<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund Bogdanowicz
Tytuł Sępie gniazdo
Podtytuł Opowiadanie z puszczy amerykańskiej według obcego wzoru
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XVII.

Posada Juana.

Mateusz po rozstaniu się z Chodzikiem podążył w stronę znanej sobie posady, czyli oberży Juana. Była ona tuż nad rzeką i składała się z dwóch części, jedna z nich, niby prosta szopa drewniana mieściła salę główną i rodzaj szynku, druga w niewielkiej odległości stanowiła nieduży budynek mieszkalny wraz z zabudowaniami. Szynk używał najgorszej reputacji: zbierali się tutaj włóczędzy podmiejscy, wśród których nie brakło zawodowych „bandidos“, ukrywających się przed „alguazilami“, t. j. urzędnikami sądowymi, oraz zwykłych rzezimieszków. W głównej posadzie był „hotel“, gdzie zatrzymywali się przejezdni tej samej przeważnie kategorji.
Mateusz okrążył ostrożnie posadę i ulokował się w pewnej odległości w krzakach.
Słonce zgasło już na zachodzie, lecz Mateusz mógł obserwować wszystko dokładnie, gdyż pełnia księżyca zalała srebrem rzekę i posadę. Światło miesięczne, jak migotliwa łuska, kołysało się na powierzchni wody, układając się w kręgi i smugi około kilku stojących na brzegu czółen, a na dach szopy i drzewa sypała snopy drżących promieni.
Wnętrze szopy, oświetlone jaskrawo, świeciło czerwoną plamą, a z wnętrza dobiegał gwar ludzkich głosów. Od czasu do czasu nowy przybysz przekradał się do posady.
Mateusz widział to wszystko i mruczał pod nosem:
— Śliczna tam musi być kompania, niema co mówić! Już to ów Juan dobiera sobie gości, jak w korcu maku. O każdym można powiedzieć, że „wart Pac pałaca“, t. j. tej brudnej budy i jej gospodarza. Brr... człowiek tu życia niepewny! Jak zaczną machać swojemi „machete“ (długiemi nożami), to niema co potem zbierać. Żeby ten Chodzik nie trzymał mnie tutaj długo, bo chociaż tchórzem nie jestem podszyty i byle pantery albo innego amerykańskiego kociaka się nie zlęknę, ale takiego sąsiedztwa nie lubię.
Ledwie Mateusz dokończył tego monologu, gdy zakrzyczała czajka rzeczna.
Krzyk ten był taki przenikliwy i smutny, że stary mayordomo drgnął.
— A ta czego wrzeszczy, jak pódzik (puhacz) — mruknął sobie — aż człowieka mróz po kościach rozbiera. A pójdziesz!
I machnął ręką ku rzece, jakby chciał spłoszyć natrętnego ptaka.
Czajki jednak nie było widać, a krzyk powtórzył się jeszcze dwukrotnie. Nagle Mateusz przypomniał sobie:
— Dalibóg, ta czajka to chyba Chodzik... Jak ten bestja wyśmienicie naśladuje głos ptaka... Przysiągłbyś, że najprawdziwsza czajka. Ale jak ja mu dam znać o sobie? Wprawdzie umiem nieźle naśladować ryk pantery, ale narobiłbym takiego hałasu, że przywołałbym tutaj całą te hołotę z budy i jeszcze dostał kulką w bok.
Mateusz poruszył się bezradny, ale troska jego była próżną, bo nagle usłyszał tuż przy sobie głos Chodzika:
— A czemu to pan Mateusz tak się rusza niespokojnie, że go o całą legua słychać, jak trzęsie krzakami. Jeszcze nas w posadzie usłyszą. Wyleźmy stąd lepiej, bo mam panu Mateuszowi dużo do opowiedzenia.
I, nie czekając na odpowiedź, zawrócił na drogę do miasta, pociągając za sobą Mateusza.
— No cóż? no cóż? gadaj! — dopytywał niecierpliwie mayordomo.
— Zaraz, zaraz! Odjedźmy tylko trochę, bo tutaj niebawem przybędą nowi goście: Maxtla i senor Tejada.
— A to co za nowe licho? — zdziwił się Mateusz.
— Senor Tejada jest wysłańcem Juareza do don Carlosa i przynosi wieści o synu.
