Salamandra plamista czyli krzeczek plamisty

>>> Dane tekstu >>>
Autor Eugeniusz Janota
Tytuł Salamandra plamista czyli krzeczek plamisty
Pochodzenie Kalendarz illustrowany 1871 r.
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia „Czasu“
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Salamandra plamista
czyli
KRZECZEK PLAMISTY.



Na północnym stoku Tatr, godzinę drogi od kościoła zakopiańskiego na wschód, a o połowę mniéj od kuźnic zakopiańskich, w ciasném ujściu doliny Olczyska, między pomiernemi wierzchami, Nosalem od zachodu a Małym Reglem od wschodu, tryszczy 2874 do 2877 stóp wiedeńskich nad powierzchnią morza jedyna cieplica w obrębie ziem polskich dotąd znana, niestety bez opatrzenia potrzebnego, aby chorzy z pożytkiem dla siebie a korzyścią dla właściciela i okolicznego ludu mogli jéj używać. Lud miejscowy zwie tę cieplicę jaszczurówką od znajdującéj się koło niéj salamandry.
Zwierzątko to powinowate jest z jaszczurkami, a postacią ciała zupełnie do nich podobne. Więc téż nietylko lud prosty, ale wszyscy, co nie przywykli przypatrywać się dokładnie, uważnie, okiem badawczém, tworom przyrody, biorą salamandrę za jaszczurkę.
Jaszczurki są zwierzątka żywe, zwinne, wesołe, salamandry ociężałe, powolne, niezgrabne. Stosunek jaszczurek do salamander jest prawie ten sam, jak zwinnych, skocznych żab do pękatych ropuch. Salamandry mają skórkę gładziutką jak aksamit, połyskująco czarną, z wielkiemi, pięknemi plamami pomarańczowożółtemi, tworzącemi po obu stronach grzbietu pas przerywany, niekiedy i nieprzerwany. Plamy te są bardzo rozmaite co do wielkości, kształtu i rozmieszczenia. Od nich wzięła salamandra nazwę plamistéj, po nich téż na pierwszy rzut oka zwierzątko to poznać można. Jaszczurki zaś pokryte są łuskami.
Ponieważ salamandra jest zimna i wilgotna, więc téż dotknięcie się jéj może być dla niejednego nieprzyjemném. Oczy ma piękne, duże, czarne, ale wyraz oblicza świadczy o głupowatości raczéj, niż o jakiéjbądź złośliwości. Nogi są u niéj krótkie i grube; u nóg przednich ma po cztery, u tylnych po pięć palców bez pazurków i pletwówki, podczas gdy jaszczurki u wszystkich czterech nóg mają po pięć palców. Żeber nie ma. W obu szczękach i na podniebieniu ma maleńkie ząbki. Ucho nie jest na zewnątrz widoczne. Po bokach ciała ma salamandra szereg brodawek dziureczkowatych, a poza uszami w skórze gruczołki także dziureczkowate, wydzielające wraz z pomienionemi brodawkami, gdy się zwierzę widzi zagrożoném, gdy się je podraźni lub ściśnie, płyn barwy mlecznéj, gorzki i mocno woniejący, niebezpieczny dla małych zwierząt, jako to ptasząt, żab, jaszczurek, ale wcale nieszkodliwy dla zwierząt większych i dla człowieka. Jedyna to broń tego zwierzątka, którą się zasłania od zaczepek innych zwierząt, mianowicie psów. Kury i indyczki jadły bez szkody pokrajaną salamandrę, psy dostawały niekiedy wymiotów.
