Serce (Amicis)/Pożegnanie
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Serce |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Drukarnia „Antiqua” St. Szulc i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Konopnicka |
Tytuł orygin. | Cuore |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Punkt o dwunastej zebraliśmy się już po raz ostatni w szkole, gdzie miano ogłosić rezultat egzaminów i rozdać promocje.
Przed szkołą pełno było rodziców. Pełno ich było także w wielkiej parterowej sali, a nawet w klasach, gdzie się cisnęli do nauczycielskiego stolika. W naszej zajęli całą wolną przestrzeń pomiędzy pierwszymi ławkami a ścianą. Był ojciec Garronego, matka Derossiego, był kowal Precossi, był Coretti, była pani Nelli, była zieleniarka, był ojciec mularczyka, ojciec Stardiego, byli też i tacy, których nigdy nie widziałem dotąd; a taki był hałas, taki gwar — jak na jarmarku. Dopiero kiedy nauczyciel wszedł, zrobiło się cicho. — Nauczyciel miał w ręku listę i zaraz czytać zaczął:
— Abatucci, promocja, sześćdziesiąt sześćdziesiątych. Archini, promocja, pięćdziesiąt pięć sześćdziesiątych...
I mularczyk promocja, i Crossi promocja. Potem czytał głośniej:
— Ernest Derossi, promocja, siedemdziesiąt siedemdziesiątych — i pierwsza nagroda!
A że go tam wszyscy znali, więc zrobił się szmer, bo każdy chciał mu coś miłego powiedzieć. Więc mówili:
— Brawo, brawo Derossi!
A on potrząsnął tylko w tył te swoje jasne kędziory z swobodnym, ślicznym uśmiechem i spojrzał na matkę, która mu od ust pocałunek przesłała.
Nauczyciel czytał dalej:
— Garrone, Garoffi, Kalabryjczyk — wszyscy promowani.
Potem trzech czy czterech — obciętych. Więc jeden zaraz w bek, bo ojciec jego stał w progu i pogroził mu ręką. Spostrzegł to nauczyciel i rzekł:
— Nie, panie! Przepraszam pana! To nie zawsze jest winą ucznia. To często nieprzyjazny zbieg okoliczności. A to właśnie ma miejsce w obecnym wypadku, mogę o tym pana zapewnić sumiennie!
Potem czytał:
— Nelli, promocja, sześćdziesiąt dwa siedemdziesiątych.
Matka Nelliego zrobiła śliczny gest czarnym wachlarzykiem ku synowi i uśmiechnęła się do niego.
— Stardi, promocja, sześćdziesiąt siedem siedemdziesiątych.
Myśleliśmy, że się szalenie ucieszy. Tak bliski Derossiego! Tak wysoko stanął! A ten się nie uśmiechnął nawet i nawet pięści od czoła nie odjął, tylko tak siedział jak zwykle podparty! Ostatni był Vatini, który przyszedł wystrojony, wyświeżony. Wziął promocję.
Nauczyciel podniósł się teraz i rzekł:
— Chłopcy! Oto ostatni raz zebraliśmy się tu razem. Przebyliśmy z sobą cały rok szkolny, a teraz rozstajemy się jako przyjaciele. Nieprawdaż? Żal mi bardzo rozstawać się z wami, drogie dzieci!
Tu milczał przez chwilę, a potem tak mówił:
— Jeśli mi kiedy brakło cierpliwości, jeżelim kiedy, mimo woli mojej, był niesprawiedliwy albo zbyt surowy — przebaczcie mi.
W klasie podniósł się chór głosów:
— Nie! Nie! — mówili rodzice i uczniowie. — Nie, panie nauczycielu! Nigdy!
— Przebaczcie mi — powtórzył nauczyciel — i bądźcie mi życzliwi! Na przyszły rok nie będziecie już ze mną, ale was znowu zobaczę, a w sercu — zachowam na zawsze. Do widzenia, chłopcy!