— Gadaj wszystko po porządku, bo nie rozumiem.
Chodzik opowiedział pokrótce swoje przygody i to wszystko, co słyszał od Maxtli i senora Tejady.
Mateusz słuchał uważnie i kręcił głową.
— Widoczną jest rzeczą, iż ten Juarez więzi don Fernanda i chce za niego otrzymać sowity okup, którego mu nie poskąpi don Carlos, zwłaszcza, że ma coś z dawnych czasów na sumieniu. Tamci powiadają, że to Niemiec i pochodzi z Brazylji.... Hm, prawda i to, że w Brazylji sporo niemiaszków i w Paranie są całe ich kolonje. Sam pamiętam, żeśmy się tam z nimi często kłócili, bo i tam chcieli nad naszymi przewodzić. A już Bartosiowa to ma z nimi szczególniej na pieńku. Pamiętam jak mi opowiadała, że w sąsiedztwie Matusików mieszkał bogaty Niemiec, jakiś Karl Schultze, który w drogę im wchodził i do ich gruntu ciągle miał pretensje, niby to, że koncesję wcześniej uzyskał, choć to nie była prawda. Matusikowie dorobili się jednak sporo grosza i Niemcowi nie dali się zjeść w kaszy. Ale poco ja ci to gadam, kiedy to nie ma nic do rzeczy.
Chodzik był jakiś zamyślony.
— Kto to wie? — szepnął. — Ten don Carlos nigdy mi się nie podobał!... Jakoś mu źle z oczu patrzyło. Co znaczą te dawne konszachty don Carlosa z Aymarami? Trzebaby się o tem koniecznie dowiedzieć...
Potem zwracając się do Mateusza rzekł:
— A co pan Mateusz myśli o tym chłopcu, którego sprzątnął Maxtla?
— Albo ja wiem! — odparł mayordomo. — Kto to zgadnąć może, kogo tam taki łotr napadł...
— A wie pan Mateusz, co ja myślę/?
— No?
— To pewno był nasz Piotruś...
— Nie gadaj! Tożbym ja temu Maxtli pierwszy kark skręcił... Onby śmiał rękę podnieść na tego chłopaka, co ocalił życie d-rowi Mańskiemu! Et, bredzisz...
Chodzik uśmiechnął się smutnie.
— A tak pan Mateusz przedtem wyrzekał na tego „włóczęgę“...
— Bom był zły, że się spóźnia... Ale co innego spóźnienie, a co innego śmierć. Nie gadaj mi o tem, bo nie wierzę.
— Dałby Bóg, żeby tak nie było — rzekł Chodzik — ale Maxtlę musimy wybadać.
— Może wrócić do posady i zabrać obydwóch ptaszków natychmiast!
— Nie, panie Mateuszu, to na nic, ich tam za dużo i nie damy rady. Teraz najlepiej wrócić do miasta i iść spać.
— Spać! — zdziwił się Mateusz. — A ptaszki pofruną.
— Nie pofruną! — zapewnił Chodzik. — Jutro rano będziemy mieli z pewnością wizytę senora Tejady, a wtedy będzie można ich złapać.
— Czy sądzisz, że i Maxtla się zjawi?
— Tego nie wiem, ale jeden doprowadzi do drugiego, a obaj do uwięzionego Fernanda i do Piotrusia. Już ja się o to postaram.
— A don Carlosa nie uprzedzimy o jego synu?
— Dziś już będzie za późno, a zresztą przedtem należy wszystko opowiedzieć panu doktorowi.
— Masz rację, Chodziku, najpierw zaczniemy od doktora, i on nam najlepiej poradzi, co uczynić. Byleśmy go tylko nie zastali śpiącym.
— E, pan doktór siaduje długo nad swojem pisaniem. Pewno i teraz coś robi.
Już też zbliżali się do miasta, które w świetle księżycowem poczęło rozbłyskać wieżami i dachami swych domów. Pustemi ulicami przemknęli się szybko do centrum miasta, gdzie stał pałac bankiera don Carlosa. Ciemno już było wszędzie, tylko w bocznej oficynie błyszczało oświetlone okno.
— A co! pan doktór nie śpi — szepnął Chodzik.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Edmund Bogdanowicz.