Sfinks lodowy/Nadzwyczajne spotkanie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Sfinks lodowy
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz M. D.
Tytuł orygin. Le Sphinx des glaces
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Nadzwyczajne spotkanie.

Podróż nasza odbywała się w dalszym ciągu systematycznie i spokojnie, pogoda bowiem stale wyjątkowo była piękną, a porucznik Jem West przewidywał zawsze naprzód, jakie należało dać rozporządzenia.
— Nasz porucznik nie ma sobie równego! — rzekł do mnie jednego dnia, rozmowny jak zwykle Hurliguerly. — Doprawdy, jemu przystałoby prowadzić najpiękniejszy statek admiralski!
— Rzeczywiście — potwierdziłem — Jem West jest wyjątkowo zdolnym marynarzem.
— Ale też przyznaj pan, że wyjątkowym żaglowcem jest nasz Halbran. Twardy on i wytrzymały jak żelazo, a lekki i zwinny jak mewa. Doprawdy, możesz mi pan być wdzięcznym za to, żem namówił kapitana...
— Jeżeli rzeczywiście twój wpływ to zrobił, dziękuję ci bosmanie.
— I jest za co, panie! Kapitan dyablo się upierał... „Nie i nie!” Było z tem biedy nie mało!
— Bądź pewny iż nie zapomnę w swoim czasie, że dzięki twemu pośrednictwu, zamiast się nudzić jeszcze na Kerguelen, będę już za kilka dni w Tristan.
— Tak jest, za kilka dni, panie Jeorling! — potwierdził bosman. — Widzi pan — dodał po chwili — tam w Anglii i Ameryce zajmują się podobno zbudowaniem statku z jakąś piekielną maszyną, kołami i śrubami, które jak nogi kaczkom mają pomagać okrętom do bardzo szybkiego pływania! Bóg tam raczy wiedzieć, co to warte, ale myślę zawsze, że to wielkie głupstwo w porównaniu z piękną fregatą z całym jej lasem masztów i żagli... i że tego co nasi ojcowie uznali za dobre, nam nie godzi się rzucać, bo taka poniewierka zawsze złem się kończy...
Nie miałem żadnych podstaw do przeczenia bosmanowi. Myśl bowiem zbudowania parowców mogła być słusznie uważaną jeszcze w owe czasy, jako nigdy nie dające się spełnić marzenie uczonych. Co zaś przyszłość okazać miała, któż mógł przewidzieć.
Lecz właśnie w tej chwili przypomniałem sobie Oriona, owego Oriona, o którym kapitan Len Guy mówił, jakoby go kiedy na własne widział oczy, a który w piętnaście dni przepłynąć miał przestrzeń między Prinz Edward, a Tristan d’Acunha. Ale Edgard Poë rozporządzał wedle swej fantazyi, zarówno falą morską, jak siłą i kierunkiem wiatru.
Przekonany też widocznie kapitan Len Guy, że próżno usiłowałby mię jeszcze zjednać dla swych chorobliwych przywidzeń, nie zaczepił mię już więcej w tym przedmiocie, z czego oczywiście byłem szczerze zadowolony.
Bo czyż moźliwem jest, aby żaglowiec angielski zdołał dotrzeć aż pod 84° szerokości południowej, a podróż ta zupełnie pominiętą została przez świat uczony? Czy możliwem aby taki Artur Prym, powróciwszy z głębin podbiegunowych, nie był stawiony wyżej nad Cooka, Wedella i Biscoe? A potem, jeżeliby rzeczywiście zdołał tam dotrzeć, jeżeliby opis wszystkich tych nadzwyczajności nieznanego świata był prawdziwym, jeżeliby go nawet otchłań wodospadu nie pochłonęła, to jakże mógł odbyć powrotną drogę, w kruchej i wątłej łodzi krajowców wyspy Tsalal, gdy najsilniejsze nawet okręty nie wytrzymują ciśnienia lodowców, między któremi płynąć tam trzeba. Dla czegoż wreszcie sam Artur Prym, po cudownym swym powrocie miałby się ukrywać, gdy wieść o takiej podróży zwróciłaby na niego uwagę całego świata i uczyniła po wszystkie wieki sławnym. Czyżby zmusiły go do tego jakieś ważne powody, jaka straszna tajemnica może?...
Ale otóż znowu zająłem się zupełnie bezpożytecznie historyą nie wytrzymującą najsłabszej krytyki, bo wiara jaką jej daje kapitan, budzić tylko może współczucie dla niego, jako dla chorego maniaka.
Od chwili ostatniej z nim rozmowy, widywałem go znowu bardzo rzadko: a jeśli wyjątkowo ukazał się na pokładzie, twarz jego zaciemniała niezmiennie chmura żałoby i smutku, a wzrok skierowany był zawsze ku południowemu biegunowi.
Na szczęście, pod każdym innym względem zachował wrodzoną przytomność, i Jem West nie potrzebował w najmniejszej rzeczy zastępować go w roli kapitana, jak tego z początku pewny byłem.
Dnia 3-go września przechadzałem się właśnie wzdłuż pokładu, myśląc z zadowoleniem jak szybko i lekko unosi nas Halbran, i mimowoli porównałem rozpięte jego żagle do skrzydeł owych białych albatrosów, które jedenaście lat temu miał spotkać Prym w swym zmyślonym świecie podbiegunowym, gdy naraz zwróciła moją uwagę gromadka majtków stojąca po drugiej stronie, żywo zainteresowana czemś, co w pewnem jeszcze oddaleniu wyraźnie występowało ponad wzburzone nieco fale. Zaciekawiony podszedłem ku nim.