Przyrodnik niemiecki Jäger, chcąc się przekonać o mniemanéj szkodliwości tego płynu, brał go kilka razy na język, nie spostrzegł wszakże nigdy żadnych pryszczów, lecz uczuł jedynie świędzenie i pieczenie. Na błonie śluzowéj nosa płyn ton sprawia świędzenie, pieczenie i bardzo słabe zapalenie, niemniéj silne kichanie. Na skórze dłoni lub jakiegobądź innego miejsca ciała żadnego nie sprawia wrażenia. Więc téż bez żadnéj obawy salamandrę można brać do ręki, i najmniejszéj nie ma przyczyny, aby na jéj widok drżéć, mdleć, odskakiwać i Bóg wie, jakie tam jeszcze wyprawiać grymasy, albowiem prócz jedynéj żmii wszystkie płazy żyjące u nas, jako to żółwie, jaszczurki, gady czyli węże, żaby, ropuchy i salamandry, są zwierzętami dla człowieka nietylko wcale nieszkodliwemi, ale owszem pożytecznemi, zatém téż wstręt do nich polega na przywidzeniach, urojeniach i przesądach, podczas gdy użyteczność ich powinnaby nas oswajać z niemi i od wszelkiego zasłaniać je prześladowania.
Widziałem dzieci z lepszych, jak to mówią, domów, rozcinające prętem żaby. O téj zabawie wiedzieli rodzice, ale jéj nie zabraniali. Rozumiałem, że nie rozbudzanie, lecz przytłumienie uczucia uważali za potrzebne do przyszłéj pomyślności swych aniołków. I w rzeczy saméj, dla kogo jedynym celem życia jest lub ma być dobrze zjeść, dobrze wypić, zrobić majątek, temu serce nietylko niepotrzebne, lecz owszem nieraz będzie zawadzało. Dobrze więc pozbyć się go zawczasu. To więc myślałem sobie, widząc dzieci z lepszych domów, rozcinające prętem żaby. Na czém w tym wypadku polegała ta lepszość, nie wiem.
Lepiéj podobało mi się kilku pastuszków w Szczawnicach. Bawiąc tam w r. 1865, wybrałem się raz z uczniem gimnazyalnym A. K. do Pienin. Z zamku św. Kunegundy spłoszyła nas burza ciągnąca od Tatr. Schroniliśmy się od ulewy pod dwie olbrzymie jodły czy smreki, już tego nie pamiętam, pasterz bowiem, co z nami szedł od szczytu Pienin, polecił nam schronić się pod jedne z nich, a unikać drugich.[1] Czekaliśmy przeszło godzinę, nim ustała ulewa. Zajmujący był huk grzmotów rozlegający się między skałami i plusk deszczu siekącego po skalistych ścianach i drzewach. Gdyśmy zeszli ku przewozowi między Krościenkiem a Szczawnicą niżnią, Dunajec, zrana czyściutki, ciemno zielony na głębi, był mętny, wezbrany, spieniony, prawie w jednéj trzeciéj części pokryty suchemi i zielonemi gałązkami i trzaskami, naniesionemi od potoku leśnickiego. Na nie wydobywały się pływające po wodzie chrząszcze i inne owady, tu i owdzie także salamandry. Przygarnywałem je ku promowi i zabrałem z sobą, niosąc je na gołéj dłoni. Że tu i owdzie ze zgrozą pozierano na mnie, rozumie się samo przez się. Nim atoli doszedłem do wsi, spotkałem dwóch czy trzech pastuszków pasących bydło nad drogą. Czy znacie te zwierzątka? zapytałem ich, pokazując leżące na dłoni salamandry. — Znamy, odrzekli. — A czy im robicie co złego, gdy je znajdziecie? zapytałem daléj; może je zabijacie? — Nie, odparli pasterze, tym nic nie robimy. — Ponieważ widok salamander nie zadziwił pasterzy, wniosłem, że im te zwierzęta rzeczywiście nie były obce, i że to, co mówili, było prawdą. Czy téż to, co im jeszcze powiedziałem, dlaczego nie należy zabijać salamandry, dotąd pamiętają, nie wiem; wszakże pasterze ci lepiéj mnie się podobali od onych dobrze wychowanych dzieci z lepszych domów, rozcinających prętem żaby, wydzierających chrząszczom nogi, męczących je zapalonemi siarniczkami i t. p.
