Sępie gniazdo/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sępie gniazdo |
Podtytuł | Opowiadanie z puszczy amerykańskiej według obcego wzoru |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1922 |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W llanosach.
Zadanie, które postawił sobie Piotruś, nie było łatwem do spełnienia. Zapuszczać się w llanosy bez konia albo muła znaczyło wystawiać się na niechybną zgubę. Wyobraźmy sobie olbrzymią przestrzeń stepów, ciągnących się od Andów aż do Orynoko, przestrzeń, zrzadka zroszoną rzekami i zawdzięczającą całą swą wilgoć tylko opadom atmosferycznym pory deszczowej, pełną bujnej roślinności od kwietnia do listopada, a w drugiej połowie roku zmienioną w wyschłą pustynię, step trawiasty, na którym pasą się niezliczone stada pod strażą pastuchów-llanerosów, gdzie czai się w niskich krzewach jaguar, a w błocie wygrzewa się aligator — obszar bezbrzeżny, kędy pojedyńczy człowiek ginie jak źdźbło, rzucone między dwa zwarte oceany: zieleni stepu i nieba błękitów. Wędrowiec, skazany na przemierzanie tej przestrzeni, potrzebuje tak samo konia, jak arab wielbłąda. Pieszo nie da rady ani odległościom ani niebezpieczeństwom.
Piotruś nie znał llanosów, ale słyszał o nich dostatecznie. Wiedział też, iż chociaż posiada karabin i nie jest zupełnie bezbronny, jednakże zbłądzi z łatwością, a wtedy stanie się przedewszystkiem ofiarą pragnienia. Tego niebezpieczeństwa postanowił przedewszystkiem uniknąć i kierować się wzdłuż gór. Zyskiwał w ten sposób bardzo wiele. Przedewszystkiem przedgórza były mu najbardziej znane i tutaj czuł się zupełnie pewnym; po wtóre, po drodze spotykać będzie spływające z Andów rzeczki, a wreszcie — o czem zresztą nie wiedział — bezwiednie kierował się szczęśliwie, albowiem projektowany cel podróży, Santa Fé de Bogota, stolica Kolumbji leżała właśnie na południe w przedgórzach Andów i na pograniczu llanosów.
Uczyniwszy to postanowienie i pokrzepiwszy się jako tako, Piotruś postanowił nie tracić już czasu i ruszył w drogę, aby skorzystać jeszcze z rannych godzin, kiedy słońce nie tak paliło i nie utrudniało pieszej podróży. W południe obiecywał sobie zato odpocząć i upolować coś pożywniejszego na obiad. Zwierzyny nie powinno było brakować w llanosach.
Szedł tak już dobre parę godzin i mimo postanowienia począł coraz częściej zwracać się myślą ku dobrej pieczeni, a na nieszczęście prócz ptactwa drobnego nic nie spostrzegał w stepie, gdy nagle zatrzymał się, usłyszawszy szum odległy.
Stanął i badawczo zaczął się rozglądać po horyzoncie.
Chmur nie było, a więc to nie grzmot nowej, zbliżającej się burzy.
A jednak tam w głębi coś się wichrzyło i falowało, jakby odbity krąg fali morskiej kierował się ku niemu.
Piotruś wpatrzył się uważnie i odrazu wszystko zrozumiał: to stado rozhukane bawołów, a właściwie pasących się w llanosach byków pędziło ku niemu.
Nie było ani chwili do stracenia. Piotruś ujął swój karabinek, stanął na nogach, zmierzył się i czekał.
Szum zbliżał się coraz bardziej, a wnet począł mu towarzyszyć charakterystyczny tupot galopującego stada. Z nad morza traw poczęły się wychylać łby ciemne, błyskać zakrwawione oczy, a jedna z ich par z pośrodka ostrych rogów zbliżała się coraz bardziej ku Piotrusiowi.
Ten wyczekał właściwej chwili, stojąc wciąż nieruchomy, pociągnął za cyngiel. Zagrzmiał strzał i bawoł momentalnie ukląkł, a potem zwalił się na bok, trafiony w samo oko.
Stado, oszołomione stanęło, lecz już za niem zapstrzyły się różnobarwne kurtki llanerosów, zaświstały lassa i chwytane w rzemienie byki waliły się na trawę przy okrzykach „Carrajo!“ „Carramba!“. Reszta stada tymczasem rozproszyła się w obiedwie strony.
Zanim drużyna llanerosów rozbiegła się za niemi, starszy vaquero (pastuch) zatrzymał się wobec zabitego zwierzęcia i patrząc ku Piotrusiowi, zawołał:
— O he! Caballero montanero! A skąd?
— Z gór! — odrzekł Piotruś.
— Z gór, naturalnie, ale czy senor wiesz, że to stado don Alonza Vasquez i że zabijać jego bydła nie można?
— Nie wiedziałem — odrzekł Piotruś — czyje to bydlę, lecz nie mogłem pozwolić, aby mnie rozdeptało. Cóżby bowiem z tego przyszło senorowi Vasquez i wam panie vaquero.
