<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund Bogdanowicz
Tytuł Sępie gniazdo
Podtytuł Opowiadanie z puszczy amerykańskiej według obcego wzoru
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XVI.

Chodzik robi odkrycia.

Mateusz nie pojechał jednak do miasta. Galopując ciągle, powstrzymał nieznacznie swego Łysego, i ostrożnie usiłował się obejrzeć. Rzecz szczególna, zdawało mu się, że Indjanin także się oglądał za nim...
— Sprytnyś ty — pomyślał sobie mayordomo — ale i ja niegłupi. Kto wie, czy nie masz ochoty mnie śledzić, a w każdym razie przekonać się czy rzeczywiście wracam do miasta? Otóż nie dowiesz się tego, mój kochanku, a ja wkońcu cię znajdę.
Mrucząc tak sobie, Mateusz galopował znów dalej, zwolna tylko skręcając ku rzece, która w pobliżu miasta żłobiła cienistą dolinę.
Niedarmo przedtem myszkował Mateusz w okolicy Bogoty, zabijając w ten sposób trapiący go niepokój o d-ra Mańskiego. W tych swoich wycieczkach zbadał on wszystkie zakątki podmiejskie, wszystkie zaułki i obracał się tutaj, jak u siebie w domu.
— Swoją drogą — mruczał — źlem zrobił, żem nie wziął ze sobą Chodzika. Sprytna bestia i kuta na cztery nogi, zwłaszcza w stepie. A jakie ma oczy!... Ot, szkoda!
Nagle, jak gdyby myśli jego zostały odczytane, z gęstwiny wynurzyła się najpierw głowa muła, a potem i cała postać Chodzika, który zagadnął niby obojętnie:
— Aha, pan Mateusz wraca do miasta, bo widocznie nic nie znalazł... Szkoda, że pan Mateusz nie zabrał z sobą Chodzika.
Mayordomo tak był zdumiony tem niespodziewanem zjawieniem się chłopca, i tem spełnieniem się swych życzeń, że zapomniawszy o zwykłej powadze, krzyknął:
— Bóg mi cię zesłał, chłopcze! — Skąd się tu wziąłeś!
— Skąd się miałem wziąć? Z domu. Załatwiłem, co mi było polecone i ruszyłem na spotkanie pana Mateusza. Powiem nawet, że mnie pani Bartosiowa w sukurs panu Mateuszowi wysłała. „Ruszajno, powiada, bo sobie stary nie da rady“.
— No, no, obejdzie się bez opieki Bartosiowej — obruszył się Mateusz.
Wysłuchawszy jednak tego krótkiego raportu swego przygodnego adjutanta, opowiedział mu spotkanie w stepie i zwierzył się z podejrzeniami.
Chodzik wysłuchał uważnie i nagle ożywił się cały.
— Tego Maxtlę oddawna podejrzewałem — rzekł. — Zresztą nie podoba mi się i sam don Carlos. Szkoda jednak don Fernanda, bo to dobry chłopak! A kto wie, czy ten hultaj peon nie ma także na sumieniu i naszego Piotrusia? Trzeba to wszystko zbadać, a ja dam sobie radę. Niech pan Mateusz jedzie dalej aż do posady Juana nad rzeką i tam zatrzyma się w krzakach, a ja ruszę w step doganiać Maxtlę. Przysiągłbym, że niedaleko ujechał i że próbuje śledzić ze swej strony pana Mateusza. Słońce ma się ku zachodowi, trzeba się więc spieszyć. Jak będzie co do zakomunikowania, dam znak, krzyknąwszy trzy razy, jak czajka rzeczna. Tylko niech się pan Mateusz nie niecierpliwi, bo to może zawsze kawałek czasu potrwać.
Powiedziawszy to, ruszył naprzód, a Mateusz skierował się ku wskazanej oberży, którą znał i z widzenia i z fatalnej reputacji.
Chodzik nie udał się przecież w step, lecz pojechał wzdłuż rzeki, będąc pewny, że tutaj spotka z pewnością Indjanina.
— Maxtla — rozważał sobie — musiał spostrzec w każdym razie manewr poczciwego pana Mateusza, bo nie jego wziąć na takie fortele, i z pewnością z drugiej strony podążył ku rzece, gdzie łatwiej ukryć się w krzakach. Tutaj więc znajdę go niechybnie.
Jakoż nie omylił się wcale, chociaż czekała go niespodzianka.
Nie ujechał jeszcze dobrej legua (mili hiszpańskiej), gdy w gąszczu krzewów usłyszał stłumione głosy. Zeskoczył więc z muła i ostrożnie począł się zbliżać do tego miejsca. Tu spostrzegł Maxtlę, nie samego przecie lecz w towarzystwie Hiszpana, który prostował jakiś papier na kolanach.