Powiedziawszy to wszedł między nas, a wszyscy go zaczęli ściskać za ręce wchodząc na ławki, ciągnęli go za rękawy, za poły surduta, ściskali go, całowali, co śmielsi, a pięćdziesiąt głosów krzyczało razem:
— Do widzenia, panie nauczycielu!
— Dziękujemy panu nauczycielowi!
— Żegnamy pana!
— Niechaj pan nauczyciel będzie zdrów!
— Niech pan nie zapomni o nas!
Kiedy wychodził, zdawał się być bardzo wzruszony.
I my zaczęliśmy wychodzić pchając się we drzwi jeden przez drugiego. Inne klasy wychodziły także. — Zrobiło się zamieszanie, gwar, hałas, bo i rodzice, i dzieci żegnali się z nauczycielami, z nauczycielkami i sami też z sobą.
Mała nauczycielka z czerwonym piórem miała coś czworo czy pięcioro wstępniaków swoich na karku, a ciągnęło ją za suknię ze dwudziestu może, tak że tchnąć nie mogła.
„Zakonnicy“ zaś prawie że nawpół porozrywały kapelusz i nakładły jej do tej czarnej sukni, za stanik, po kieszeniach, w rękawy, gdzie tylko mogły bukieciki kwiatów. Wielu też winszowało Robettiemu, który właśnie w tym dniu pierwszy raz przyszedł bez szczudeł. Ze wszystkich stron okrzyki, wołania:
— Do przyszłego szkolnego roku!
— Do dwudziestego października!
— Do widzenia na wszystkich świętych!
My takżeśmy się żegnali. — Ach, jak się to zapomina w takiej chwili o wszystkich niesnaskach! Vatini, który tak zawsze Derossiemu zazdrościł, pierwszy teraz wyciągnął ręce i rzucił mu się na szyję.
Ja zaś żegnałem się z mularczykiem i właśniem go w tej chwili całował, kiedy mi zrobił ostatniego „zajęczego pyszczka“ na pamiątkę; kochany chłopiec!
Pożegnałem się z Precossim, pożegnałem się z Garoffim, który mi powiedział, że mój bilet na ostatniej jego loterii był wygrany i wręczył mi mały majolikowy przycisk, trochę obtłuczony w jednym rogu.
Pożegnałem się ze wszystkimi.
Ale jak się Nelli zaczął z Garronem ściskać, to go oderwać nie było można. Wszyscy zresztą pchali się do Garronego, i nic nie było przez chwilę słychać, tylko:
— Bądź zdrów, Garrone!
— Do widzenia, Garrone!
— Dziękuję ci, Garrone!
— Żegnaj, Garrone!
— Bądź zdrów! Bądź zdrów! Bądź zdrów!
I dalej ściskać, całować, ciągnąć każdy w swoją stronę tego drogiego, kochanego, świętego chłopca! Aż ojciec jego był tym zupełnie zdumiony i stał, i patrzył z uśmiechem, a usta mu drżały.
Garrone był ostatnim, któregom uściskał już na ulicy przytuliwszy mu głowę do piersi, żeby stłumić łkanie. On pocałował mnie w czoło.
Więc zaraz potem pobiegłem do ojca i do mamy, którzy czekali na mnie. Ojciec zapytał:
— Pożegnałeś się ze wszystkimi kolegami?
— Pożegnałem.
— Bo jeśli zrobiłeś któremu jaką przykrość, jeśliś co któremu zawinił, idź, przeproś, niech ci nie pamięta tego. Jakże? Jest kto taki?
— Nie, nie ma!
— No, to mi żegnaj! — rzekł ojciec głosem wzruszonym obejmując ostatnim spojrzeniem mury naszej szkoły.
A mama też ku szkole spojrzała i powtórzyła:
— Żegnaj!
Ja tylko nie mogłem przemówić słowa.