Bronzowy vaquero uśmiechnął się:
— Racja!... Zresztą i tak mieliśmy jednego ubić na obiad. A przytem wyznać trzeba, że strzelasz celnie, jak prawdziwy montanero. Jeśli jeszcze tak samo władasz lassem, to moglibyśmy cię zaprosić na obiad.
— Zdaje się, że nie gorzej od was umiem rzucać tym rzemyczkiem. Ale co mam robić?
— Pomóż nam spędzić i spętać stado. Przeklęte bydło po dwóch ostatnich burzach jak wściekłe harcuje po stepie i nie możemy sobie z niem dać rady. Wszyscy vaquerosi już ustali, a na południe wartoby skończyć. No cóż, zgadzasz się, caballero?
— Owszem! — oświadczył się z gotowością Piotruś — ale cóż pocznę bez konia?
— To bagatela. Pablo już do niczego, to ci ustąpi. Ty go zastąpisz, a on nam przygotuje obiad z twego polowania.
I zwróciwszy się do pętającego bydło pastucha zawołał:
— Pablo, daj senorowi konia, a sam weź się do ćwiartowania tej wołowiny. Jeść mi się chce djablo, za godzinkę wrócimy... A żeby mi pieczeń była gotowa. Rozumiesz!
I wskazawszy konia Piotrusiowi, pocwałował znowu za rozbiegłem stadem.
Piotruś cwałował obok niego wraz z resztą vaquerosów i wkrótce okazał, że nietylko nie ustępuje im w zręczności, ale ich nawet przewyższa. Lasso jego nigdy nie chybiało celu, a gdy zwierzę, obalone w pędzie, leżało przez chwilę bez ruchu na ziemi, szybki jak błyskawica chłopiec, korzystając z odpowiedniego momentu, pętał mu tylne nogi węzłem z trawy i gonił już za drugiem.
Stary vaquero, don Cezar, z wysokiem zadowoleniem spoglądał na pracę chłopca i musiał przyznać, iż bez niego nie daliby sobie w tak krótkim czasie rady.
Przez czas jednak krótkiej podróży w llanosach, dostrzegł on, że chłopiec nie jest Hiszpanem, lecz Indjaninem. To przez chwilę obudziło w nim nieufność. Jednakże trwało to niedługo. Piotruś opowiedział mu w krótkości przygody ostatnich dni i podał się za towarzysza d-ra Mańskiego, z którym rozstał się niedawno i którego obecnie szukał.
Vaquero usłyszawszy to, rozłożył ręce.
— Senor doctore!... Mański!... I don Joze! (Choze). Tak! byli tu i szukali sonora Pedritto.. Jak widzę, to ty nim jesteś, senor. Tem lepiej! Mam dla ciebie wiadomości.
Piotruś aż zbladł ze wzruszenia. Więc dr. Mański pamiętał o nim i nie porzucił go umyślnie.
— Tak, tak — mówił vaquero. — Senor doctore polecił mi ciebie, senor. Opowiadał, że w dolinie nie mógł dłużej czekać, bowiem burza wystraszyła ich konie i zmusiła do szalonego biegu w llanosach.
Wpadli do naszego „corralu“ (zagrody) i o mało nie zostali stratowani przez bydło, które już wtedy było nawpół oszalałe. Ledwieśmy ich stamtąd wydobyli. Potem chcieli cię szukać, senor, ale nie umieli nam wskazać nawet strony, z której przybyli. Dobry doctore, hojnie zapłacił za nocleg i za jadło, a dla ciebie, jeślibyś się z nami spotkał, zostawił konia i znowu zapłacił, abyśmy cię szukali. Ot, i niepotrzebne teraz szukanie. Tem lepiej! A obiad zjesz z nami i pieniądze oddamy, boś i tak na przyjęcie zarobił.
Piotruś nie chciał słuchać o pieniądzach, ale vaquero obstawał przy swojem.
— Weź, senor, weź!... Przyda ci się, bo teraz wypadnie ci jechać do Santa Fé de Bogota... Mamy ci wskazać drogę, ale to bardzo stąd daleko. Trzeba się trzymać podgórzy i jechać wciąż ku południowi i zachodowi słońca. Ot tak!
I wskazał ręką w stronę południowo-zachodnią horyzontu.
— Ale teraz dosyć roboty. Jeszcze chwilę a umrę z głodu. Ohe, vaqueros — zawołał rozkazująco — andelante!... Pablo czeka nas z obiadem.
I pocwałowali do biwaku, który widoczny był zdaleka wysokim słupem dymu. Dym ten przypomniał głód i Piotrusiowi, chociaż wiadomość o d-rze Mańskim i poczciwym Chodziku zagłuszyła w nim go przez chwilę zupełnie.
W niespełna pół godziny siedzieli już wszyscy u wesołego ogniska, i jedli soczystą wołowinę, krając ją długiemi nożami, machete, wprost z ćwierci, obracającej się wolno na rożnie.