<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund Bogdanowicz
Tytuł Sępie gniazdo
Podtytuł Opowiadanie z puszczy amerykańskiej według obcego wzoru
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ X.

Niespodziewana przygoda.

Piotruś niedługo zabawił wśród vaquerosów. Odwiedził ich corral, t. j. zagrodę dla bydła i stepowe ich siedliska, zabrał swego konia i część pieniędzy, zostawionych przez d-ra Mańskiego, stanowczo wyrzekając się reszty ku nietajonemu zadowoleniu don Cezara, głównego gobernadora czyli naczelnika pastuchów. Za to otrzymał w darze róg świeżego prochu i nowe lasso z bawolego rzemienia i sporo żywności do swoich troków. Co zaś najważniejsza to zyskał cały zapas rad i wskazówek, jak się kierować w llanosach.
Don Cezaro zgodził się najzupełniej z planem Piotrusia, by trzymać się przeważnie przedgórzy i nie zapuszczać się zbytnio w głąb llanosów. Wprawdzie tutaj mógł się spotkać z Indjanami, ale jako wychowaniec Aymarów, Piotruś łatwiej mógł uniknąć ich zasadzki, aniżeli niebezpieczeństw szczerego stepu. W miarę zbliżania się do Bogoty, widoki napadu stawały się coraz mniejsze, natomiast groziło inne niebezpieczeństwo.
— W górach pod miastem — ostrzegał don Cezar — pełno włóczęgów i złych ludzi. Są tam i Hiszpanie i Indjanie i Metysi, ale wszystko — bandidos... Polują oni na nieostrożnego wędrowca i, gdy się zdarzy sposobność, ograbią go, albo uprowadzą w góry, aby potem żądać okupu...
— No! — uśmiechnął się Piotruś — co do mnie, to aniby się nie pożywili moją sakiewką, ani nie zdobyliby dużego okupu.
— Co prawda, to prawda! — powtórzył wesoło vaquero — ale w każdym razie nie należy im dowierzać zbytnio.
— Będę się też miał na baczności.[1] — obiecał Piotruś — choć zapewne nie zwrócę niczyjej uwagi.
— Do Bogoty stąd kilka dni drogi. Przytem wypadnie ci, senor, mijać haciendę i willę don Alonza Vasquez, naszego pana. Pan to dobry i bogaty, i mający duże stosunki u naszego rządu. Trudno ci u niego prosić o gościnę, ale, gdybyś miał ochotę, zgłoś się do mayordoma (marszałka) Sanchez a z mojej rekomendacji przyjmie cię życzliwie w izbie czeladnej.
— Bardzo jestem ci wdzięczny, senor — podziękował Piotruś — ale tak spieszę się do Bogoty, że zapewne nie zatrzymam się w haciendzie don Alonza. Chodzi mi o jak najprędsze znalezienie d-ra Mańskiego.
— Otóż i co do tego mam właśnie zlecenie. Dr. Mański nie mógł mi wskazać, gdzie się zatrzyma, bo sam nie wiedział, jak się urządziła reszta jego oddziału. Ale za moją radą postanowił zostawić wiadomość w posadzie (gospodzie) „Pod zwycięskim torreadorem“. Zgłoś się tam do posadera dona Pepe, a z pewnością zastaniesz dobrą nowinę. A teraz z Bogiem, bo i na nas czas poprowadzić bydło na pastwisko i zrobić przegląd stad pozostałych jeszcze w llanosach.
Piotruś podziękował serdecznie poczciwemu pastuchowi oraz jego towarzyszom i, zarzuciwszy karabinek na plecy, wskoczył na konia, zwracając się we wskazanym kierunku ku południo-zachodowi.
Uczuł się teraz pewniejszy i rzeźwiejszy. Na koniu z prowizją w trokach, z prochem i kulami w swej torbie i rogu, zapuszczał się teraz śmielej w nieznany mu kraj llanosów z myślą, biegnącą ku dr. Mańskiemu, Chodzikowi, a potem dalej — dalej — ku majaczącym niewyraźnie w młodzieńczej pamięci — wspomnieniom.
Wysoka trawa usuwała się przed nim, odurzając go zapachem ziół, on zaś przebiegał okiem po zielonej powierzchni tego olbrzymiego morza i rozmarzał się coraz więcej...

..........

