<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund Bogdanowicz
Tytuł Sępie gniazdo
Podtytuł Opowiadanie z puszczy amerykańskiej według obcego wzoru
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XVIII.

Poseł bandyty.

Nazajutrz dość wczesnym rankiem konny jeździec wjeżdżał na dziedziniec pałacu don Carlosa.
— Excellenza w domu? — spytał nadbiegającego peona.
— Tak, ale nie przyjmuje o tak wczesnej godzinie.
— Bądź spokojny, mój przyjacielu. Excellenza przyjmie. Powiedz, że ktoś przywiózł wieści od don Fernanda.
— O, jeżeli tak, dam natychmiast znać mayordomowi.
I peon pobiegł w kierunku głównego budynku.
Senor Tejada (on to był właśnie) uśmiechnął się z zadowoleniem, zeszedł z konia i skrupulatnie obejrzał pistolety.
— Trzeba się mieć na baczności — mruczał sobie. — Ten stary łotr do wszystkiego jest zdolny. Kiedy jeszcze był w Brazylji i nazywał się Karl Schultze, kolonia jego, w której narówni uprawiał lichwę, jak i rolnictwo, nosiła miano „Karlsruh“ („Wytchnienie Karola“), wszyscy jednak Niemcy nazwali ją „Habichtsnest“ a Polacy „Sępie gniazdo“... i mieli rację! Herr Schultze rwał i szarpał swoją zdobycz, jak sęp prawdziwy. Tylko, że teraz trafił na kondora Juana... Ha-ha-ha, trafił swój na swego...
Zaśmiał się cicho, i począł porządkować odzież, gdyż właśnie ukazał się na schodach ganku peon i wołał:
— Excellenza prosi do siebie.
Tejada pewnym krokiem skierował się ku gankowi i poszedł ze służącym, prowadzącym go przez szereg obszernych komnat. Peon zatrzymał się przed gabinetem i oświadczył uprzejmie:
— Senor wejść raczy. Excellenza czeka.
Tejada z wytwornością rycerską zapukał i na głos zapraszający „intrate“ (wejdźcie) drzwi otworzył.
Na środku pokoju stał człowiek wzrostu średniego w surducie, z twarzą wygoloną, bez zarostu, z oczyma bystremi lecz niespokojnemi — i patrzał na wchodzącego.
— Senor przynosisz mi wieści od syna? — zaczął. — Mów prędzej i chciej zrozumieć niepokój ojca...
Nagle cofnął się i zawołał z nieukrywaną trwogą:
— Tejada!
— On sam! — pokłonił się nisko bandyta, zamiatając kapeluszem po podłodze.
Don Carlos cofnął się szybko do biurka i chciał odsunąć szufladę.

— Na zapłatę będzie czas, a na co innego mam gotową odpowiedź. Str. 140.

— Excellenza nie ma się co spieszyć — rzekł ironicznie Tejada, wysuwając rękę z pod poncha z pistoletem. — Na zapłatę będzie czas, a na co innego mam gotową odpowiedź.
Bankier zatrzasnął szufladę i ciężko opadł na fotel.
— Czego ode mnie chcecie? — szepnął.
— Ten list objaśni — odparł Tejada i założywszy pistolet za pas szeroki, dobył list z poza niego.
Don Carlos otworzył list i począł go niespokojnie przebiegać oczyma, Tejada zaś z założonemi rękoma oparł się o biurko i patrzał na czytającego z błądzącym na ustach uśmiechem.
Bankier skończył i opuściwszy pismo na kolana, szepnął:
— Kara Boża!
— Nie kara, tylko Opatrzność — poprawił bandyta. — Synek włóczy się po llanosach, jak nierozważny dzieciak, upędzając się za motylami, i prędzej czy później wpadłby w ręce bandytów. A tak dostał się pod opiekę znajomego, który dostawi go w całości i za skromne wynagrodzenie odda w ręce troskliwego ojca.
Ale bankier, zdawało się, nic nie słyszał i tylko powtarzał:
— Kara Boża! Kara Boża!... To za Matusików i tego małego...
— E, to stare dzieje! — rzekł Tejada. — Tamten jest dzisiaj Aymarem i o swój spadek upominać się nie będzie. Słusznie zato należy on się Juarezowi i mnie, którzy razem z Excellenzą ułatwiliśmy wychowanie sieroty, choć nas potem skrzywdzono.
Tymczasem bankier ciągnął, jakby mówiąc do siebie:
— Rodzice pomarli, byli mi dłużni, dużo dłużni i na kolonji ich był sekwestr... To dziecko mi przeszkadzało... Ja miałem syna i chciałem zrobić majątek...
— Właśnie, właśnie!... — potakiwał Tejada. — I zrobiłeś Excellenza, majątek... Można ci powinszować. Coś zaoszczędził na wychowaniu Matusika, toś hojnie wypłacił synowi. Ale i nam się należy cząstka, to trudno!
— Ile chcecie? — rzekł don Carlos, podnosząc oczy na Tejadę.
— Ależ w liście pięknie to wszystko wyłożono... Tysiąc podwójnych kondorów... Trudno, za sępią sztukę trzeba płacić kondorami... Ha, ha, ha! — zaśmiał się, rozweselony własnym dowcipem bandyta.
— Dobrze! Ale kto mi da gwarancję, że syn będzie puszczony?
— Oh! — oburzył się senor Tejada — my jesteśmy ludzie uczciwi i raz daliśmy tego dowód przed laty w sprawie tego malca. Ale nie żądamy zaufania. Syn i pieniądze będą wydane z rąk do rąk.
— Gdzie?
— Ciekawość zbyteczna. Osoba przez Excellenzę upoważniona stawi się dziś po południu w posadzie Juana. Stamtąd pojedziemy w llanosy i odbędzie się wymiana.
— A jeśli ograbicie pełnomocnika, a syna mi zatrzymacie?
— Fe! zaraz mamy grabić!... Co za brzydkie słowo dla uczciwego zarobku...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Edmund Bogdanowicz.