<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund Bogdanowicz
Tytuł Sępie gniazdo
Podtytuł Opowiadanie z puszczy amerykańskiej według obcego wzoru
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XV.

Podejrzenia Mateusza.

Mateusz, wydobywszy się z miasta, ruszył znaną sobie drogą wśród przedgórzy i wkrótce począł się spuszczać ku llanosom. Tu zawahał się nieco, lecz przypuszczając, że ten, kogo szuka, może się znajdować lub nawet błądzić w szczerym stepie, skierował się w głąb llanosów. W ten sposób ominął właśnie drogę, po której wieziono wtedy Piotrusia do miasta.
Mateusz, wychowany na równinach mazowieckich, mimowoli witał zawsze z przyjemnością szeroki oddech płaszczyzny, po której dla oka „równa droga — i do nieba i do Boga...“ Góry tłoczyły go zawsze, a chociaż ani stepy Jukatanu, ani llanosy nie przypominały Mazowsza, jednak wolał te równie, niż pofalowany i górzysty grunt republik południowoamerykańskich.
Znalazłszy się też w llanosach, odetchnął głęboko i puściwszy swego „Łysego“ umiarkowanym truchcikiem, pogrążył się w myślach, goniąc marzeniem za swą ukochaną Wólką i szarą Wisełką...
Z tej zadumy zbudziło go człapanie muła, który widocznie zmierzał w tę stronę. Na mule siedział Indjanin, owinięty w sute poncho, z kapeluszem nasuniętym na oczy. Jeździec widocznie chciał minąć Mateusza, ten jednak, gdy się zrównali, zagadnął go:
— He, indio, a skąd?
— Z llano — brzmiała krótka odpowiedź.
— Jakto z llano? — zdziwił się Mateusz — to dziwne! Ja naprzykład jadę z Bogoty do llanosów, a zdaje się, że wypada nam ta sama droga.
Indjanin rzucił niechętne wejrzenie na Mateusza.
— Step jest i w bok od Bogoty — mruknął.
— To widzę włóczymy się po stepie — uśmiechnął się Mateusz, lecz jednocześnie z pewną podejrzliwością zaczął przyglądać się Indjaninowi.
Ten dostrzegł widocznie ów cień podejrzenia, który się przemknął po obliczu mayordoma, gdyż uznał za właściwe bliżej się wytłumaczyć.
— Senor nie wie, że biedny indio ma troskę. Nic dziwnego, że się włóczy, bo zgubił pana.
— O, do licha! — zawołał Mateusz. — To źle! Cóż to za peon, co gubi pana w stepie.
— Pan młody i — uczony... — uśmiechnął się złośliwie peon. — Uczony szuka, czego znaleźć nie może, a gubi często to, co ma... Uczony patrzy, a nic nie widzi.
— Głupiś! — huknął Mateusz. — I ja mam uczonego pana, który widzi z pewnością lepiej niż ty, a nawet lepiej niż ja... Ty o uczonych nie wydawaj zdania, a lepiej pilnuj swego pana, żeby ci nie ginął!
W duchu jednak pomyślał sobie:
— Bestja morus ma trochę racji. Rychtyk, jak dr. Mański, który niedawno zginął w górach. Ale czego ten żółtogęby ma wydziwiać uczonych!
Głośno zaś dodał:
— Skoro i ty szukasz i ja szukam, to może razem poszukamy.
Teraz Indjanin spojrzał podejrzliwie na Mateusza:
— A kogo senor szuka?
— Oho! ciekawyś... — odezwał się Mateusz. — Albo ja pytam, kogo zgubiłeś?...
Indjanin zmieszał się mimowoli.
— Moja zguba nie jest tajemnicą. Jestem peonem senora Fernando, syna bankiera don Carlosa.
— Ohoho! — pomyślał sobie Mateusz — to ciekawe. A powiadano mi, że don Fernando wyjechał w towarzystwie peona, który zna llanosy, jak swoją kieszeń. I to on zgubił swego pana!... No! no!...
Udał jednak zupełnie obojętnego i odezwał się spokojnie:
— Znam trochę don Carlosa, mówiono mi, że to bogacz nielada, choć ja nie z tych stron jestem. Czy on jest tutejszy?
Indjaninowi dziwnie błysnęły oczy.