Podróż jednostajna i uciążliwa trwała już parę dni, lecz Piotruś zaczął się widocznie zbliżać do celu. Od czasu do czasu napotykał ślady pól uprawnych i gajów, świadczących, że w pobliżu znajdować się powinno jakie gospodarstwo zamożnego haciendera, którzy zdala od miasta mieli swe folwarki i wille.
Właśnie w jedno południe Piotruś wstąpił do takiego gaju, spętał konia, zakąsił nieco ze swoich zapasów i rozciągnięty na trawie, zatopił się w myślach. Jak zwykle, rozmyślał znowu o swych towarzyszach i tych „nieznanych swoich“, do których obiecano go zbliżyć, a może oddać go już na zawsze...
Nagle — w dość znacznem oddaleniu — zobaczył małą dziewczynkę o złotych włosach i chabrowych oczętach, jak zapatrzona w ogromny kwiat purpurowy opuncji, zbliżała się ku krzewowi z rozchylonemi uśmiechem usteczkami. Piotruś uśmiechnął się mimowoli ku temu ślicznemu dziecięciu, lecz w tej chwili uśmiech ten zamarł na jego ustach, ustępując wyrazowi niemego przerażenia.
Za kolczatym krzakiem opuncji czaił się jaguar...
W pierwszym momencie Piotruś czuł się jakby sparaliżowany, lecz otrząsnął się siłą woli z wrażenia i chwycił w mgnieniu oka za karabin. Uklęknąć, zmierzyć i wypalić — było to dla niego dziełem chwili...
Kiedy obłok dymu rozszedł się po gaju, Piotruś dostrzegł, iż jaguar wił się w konwulsjach pod krzakiem, a z drugiej strony leżała rozciągnięta na trawie dziewczynka.
Czyżby kula i jej dosięgła? Piotruś wiedział, że nie. Było to tylko wrażenie przestrachu i wystrzału, skierowanego bądź co bądź w stronę dziecka, które nie domyślało się grożącego mu niebezpieczeństwa,
Piotruś nabił pośpiesznie karabinek i nie wypuszczając go z ręki, podążył do dziewczynki, aby ją z omdlenia ocucić. Zanim jednak doszedł, ujrzał biegnących z przeciwnej strony jakiegoś starszego mężczyznę oraz kilku peonów.
— Senorita!... Rosita!... — wołali wszyscy. — Co się stało?... Czy cię kto napadł?...
Ale Różyczka (tak bowiem należy tłumaczyć zdrobniałe imię hiszpańskie Rosita) nie odpowiadała nic, a zresztą i tak nie umiałaby nikogo należycie objaśnić.
Piotruś widząc, że dla dziewczynki przychodzi daleko skuteczniejsza niż jego pomoc, i że już na nic się on tutaj nie zda, wrócił do swego konia, wskoczył na niego i ruszył ku llanosom.
W tej właśnie chwili dostrzegł go jeden z peonów i począł wołać, wskazując na Piotrusia:
— Senor mayordomo! Oto jeden z bandidos, którzy chcieli uprowadzić naszą panieneczkę. Trzeba go gonić...

— Per dios! — zawołał — zabity jaguar! A to co nowego?... Str. 75.