Salamandra żyje wszędzie w górach naszych. Największą część życia przepędza na lądzie w miejscach ponurych i wilgotnych, w zapadłych dolinach i gęstych lasach, w dziurach w ziemi lub w murach, pod wielkiemi kamieniami, staremi ściętemi lub zgniłemi pniami drzew. Wszędzie atoli potrzebna jest jéj wilgoć i bez niéj żyć nie może. Światła słonecznego nie lubi. Nie napotyka się jéj téż w czasie pogody ani w miejscach słonecznych. Podczas dłuższéj posuchy i pogody okazuje się chudą i mdłą, po deszczu gładziutką, okrągłą, czerstwą.
Namieniony przyrodnik Jäger opowiada, że salamandra, którą miał długi czas u siebie, zawsze leżała pod kamieniem okrytym mchem wilgotnym; gdy wyjęto kamień, a salamandrę wystawiono na słońce, biegała niespokojnie, szukając kryjówki, a gdy ją tak dłużéj zostawiono, zaczęła wypuszczać z siebie już wspomniany płyn, co wyraźnie dowodziło, jak niemiłém było dla niéj światło słoneczne. Gdy raz podczas dłuższéj jego niebytności ziemia w skrzyneczce będącéj mieszkaniem salamandry nie została zwilżoną, salamandra umarła.
Kryjówki swoje opuszcza salamandra tylko w nocy, gdy rosa pada i po deszczu dla poszukania żywności, składającéj się przeważnie z dżdżownic, wyłażących także pospolicie tylko w nocy z ziemi, z ślimaków i owadów. Na tém polega użyteczność salamandry; szkody nie wyrządza żadnéj. Twardych pokryw skrzydeł i nóg chrząszczów nie zdoła strawić. Zabawném się to wydaje, jak salamandra połyka dżdżownicę. Przypatruje się chwilę pełzającéj przed sobą dżdżownicy, wreszcie ją chwyta; jeżeli jéj atoli nie uchwyci za koniec, lecz w środku, puszcza ją i znowu chwyta, aż ją wreszcie dopadnie za koniec. Poczém ją zwolna połyka, kiwając przytém głową ku ziemi. Ta robota trwa dosyć długo, albowiem jak tylko salamandra na chwilkę spocznie, dżdżownica usiłuje wydobyć się jéj z ust, a że salamandra, jak widać, nie ma wielkiéj siły w mięśniach połyku, przeto téż za każdą przerwą w połykaniu dżdżownica wysuwa się nieco napowrót. A gdy już tak dalece jest połkniętą, że nie wystaje więcéj z ust salamandry, połykanie trwa jeszcze z jakie pół kwadransa. Głód wytrzymują salamandry długo, kilka tygodni nawet.
Skoro w jesieni zaczną się niepogoda i przymrozki, skoro zaczyna się mieć ku zimie, niekiedy już we wrześniu, czasem dopiero w październiku lub nawet w listopadzie, salamandra nie opuszcza już więcéj swoich kryjówek, owszem wyszukuje sobie jeszcze dogodniejsze, gdzieby jéj nie tak bardzo dojmowały mrozy, i układa się do snu zimowego.
Czy salamandry, gdy ciepłota ich otoczenia jest już tak niska, że woda marznie, w skutek zamarzania umierają, jak węże, albo czy pozostają przy życiu, jak żaby i ropuchy, tego dotąd jeszcze nie docieczono. O traszkach[2] wiadomo w tym względzie, co następuje. Przyrodnik Jäger zostawił raz przez noc szklankę z traszkami za oknem. Woda zamarzła wraz z znajdującemi się w niéj traszkami. Gdy lód odtajał, traszki w krótkim czasie przyszły do siebie. Wiadomo atoli, że traszka nie wytrzyma dłużéj pod wodą bez oddychania, jak 6 do 8 godzin. Z tego wnoszono, że traszki, a zatém téż salamandry, umierają, skoro w skutek zamarznięcia oddychanie staje się niemożebném. Nie wiadomo zaś, czyby umarły, gdyby mimo niskiéj ciepłoty czyli mimo zmarznięcia pozostała im możność oddychania.
