Sępie gniazdo/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sępie gniazdo |
Podtytuł | Opowiadanie z puszczy amerykańskiej według obcego wzoru |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1922 |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kryjówka bandytów.
Piotruś przyglądał się wszystkiemu uważnie i kiedy cały oddział sunął ku lasowi, i on począł przygotowywać się do drogi. Nie mógł jednakże opuszczać zaraz swej kryjówki, gdyż zostałby natychmiast spostrzeżony. Postanowił tylko zaobserwować, w którem miejscu jeźdźcy utoną w głębinach lasu, aby potem dopiero bokiem dotrzeć do tego samego punktu i stąd już pójść za tropem.
Wprawdzie interes własny kazał Piotrusiowi zdążać jak najprędzej do Bogoty, a przytem, stosownie do rad otrzymanych, mieć się samemu na ostrożności, ale z drugiej strony jakieś głęboko utkwione w jego sercu uczucie nie pozwalało mu pozostawiać w niebezpieczeństwie bliźniego. Piotruś nie wiedział, kto był ten Hiszpan, ale widział, że był napadnięty znienacka, pozbawiony wolności i uprowadzony przemocą, należało zatem uczynić wszystko, aby mu się stać pomocnym.
Odłożywszy też swój osobisty interes na stronę, Piotruś postanowił zapuścić się w las i zobaczyć, czy się tam czasem na co jeńcowi nie przyda.
Z za kępy drzew patrzył on pilnie swym bystrym wzrokiem i notował dokładnie w pamięci, gdzie utonęła w gąszczu ostatnia sylwetka jeźdźca, poczem skierował konia w bok ku górom i począł okrążać ostrożnie równinę.
Tymczasem zmierzch zaczął zapadać, więc Piotruś przyspieszał konia, aby dotrzeć do upatrzonego miejsca, zanim ciemności zupełne zapanują w gęstwinie; wtedy bowiem nie dałby już sobie rady z odnalezieniem śladów.
Nareszcie, po półgodzinnej drodze, przybył na miejsce i począł uważnie rozpatrywać się naokół. Bystre jego oko natychmiast dopatrzyło ukrytą ścieżkę i świeże ślady jeźdźców. Zeskoczył tedy z konia, wziął go za uzdę i zanurzył się w gęstwinie.
Śledzenie jeńca przychodziło mu nadspodziewanie łatwo, gdyż ścieżkę, pomimo nawet zapadających ciemności wyczuwał dokładnie pod nogami. Widocznie było to miejsce dość uczęszczane i rodzaj dróżki leśnej do ludzkiego siedliska.
Piotruś zapuszczając się coraz głębiej, postanowił dla bezpieczeństwa rozstać się z koniem, który mógł zdradzić jego obecność niespodziewanem rżeniem. Zboczył więc na stronę i upatrzywszy właściwe miejsce, uwiązał swego rumaka, sam zaś skierował się znowu na dróżkę i coraz ostrożniej posuwał się naprzód.
Szedł tak coraz dalej, i coraz gęstsze ciemności otaczały go dookoła. Już na nic mu nie mogły pomóc jego bystre oczy, polegał więc jedynie na instynkcie i na wrażeniu nóg, które szukały bezwiednie ścieżki. Nagle zdało mu się, że zdala dostrzega mżące światło...
Tak! nie myliły go oczy. W miarę posuwania się światło stawało się coraz wyraźniejsze i poczęło zawisać na pniach i liściach, zdobiąc je w złotą aureolę.
Piotruś rzucił się w bok i przypadłszy do ziemi, począł się czołgać ostrożnie.
Stało się widoczne, iż zbliża się niewątpliwie do ludzkiej siedziby. Należało być podwójnie ostrożnym.
Posuwał się zwolna i wreszcie dostał się na brzeg polanki, oświetlonej ogniskiem, około którego snuły się ciemne postacie.
Ukryty za krzakiem, Piotruś zaczął obserwować bacznie.
Naprzód w głębi uderzył go widok chaty, rodzaj „rancha“, z gankiem w środku i dwoma skrzydłami. Leśne to „rancho“, sklecone z drzewa, nie imponowało ani ogromem, ani wykończeniem: była to prosta siedziba, jaką czasami wznoszą sobie myśliwi w lasach albo w stepach amerykańskich. Rozłożone przed chatą ognisko oblewało czerwonem światłem jej ściany i dach, a zarazem stroiło w fantastyczne i malownicze szaty krążące po polance postacie.
Byli tu zgromadzeni wszyscy ci jeźdźcy, którzy niedawno uprowadzili jeńca. Ten ostatni skrępowany powrozami, na ziemi z głową zwieszoną i przyglądał się dość obojętnie rozbójnikom.
Mieszkańcy rancha leśnego przygotowywali widocznie wieczerzę. Na rożnie piekło się mięsiwo, a obecni, w wyczekiwaniu na jadło, gwarzyli dość głośno, śmiejąc się i żartując.
Przed samem ogniskiem stał drab barczysty, który prawdopodobnie musiał być ich wodzem i rozmawiając z towarzyszami, nie spuszczał oka jeńca.
Piotruś przyczołgał się bliżej, pragnąc koniecznie coś posłyszeć z rozmowy, żeby dokładnie wyrozumieć stan rzeczy.