FOTOGRAWURA DRUKARNI I KSIĘGARNI
św. WOJCIECHA w POZNANIU

I rzucił się w stronę Piotrusia, lecz nagle zatrzymał się zdumiony i przerażony na widok zabitego jaguara:
Per Dios! — zawołał — zabity jaguar! A to co nowego?... Czyżby go zabił ten caballero?...
Peon już nazywał „caballero“ niedawnego bandytę i z szacunkiem spoglądał w stronę Piotrusia, nie myśląc go teraz gonić bynajmniej.
Piotruś jednak nie oglądał się na całą tę grupę i cwałował dalej ku llanosom.
Ujechał nawet dobry kawał drogi, gdy usłyszał za sobą cwał drugiego konia i wołanie:
— O he! caballero!.. Stańno na chwilę!... Pogadamy.
Piotruś zatrzymał konia i zobaczył tego samego starszego człowieka, który niedawno ratował Rositę.
Usted, caballero! (Do usług, panie). Czem mogę służyć?
— Czyś ty zabił jaguara i uratował nam panienkę, senorę Rositę Vasquez?
— Ja — odrzekł Piotruś — ale, kto była ta dziewczynka nie wiedziałem. Ratować każde dziecko w niebezpieczeństwie było moim obowiązkiem.
— Pięknie mówisz, caballero... Ale należy ci się nagroda. Nasz pan don Alonzo Vasquez przesyła ci przeze mnie tę oto sakiewkę.
I wyciągnął ku Piotrusiowi rękę z sakiewką, przez której oka przeglądały złote uncje (monety).
Piotruś odsunął rękę z sakiewką.
— Nic mi się nie należy. Nie płaci się za spełnienie obowiązku.
Hiszpan spojrzał na Piotrusia ze zdziwieniem.
— Nie chcesz więc złota!... Dumny jesteś, jak hidalgo, choć wyglądasz na zwyczajnego indios... Nie moja to jednak rzecz, ale wierzaj, weź pieniądze, to ci się w każdym razie należy za skórę jaguara.
— Ofiaruję ją wam w całości — oświadczył Piotruś — a teraz pozwólcie mi odjechać.
— No, no! — pokiwał głową jeździec. — Jakem mayordomo Sanchez, tak mi się to jeszcze nie zdarzyło... Niechże wiem chociaż twoje imię, caballero.
Piotruś uśmiechnął się smutnie.
— Zwano mnie Azupetl u Aymarów, a teraz zowią mnie Pedritto... Niewiele to wam powie... Ale mam dla was ukłony od don Cezara z llanosów.
— Trzebaż mi to było odrazu powiedzieć — zawołał żywo majordomo. — Kogo don Cezar poleca, musi być poczciwy chłopak. Nie puszczę cię tak na sucho, caballero. Na haciendzie znajdzie się dla ciebie i zraz dobrej pieczeni i butelka wina. Poznasz też i naszego pana, don Alonza, któremu wyświadczyłeś nie dającą się rzeczywiście opłacić usługę. Toż on uwielbia swoją jedynaczkę donnę Rositę! Już bądź pewny, że don Alonzo oceni należycie twoją szlachetność i zdoła cię w inny sposób wynagrodzić.
Mayordomo rozgadał się i coraz goręcej zapraszał Piotrusia w gościnę, ten jednak nie dał się skłonić do zmiany zamiaru.
— Serdecznie dziękuję wam za gościnność — rzekł — ale tym razem korzystać z niej nie mogę. Spieszę się do Bogoty, a do wdzięczności senora Vasqueza nie roszczę żadnego prawa.
— No, to trudno! — odezwał cię mayordomo. — Skoro masz sprawy w Bogocie, nie będę cię dłużej zatrzymywać, ale don Vasquezowi opowiem, a także wszystko co mi serce dyktuje... Boś mi się spodobał, chłopcze, jakem Sanchez!... Ale skoro już jedziesz, to posłuchaj dobrej rady.
Tu mayordomo głos zniżył:
— Strzeż się Coytów!
Piotruś spojrzał zdziwiony.
— Aha, nie wiesz co to znaczy? Otóż coytami czyli psami pustyni nazywamy bandę, która tutaj niedaleko grasuje. Na czele jej stoi stary łotr Juarez, a ma w swojej szajce najrozmaitszych włóczęgów: Indjan, Metysów, nawet Negrów. Napada na wszystkich, choć czasami nie można odgadnąć celu, w jakim to czyni... Otóż, radzę ci, miej się na baczności i z nikim nie wchodź w znajomość w drodze. Broń miej zawsze nabitą i oko czujne! A teraz bądź zdrów i szczęśliwej drogi!
Piotruś uścisnął dłoń poczciwego Sancheza i zadumany skierował się w drogę. To powtórne ostrzeżenie zaniepokoiło go nieco. Wprawdzie mówił sobie: „goły rozboju się nie boi“, ale zawsze nie miał ochoty spotkać się z opryszkami, których zamiarów nie znał i którzy mogliby w każdym razie opóźnić jego spotkanie z dr. Mańskim.
Stopniowo jednak dzień pogodny i woń upajająca stepu rozproszyły jego smutne myśli i ożywiły znowu rychłą nadzieję zobaczenia przyjaciół.
Jechał tak godzin kilka, gdy w pewnej odległości ujrzał dwóch jeźdźców, dążących w tę samą co on stronę.
Jeden z nich był widocznie Hiszpanem. Szczupły, z twarzą zmęczoną, wydawał się starszy, niż był w istocie, i jechał dość ociężale na ładnym koniu rasy pół angielskiej. Drugi, trzymający się ztyłu, był znów Indjaninem, peonem czyli sługą. Owinięty w poncho z kapeluszem w rodzaju sombrera na głowie, jechał on na małym i żwawym mule, rzucając na stronę niespokojne i ponure spojrzenia.