Salamandra rodzi, jak się zdaje, dwa razy do roku od maja do września, żywe młode, tj. młode lęgną się zaraz po zniesieniu jaja, są zatém już w jaju zupełnie wykształcone. Parzenie salamander odbywa się w wodzie i niezawodnie przed ich zapadaniem w sen zimowy, albowiem już we wrześniu i styczniu znaleziono w salamandrach młode, a niektóre trzymane przez pół roku w niewoli, wydawały jeszcze młode na świat. Liczba młodych jednego porodu jest dosyć znaczna, obejmuje bowiem 40 do 60 sztuk. Przychodzą one na świat wszystkie od razu albo częściami w krótkich przerwach czasu. W wnętrzu samic znajdowano już do 100 młodych. Zdarzało się, że w niewoli samica rodziła zarazem młode i jajka w równéj liczbie. Młode leżą w nader cieniutkiéj błonce tak zwinięte, że ogonek okrywa zewnątrz głowę. Po przyjściu na świat młode poruszeniem ogonka rozrywają tę błonkę i wydobywają się z niéj. Matka mająca rodzić udaje się do wody, w któréj po dnie biega, salamandry bowiem nie umieją pływać, a przynajmniéj nie pływają dobrze. Nowo urodzone młode są bardzo małe, barwy jasno-żółtawo-zielonkowatéj, mają już cztery nóżki, a na głowie i za nią trzy pierzaste listeczki oskrzelowe; ogon mają spłaszczony, który w miarę znikania oskrzel zwolna się zaokrągla; ruchy młodych salamanderek są téż żywsze, aniżeli starych, jakkolwiek nie wyrównywają traszkom. Urodzone na wiosnę mają w czerwcu 1½ cala długości i zaczynają przeobrażać się w zwierzęta oddychające płucami. Co do sposobu życia i namienionego przeobrażenia, młode salamandry wiele mają podobieństwa do głowaczów żab.
Wspomniany przyrodnik Jäger uważał to przeobrażenie na salamandrze, którą u siebie chował. Z początku leżała ona zawsze nieruchoma na dnie naczynia, ukryta między korzeniami trawy, polując czasami na żywiątka znajdujące się w wodzie. Z wody nie wychodziła nigdy. Gdy się rozpoczęło jéj przeobrażenie, siadała na wystających z wody pęczkach trawy, nozdrzami wystrzykiwała wodę napełniającą takowe; tym sposobem stawały się nozdrza wolnemi i przystępnemi dla powietrza; skrzela zmniejszały się od dnia do dnia; powietrze wdychane wychodziło napowrót małemi bąbelkami rozporkiem oskrzelowym a nie ustami, jak to ma miejsce przy końcu przeobrażenia i po niém. Z początku ta salamandra tylko krótki czas bawiła poza wodą i zawsze wracała do niéj. Często siedziała tak, że tylko przednia część głowy wystawała z wody, oskrzela zaś były pod wodą. Wówczasto bardzo dokładnie było można widzieć wydobywające się oskrzelami bąbelki wdychanego powietrza. Po czternastu dniach oskrzela zmniejszyły się prawie o połowę, bąbelki powietrza wydobywały się niemi coraz rzadziéj, a wreszcie zupełnie to ustało. Salamandra opuszczała wodę na dłuższy czas, ogon zaokrąglał się w tym czasie coraz więcéj, salamandra nie pływała już tyle i tak chętnie, jak przedtém, lecz biegała po dnie wody. Trwało to jeszcze dni ośm; w miejscu oskrzel pozostała tylko brodawkowata wypukłość, a rozporek oskrzelowy był prawie zupełnie zawarty. W październiku nie widać już téj wypukłości, a otworek oskrzelowy jest zupełnie zawarty. Wówczas salamandry są 2½ cala długie; gruczołki karkowe i po obu stronach grzbietu są już wyraźne, salamandry nie idą już więcéj do wody, lecz szukają kryjówek do przespania w nich zimy. Czas ginienia oskrzel nie jest u wszystkich salamander ten sam, albowiem u żyjących w wodach czystych oskrzela jeszcze w sierpniu, a nawet we wrześniu są zupełnie rozwinięte; czasem pozostają nawet jeszcze do następującéj jesieni. Salamandra dorosła ma 5 do 6 cali długości.
