśli nie wstanie, tem lepiej — ja go nie zabiłem!...
Wypowiedziawszy te posępne słowa, Maxtla ujął konia Piotrusia, ściągnął z chłopca poncho, zabrał jego węzełek i zniknął w gęstwinie.
Piotruś pozostał sam jeden z krwawiącą głową, leżąc wśród traw, które kołysały się nad nim smutnie.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Edmund Bogdanowicz.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.