— Maxtla! — odezwał się głos basowy dowódcy. — Spisałeś się dzielnie. Złapałeś tego głupiego uczonego daleko łatwiej w sidła, niż on łapał swoje chrząszcze i motyle... Udał ci się połów, niema co... Ha, ha, ha!
Peon nazwany Maxtla, zawtórował śmiechem i następnie odezwał się zkolei.
Zaśmieli się wszyscy, a Piotruś spostrzegł nawet uśmiech przelotny na twarzy jeńca.
— Opowiedz nam jak to było? — zapytał Juarez.
— A no tak — rozpoczął Maxtla — Don Carlo, sławny bankier, najął mnie na zwykłego peona, lecz ja, widząc zamiłowanie don Ferdynanda do rozmaitych gadów, płazów, robaków i t. d. zacząłem mu je znosić i tem wkrótce pozyskałem jego łaski. Stopniowo zacząłem młodego pana zachęcać do wycieczki w llanosy, opowiadając mu cuda o rozmaitych motylach i chrząszczach, które mógłby zdobyć do swoich zbiorów. Ze starym było trochę biedy, bo nie chciał puścić jedynaka, ale zapewniałem go, że niema żadnego niebezpieczeństwa i że ja odpowiadam za całość jego syna...
— Doskonałe poręczenie! — wybuchnął śmiechem Juarez.
— Koniec końców ruszyliśmy... Wówczas dałem wam znać... Resztę wiecie.
— Teraz trzeba będzie dobrze pociągnąć don Carlosa. Stary łotr raz mnie już oszukał... Było to przed laty, ale teraz zapłaci za jedno i drugie...
Juarez spochmurniał i rzucił złe spojrzenie ku jeńcowi. W tej jednak chwili jeden z siedzących obrócił po raz ostatni rożen i odezwał się:
— Senores! pieczeń gotowa!... Możnaby zacząć jeść, bośmy chyba wszyscy głodni.
— Masz rację, Pepe — zawołał Juarez — panowie, do jadła.
Teraz zapanowała krzątanina około ogniska i gwar się podwoił. Wszyscy zapomnieli na chwilę o jeńcu, z czego skorzystał Piotruś i począł ostrożnie czołgać się do drzewa, gdzie siedział skrępowany młodzieniec.
Gdy był już dość blisko, odezwał się ostrzegająco:
— Amigo! — Przez miły Bóg nie zdradź, senor, zdziwienia, bo zginęlibyśmy obaj.
Jeniec drgnął zlekka, podniósł głowę, lecz natychmiast opanował wzruszenie i przybrał dawne położenie obojętne:
— Ktoś ty? — zapytał zcicha.
— Przyjaciel. Wypadkiem widziałem wszystko w stepie. Czem mogę panu pomóc?
— Skoro wiesz, nie potrzebuję cię objaśniać. Porwała mnie podstępem banda Juareza. Jestem synem bogatego bankiera Carlosa z Bogoty. Zawiadom mego ojca, a nie minie cię sowita nagroda.
— Nie działam dla nagrody pieniężnej — odezwał się Piotruś. — Zdaje się, że sam kiedyś byłem także porwany, więc poczuwam się do obowiązku ratowania innych. Ale może byłoby prościej, gdybym pana zaraz ocalił, przecinając jego pęta.
— Nie czyń tego! — ostrzegał don Fernando. Nie uratowałbyś mnie, a siebie zgubił. Bądź spokojny! Życiu memu nie grozi narazie nic, bo spodziewają się bogatego za mnie okupu. Ale potem grozi mi niebezpieczeństwo. Juarez ma jakieś rachunki z moim ojcem. Jakie? nie wiem, ale słyszałem, że odgrażał się dawno. Nie trać więc czasu i udaj się jak najprędzej do Bogoty. W tobie jedyna moja nadzieja.
— Dobrze więc! — odezwał się Piotruś. — Ruszam natychmiast, a pan zostań z Bogiem i bądź dobrej myśli.
Jeniec niepostrzeżenie skinął głową, a Piotruś począł ostrożnie cofać się ku swojemu krzakowi.
Był czas, gdyż właśnie jeden z bandytów odkroił kawał pieczeni i niósł go w stronę jeńca. Widocznie nie myślano morzyć go głodem.
Piotruś wyczekał jeszcze chwilę, i przystając co chwila, cofał się nieustannie, aż wyszedł zupełnie z kręgu jasnego światła.
Wtedy podniósł się z ziemi i z tą samą ostrożnością szedł po udeptanej ścieżynie zpowrotem. Znowu ogarnęły go nieprzeniknione ciemności, ale on polegał na swoim instynkcie i pozwolił niemal prowadzić się własnym nogom.
Był już daleko, gdy niecierpliwe wstrząsanie gałęziami zawiadomiło go o bliskości jego konia. Za chwilę był już przy nim i teraz już śmielej i pewniej podążał na skraj lasu ku llanosom.
Niedługo przez rzadsze gałęzie zajaśniały jarzące gwiazdy południowego nieba i ogarnął go ciepły oddech llanosów,
Piotruś rozejrzał się dookoła, namyślił się, w którą stronę wypada mu podążyć, obejrzał swego konia, dosiadł go i pocwałował w obranym kierunku ku Bogocie, do której, jak mniemał, miał już stąd niezbyt daleko.