Skoro atoli salamandry w tak wielkiéj mnożą się liczbie, jak powyżéj powiedziano, czemuż ich nigdzie nie ma wiele? Niebezpiecznymi nieprzyjaciołmi salamander w ich pierwszéj młodości są wielkie chrząszcze wodne (pływak żółtobrzeżek, kałużnica czarna), tudzież wielkie pluskwiaki wodne i ich poczwarki, niemniéj poczwarki ważek, zjadające je w wielkiéj liczbie. Stare nawet salamandry, gdy są głodne, zjadają młode. Zupełnie dorosła salamandra między zwierzętami nie ma wielu nieprzyjaciół, i zdaje się, że prócz węża zaskrońca żadne inne zwierzę nie ima się jéj. Bociany, któreby najprędzéj o to posądzić można, traszek nie lubią, a ropuch ani się tkną. Wątpić zatém należy, aby jadły salamandry. Niektórzy utrzymują, jakoby lisy od biedy brały się do salamander; atoli wiedząc, że psy pochwyciwszy i rozgryzłszy salamandrę, natychmiast ją wypluwają z widocznemi oznakami boleści, sprawianéj im w gębie przez płyn piekący, wydzielający się z gruczołów podskórnych salamandry, słusznie powątpiewaćby można, ażeby lisy jadły salamandry. Najgłówniejszym nieprzyjacielem salamandry jest nierozum i zuchwalstwo człowieka czyli głupota i złośliwość jego. Salamandra, tudzież traszki solą posypane, umierają w 2 do 3 minutach, wijąc się boleśnie. Doświadczenia takie, pozbawiające wśród męczarń zwierzę życia, są bezeceństwem. Czy się salamandry linią, nie wiadomo; w niewoli chowane nie czyniły tego; traszki zaś liniły się.
Prócz plamistéj salamandry jest jeszcze czarna, dlatego tak nazwana, że jest rzeczywiście zupełnie czarna, a zatém bez plam; przytém jest ona daleko mniejsza od plamistéj, a ogon ma nieco spłaszczony. Żyje tylko w okolicach górzystych, u nas w północno-wschodniéj części Tatr. Ojczyzną salamandry plamistéj jest cała Europa od południowéj Szwecyi aż do Hiszpanii, Włoch i Grecyi. Znajduje się także w północno-zachodniéj Afryce. W niewoli można ją lat kilka utrzymać, żywiąc ją dżdżownicami, nagiemi ślimakami, pliszkami mącznika młynarka i innemi owadami. W klatce, w któréj się ją trzyma, należy urządzić sadzaweczkę, a z kamieni i mchu wilgotnego kryjówki. Wspomnieć tu jeszcze wypada, iż autor Obrazów z życia i natury[3] spostrzegł raz przy Jaszczurówce, że salamandry pełzły we wszystkich promieniach ku wyższym skałom, opuszczając gniazdo swoje. Góral zapytany, coby to znaczyło, odrzekł, że będzie psota i to długa, jaszczury, przeczuwając ją i bojąc się, żeby ich woda nie zabrała z sobą, pełzną ku skałom. Jakoż nastąpiły rzeczywiście nawalne deszcze i powodzie.