— Nie, pochodzi z Brazylji. Przybył tu jak powiada don...
Nagle uciął i zamilkł.
Mateusz nie dał poznać, że spostrzegł tę dziwną przerwę i znów zaczął mówić obojętnie.
— Wiem także, że syn jego don Fernando ma istotnie przewrócone w głowie. Łowi pająki, upędza się za robakami i goni motyle... No, nie miał nic innego do roboty, to i takie zajęcie wystarczy mu do zabicia czasu. Musiałeś mieć z nim sporo kłopotu.
— Otóż to, otóż to! — powtórzył ucieszony Maxtla (on to był bowiem). — Urwanie głowy miałem z tym moim młodym panem.
— I zginął ci?
— Zginął, jak kamień w wodę. Wczoraj ku wieczorowi byliśmy z tamtej strony Bogoty (tu wskazał ręką wręcz przeciwny kierunek), gdy don Fernando zapragnął zapolować na jakiś dziwny gatunek ćmy. Oddalił się ode mnie i już go nie widziałem.
— To dziwne! — rzekł coraz więcej nieufny Mateusz.
— Obawiam się, czy go nie porwali bandidos.
— Czyżby ośmielili się uczynić to w pobliżu miasta?
— O, senor! zaraz znać, że nie jesteś tutejszy — odezwał się Maxtla — inaczej przestałbyś się dziwić.
— Ale tak blisko ciebie... Przecieżbyś coś usłyszał.
— Senor, przysięgam, żem nic nie słyszał! — zaprotestował gorąco Indjanin.
— No, ja tego nie mówię, tylko się dziwię... Zresztą i ciebie nie pożałowaliby bandyci.
— O! cóżby oni wzięli u biednego indio!
Mateusz obrzucił okiem znawcy muła i rzekł:
— Ano, muł niezgorszy, i poncho masz dostatnie... Jużby ci tam tego nie zostawili.
— Wielki duch strzegł biednego peona — płaczliwie zawtórował Maxtla i dodał znienacka. — Ale senor kogoś zgubił... Oby go także oszczędzili bandyci!
Mateusz jednak miał się na baczności! Indjanin budził w nim coraz więcej podejrzeń, więc postanowił zagadkową tę sprawę wyświetlić, a sam nie zwierzać się z niczem. Odezwał się więc obojętnie:
— Moja sprawa — to zupełnie co innego, i ja mam równie nieszczęśliwego peona, który zgubił wprawdzie nie pana, lecz muła. Muł gorszy wprawdzie od twojego, ale zawsze to strata.
Maxtla roześmiał się szczerze.
— No z mułem będzie łatwiejsza sprawa. Jeśli to się dziś stało, to z pewnością przyłączył się do jakiej karawany i powrócił do miasta.
— Ja też tak myślę i dlatego zamierzam już powrócić. Wyjechałem tak trochę, bo po południu nie wrócił. Ale mój peon szuka go po posadach i z pewnością tam go prędzej znajdzie. Szczęśliwej zatem podróży i powodzenia.
— Oj, żeby mi się udało choć wieść jaką znaleźć o moim panu — biadał Maxtla — bo tak nie śmiem powrócić nawet do miasta. A senor nie wie, czy ojciec się bardzo niepokoi? bo mi się zdaje, że ja senora widziałem w pałacu.
Mateusz mimowoli nasunął głębiej chustkę pod wąsy i odezwał się spokojnie:
— Być może, bo i ja ciebie sobie nieco przypominam. Obdarzano cię wielkiem zaufaniem.
— Otóż tem większa ciąży na mnie odpowiedzialność — skarżył się Indjanin. — A co ja jestem winien?
— Oczywiście nic — przytaknął Mateusz. — Ale mogę cię pocieszyć, że w Bogocie nic nie słyszałem.
Maxtla odetchnął z widoczną ulgą.
— A więc szczęśliwej drogi, senor, a ja ruszam dalej, nie tracąc jeszcze nadziei. Tylko senor musi mi obiecać jedną wielką łaskę, a mianowicie, aby nie zechciał próżno niepokoić ojca. Jestem pewny, że jutro będzie miał o synu wiadomość.
— Bądź spokojny, to nie moja sprawa i nie mam ochoty do niej się mieszać. Mnie chodzi teraz najpierw o mego muła.
I, skręciwszy konia, Mateusz pocwałował w kierunku miasta.














Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Edmund Bogdanowicz.