Obaj minęli Piotrusia nie zwróciwszy na niego uwagi, tem więcej, że chłopiec, pamiętny na ostrzeżenie, zatrzymał się za krzewami i przepuścił ich naprzód.
Wygląd Indjanina nie podobał mu się jednak, więc postanowił mieć podróżnych na oku, jakkolwiek nie zdawał sobie sprawy, dlaczego to czyni.
Zwolna też i ostrożnie posuwał się naprzód, nie tracąc jeźdźców z oczu, a sam pozostając dla nich w ukryciu.
Przewidywanie nie omyliło Piotrusia. Niebawem jeźdźcy wydostali się na lekko pofalowaną okolicę podgórską, w dali zaś zamajaczyła linja ciemnego lasu.
Tu Indjanin począł oglądać się bacznie i powstrzymując swego muła, jął z ostrożnością odplątywać lasso, przywiązane do łęku siodła.
Piotruś nie rozumiał jeszcze, o co chodzi peonowi, rzecz jednak wyjaśniła się niebawem.
Indjanin spiął muła, wysunął się naprzód, i lasso ze świstem oplątało szyję Hiszpana, który przegiął się wtył, otworzył ręce i runął na ziemię.
Piotruś ze zdumieniem spoglądał na to wszystko ukryty w dali za kępą drzew i już sięgał po karabinek, aby wziąć czynny udział w rozgrywającej się scenie i ukarać podstępnego Indjanina, gdy nowe wydarzenie skłoniło go do zaniechania tego zamiaru.
Skoro mianowicie Hiszpan, napół zduszony, spadł z konia, Indjanin zeskoczył także z muła i zaczął pospiesznie rozwiązywać rzemień u jego szyi, krępując jednocześnie ręce napadniętego tak znienacka swego pana. Nie chodziło mu więc narazie o morderstwo.
Nie to jednak powstrzymało Piotrusia. Oto ujrzał on, jak z odległego lasu poczęły się wynurzać postacie i zbliżać do dwojga jeźdźców.
— Jeżeli to jest odsiecz dla napadniętego — myślał sobie Piotruś — w takim razie przyjdę im z pomocą, ale na to mam jeszcze czas. Jeżeli zaś są to wspólnicy bandyty, to znów byłoby nieostrożnością zdradzać moją obecność tutaj... Im wszystkim nie poradzę, a niewiadomo, czy jako świadek, na coś się nieszczęśliwemu nie przydam.
I zeskoczywszy z konia, ukrył się jeszcze dokładniej, nie przestając ani na chwilę obserwować.
Jeźdźcy zbliżali się coraz bardziej, ale to bynajmniej nie zaniepokoiło Indjanina. Owszem, zachowywał się on tak, jakby spodziewał się zgóry ich przybycia. Skrępowawszy jeńca, spętał także jego pięknego konia, a potem zwrócił się ku lasowi i wyczekiwał spokojnie na zbliżających się jeźdźców.
Na czele tych ostatnich jechał mężczyzna barczysty, w wysokim kapeluszu z szerokiemi połami, w długim spadającym mu niedbale z ramion ponchu. Za nim w nieporządku galopowali na koniach lub mułach podobnie odziani, różnego wyglądu ludzie. Odległość była znaczna i Piotruś nie mógł ich dokładnie rozejrzeć, ale domyślał się, że są pomiędzy nimi także Indjanie. Zdradzały ich szczególniej długie i nieporządnie utrzymane czarne włosy.
— Czyżby to była banda Juareza? — pytał siebie w duchu i żałował niezmiernie, iż nie może zbliżyć się bardziej, aby słyszeć, co mówić będą pomiędzy sobą bandyci.
Nie ulegało bowiem wątpliwości, że są to zwyczajni opryszkowie, którzy postanowili ograbić owego Hiszpana. Jaką jednak role odegrał tutaj mniemany sługa? Dlaczego ów Hiszpan oddawał mu się z tak dziwnem zaufaniem w ręce? Wszystko to narazie pozostawało dla Piotrusia tajemnicą.
Tymczasem jeźdźcy zbliżyli się już do miejsca wypadku i teraz rozegrała się taka scena.
Indjanin zbliżył się do jadącego na czele jeźdźca — i począł z ożywieniem coś mu opowiadać, wskazując jednocześnie na leżącego Hiszpana.
Zbliżający się jeźdźcy grupowali się wokoło nich i słuchali również opowiadania, wyrażając widoczne zainteresowanie i nie tając swego zadowolenia.
Po chwili dowódca skinął ręką, a na ten znak zbliżono się do jeńca i poczęto go usadawiać na koniu. Jeniec był zupełnie skrępowany i bezbronny, prócz tego musiał mieć i usta zakneblowane, gdyż nie usiłował nawet krzyczeć. Co prawda, ostrożność zbyteczna, albowiem na pustym stepie nie było niebezpieczeństwa, aby ktoś mógł usłyszeć wołanie o pomoc.
Po przywiązaniu jeńca do konia w pozycji siedzącej, dawniejszy sługa (peon) wziął rumaka za uzdę i ruszył naprzód, a grupa jeźdźców skierowała się również w tę samą stronę, częścią wyprzedzając ich, częścią pozostając wtyle.
Wszyscy podążyli ku lasowi, rysującemu się na widnokręgu.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Edmund Bogdanowicz.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki powinien być przecinek.