Plinius, pisarz rzymski, niestworzonych naplótł głupstw o salamandrze. Według niego jest ona tak zimna, że jak lód samém dotknięciem gasi ogień. Śluz podobny do mleka, ciekący jéj z ust, jest tak gryzący, że włosy na całém ciele ludzkiém od niego giną, jakiekolwiekby miejsce ciała zwilżono nim. Miejsce to traci zarazem barwę i zamienia się w bliznę. Między zwierzętami jadowitemi salamandra jest najzłośliwsza, gdyż całe wytępia ludy, jeżeli się nie mają na baczności, podczas gdy inne zwierzęta jadowite zraniwszy człowieka, same giną i nie zostają przyjęte od ziemi. Salamandra wlazłszy na drzewo, zatruwa na niém wszystkie owoce, a ktoby je jadł, umarznie. Wpadłszy do studni, zatruwa wodę, a chleb upieczony przy drzewie, którego się salamandra dotknęła choćby stopą tylko, jest także zatruty. Otóż, co popisał Plinius o salamandrze. Że ona ogień zdoła zagasić, w to wierzyli nawet już mędrcy babilońscy (magowie). Rzucano ją więc do ognia w czasie pożarów. U Rzymian wszakże, jak Plinius świadczy, niektórzy byli tak rozsądni, iż nie wierzyli téj bredni. Byli jednak tacy, co utrzymywali, że spożycie wypatroszonéj i w miodzie przechowanéj salamandry, któréj ucięto głowę i nogi, działa podniecająco. Kto innemu zadał kawałek salamandry, tego prawo rzymskie uważało za truciciela i śmiercią karało. Wiara ta istniała w Niemczech jeszcze przy końcu zeszłego wieku. Alchemicy[4] na zwęglone salamandry lali rtęć i mniemali, że to będzie sposób do otrzymania złota. Wszakże postępowanie to uważali za bardzo niebezpieczne.
Niedorzeczności Pliniusowe, starsze od niego i przez niego tylko zebrane lub skąd inąd wypisane, przetrwały wieki i niemała ich część dotąd jeszcze u ludu prostego uchodzi za prawdę. Dziwić się temu trudno. Szkoły ludowe wieleby tu dobrego zdziałać mogły, gdyby w nich obznajamiano uczniów z przyrodnictwem krajowém. O potrzebie udzielania u nas tych wiadomości w szkołach początkowych snać nie wielu wątpi, i nauczyciele światlejsi nie są obojętni dla nauk przyrodniczych, kupują obrazki przedstawiające zwierzęta i rośliny, rozwieszają je w szkole, zakładają nawet małe zbiorki. Usiłowania te, zasługujące na uznanie i popieranie, odniosą pożądany skutek, skoro tylko wiadomości przyrodnicze udzielane uczniom w szkołach ludowych i średnich nie będą się ograniczały do nazwania przedmiotu, albowiem znajomość nazwy jakiegobądź przedmiotu nie jest jeszcze znajomością jego, lub do pobieżnego i niedokładnego opisu, lecz gdy się rozciągną do życia zwierząt, ich przymiotów i obyczajów ażeby uczniowie nauczyli się szanować i cenić twory przyrody. Przy prawdziwie epidemiczném szerzeniu się błędnych pojęć drogą tradycyi, przy łatwości, z jaką się na téj drodze nabywają wiadomości, przy niewygodzie, jaką sprawia u nas niejednemu jeszcze czytanie czegobądź prócz gazety, nikt wprawdzie nie zadziwi się, gdy się spotka z wyobrażeniami Pliniusowemi, wszakże życzyć wypada z niejednéj przyczyny, ażeby z brakiem wiadomości przyrodniczych nie spotykano się tam, gdzie są najpotrzebniejsze. Inter agrorum nostrorum indefessam culturam datur non parva naturae oeconomia, rzekł Gabryel Rzączyński sto pięćdziesiąt lat temu. Co tu powtarzając, dodam i te jego słowa: Si quae perspexeris, adverteris, noveris singularia, rara, mira in regno nostro, exposcenti enixe gratiam mihi suppedita nutu, voce vel literis.

Dr. E. Janota.





Osobne odbicie z Kalendarza illustrowanego 1871 r.



Lit. „Czasu‟ M. Salba w Krakowie.
Salamandra plamista.





  1. W Jasielskiém utrzymuje lud, że w leszczynę piorun nigdy nie uderza.
  2. Należą do salamander.
  3. Ser. I, str. 41.
  4. Mniemali oni, że złoto sztuką da się otrzymać z kruszców pospolitych lub innych kopalin.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eugeniusz Janota.