Obaj siedzieli na ziemi; koń i muł były rozjuczone, a Maxtla spożywał resztę jadła, którem widocznie pokrzepiał się także i Hiszpan, o czem świadczyły rozrzucone resztki mięsiwa i stojąca obok niego butelka.
Hiszpan, wyprostowawszy papier, zaczął go czytać.
— Juarez bardzo zręcznie mu wyłożył — odezwał się po przeczytaniu pisma — don Carlos nie będzie się drożył. Ale zawsze lepiej wiedzieć, z czem się jedzie.
I złożywszy papier, począł go znów skrupulatnie składać w kopertę.
— A co napisał campeador? (dowódca) — zapytał ciekawie Maxtla.
— E, ty tam tego nie wiesz, to stara historia! Ja co innego. Maczałem w tem trochę palce, więc powinno mi się nawet coś okroić. Niedarmo wybrał mnie Juarez na pośrednika. Widzisz, przed kilkunastu laty, kiedy don Carlos przybył po raz pierwszy do Bogoty z Brazylji, Juarez załatwił mu delikatną sprawę... Chodziło o odwiezienie pewnego chłopca do Aymarów — na wychowanie... Juarez spełnił swoją misję, ale zdaje się, że sprytny Niemiec — bo don Carlos jest właściwie Niemcem — nie uregulował należycie swoich rachunków. Odtąd Juarez miał z nim na pieńku, tem więcej, że don Carlos pragnął kilka razy pozbyć się niemiłego świadka. Teraz więc w liście podaje okrojony dawniej rachunek i prosi jak najpokorniej o uregulowanie... Ha, ha, ha, tylko prosi!
Zaśmiał się Hiszpan, a Maxtla zawtórował mu wesoło.
— A jaki tam rachunek? — zapytał.
— O, bagatela! Kilka tysięcy uncyj... Wystarczy dla nas wszystkich, nie licząc tego, że za ryzyko powinniśmy coś sobie urwać.
— To się rozumie samo przez się — przytaknął Maxtla.
— Chociaż — mówił dalej Hiszpan — powiedziawszy szczerze, ryzyko nasze nie jest zbyt wielkie. Z jednej strony za naszą całość odpowiada życie don Fernanda, a z drugiej don Carlos obawia się rozgłosu swej przygody.
— O co to, to nie! — pospieszył zapewnić Maxtla — po drodze udało mi się sprzątnąć jakiegoś podejrzanego włóczęgę, który wracał ze stepu i miał jakiś interes do don Carlosa. Był to młody chłopak i miał zbyt dobroduszną minę, wdając się w gawędy po drodze.
Chodzik, podsłuchujący z wytężeniem w krzakach, mimowoli nadstawił uszu.
— A może to nasz Piotruś? — pomyślał.
Nie doczekał się jednak potwierdzenia swoich domysłów, gdyż Maxtla ciągnął dalej:
— Potem spotkałem znowu jakiegoś strangero (cudzoziemca) w stepie. Zdaje mi się, że go znam, ale miał swój kłopot: szukał muła. Opowiedziałem mu historię o zgubieniu don Fernanda, ale podejrzewam go, że niezupełnie mi uwierzył. W każdym razie miał zamiar mnie śledzić i z pewnością włóczy się po stepie, szukając moich śladów. Dziś już nie zawiadomi don Carlosa, a jutro, jak zapowiedziałem, sami przyniesiemy stroskanemu ojcu wiadomość o jego synu. Nieprawdaż, senor Tejada? he, he, he!..
— No, ale dosyć odpoczynku — przerwał Hiszpan, nazwany senor Tejada — czas w drogę. Dziś wypadnie przenocować a Juana, aby tylko w oberży jego nie znalazło się zbyt wielu obcych gości.
— Byłem tam już — rzekł Maxtla, który przemilczał, że nawet sprzedał tam konia Piotrusia i jego zawiniątko — sami swoi.
— To także mała pociecha — mruknął Tejada — teraz najlepiej nie wtajemniczać nikogo w nasze sprawy.
— To też możemy stanąć w honorowej połowie oberży „dla przyjezdnych hidalgów“ — zaśmiał się Maxtla.
I począł przygotowywać konie do drogi.
Chodzik wiedział już dosyć. Ostrożnie tedy począł odprowadzać swego muła i, oddaliwszy się dość znacznie, wskoczył na niego, kierując się co sił do Mateusza.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Edmund Bogdanowicz.