— To nie może być wieloryb — zapewniał Marcin Holt. — Od czasu jak tu stoimy, byłby już ze dwa, albo trzy razy wyrzucił strumień wody.
— Niema co mówić — potwierdził Hardzie — prędzej jest to kadłub jakiegoś rozbitego okrętu, który przypłynął tu z prądem...
— Do kroćset! — zawołał Roger — ładne spotkanie! A gdyby tak w noc ciemną, jakże go wyminąć! Anibyśmy się obejrzeli gdy nasz Halbran poszedłby wraz z nim na dno morza...
— Takie licho — dorzucił Drap — gorsze jest od skał i raf podwodnych, bo o tych wiesz gdzie sterczą, a tamto niech Bóg broni!...
— Co myślisz o tem, Hurliguerly — zapytałem bosmana, który nadszedł w tej chwili i oparł się o poręcz obok mnie.
— Mojem zdaniem — rzekł tenże, popatrzywszy chwilę, podczas gdy żaglowiec zbliżył się już znacznie do zaciekawiającego wszystkich przedmiotu — mojem zdaniem — powtórzył — nie jest to ani wieloryb, ani też kadłub okrętu, lecz wielka bryła lodowca.
— Lodowca? — powtórzyłem zdziwiony.
— Hurliguerly ma słuszność — odezwał się porucznik, który z perspektywą w ręku, stał pośród nas dobrą już chwilę. Jest to bez żadnej wątpliwości lodowiec uniesiony aż tutaj silnym prądem wody.
— Czy podobna? Pod 45 równoleżnikiem, zważ poruczniku!
— Są to wypadki niezwykłe zapewne, wszakże zupełnie możebne. Wiadomo nawet, źe francuzki kapitan Boseville spotkał w 1828 r. olbrzymią taką bryłę aż u samego Przylądka.[1]
— W każdym razie pod wpływem temperatury, jaką tu obecnie mamy, lodowiec musiałby stopnieć wkrótce.
— Najniezawodniej! To też bryła tamta jest bezwątpienia drobną już tylko cząstką olbrzymiej góry lodowej, której waga przechodzić musiała miliony beczek — objaśniał ku wielkiemu memu zdziwieniu zwykle milczący Jan West.
W tej chwili nadszedł kapitan i po zamianie z porucznikiem kilku słów cichym szeptem, wziął od niego perspektywę i skierował ją w stronę coraz wyraźniej rysującej się wśród fal i błyszczącej w słońcu bryły.
— Możemy sobie powinszować — rzekł niebawem — iż udało nam się szczęśliwym wypadkiem ominąć ten lodowiec. Spotkanie z nim mogłoby nasz statek przyprawić o znaczne uszkodzenia.
Stojąc opodal, patrzałem uważnie na kapitana, który ani na chwilę, z widocznem natężeniem uwagi, nie odjął szkieł od ócz swoich — a bladość znamionująca silne wzruszenie, pokryła chudą i ogorzałą twarz jego, podczas gdy usta bezwiednie prawie wymawiały urywane jakieś słowa.
Tak upłynęło kilka minut ogólnego oczekiwania. Tymczasem Halbran przez odpowiednie rozpięcie i pochylenie żagli z rozkazu porucznika, podpłynął ku lodowcowi, który topniał tak widocznie, że jasne strumienie wody spływały z powierzchni jego do morza.
Kapitan Len Guy odłożył wreszcie szkła, całkiem już zbyteczne, bowiem wszyscy gołem nawet okiem zauważyliśmy przedmiot jakiś czerniejący na bliskiej nam o jakie 3 sięgi bryle.
Okrzyk zdziwienia i przerażenia wyrwał się z piersi naszych, gdy w przedmiocie tym poznaliśmy najwyraźniej kształty ciała człowieka. Była nawet chwila, w której pewny byłem że ciało to porusza się, że wyciąga ku nam ręce, jakby z prośbą o pomoc.
Ale nie, ono samo było sztywne i nieruchome, tylko powoli wraz ze spływającą wodą zsuwało się na dół.
Spojrzałem na kapitana, twarz jego była równie trupiej bladości, jak spoczywającego na lodowcu, a płynącego tu może z podbiegunowych stref...
Spełniono szybko rozkaz porucznika i do spuszczonej łodzi zeszli: bosman, Gracyan i Francis, którzy w silne dłonie ujęli wiosła.
Może jeszcze iskierka życia tli w tym człowieku, a w takim razie każda sekunda jest drogą. Jeżeli zaś martwe już tylko są te członki, może znajdzie się przy nim papier jakiś, jakie notatki dające świadectwo, kim był, skąd przybywa...
Łódź sunęła prędko. Zręcznym ruchem wiosła pchnął ją bosman ostatecznie do lodowca, łamiąc kruche jego brzegi, a upatrzywszy miejsce dość jeszcze pewne, zatopił w nim hak łańcucha od łodzi, aby trzymać ją nieruchomo i wskoczył z Gracyanem na bryłę.
Chwila jeszcze, a sztywne, zmrożone członki nieznanego człowieka złożone najpierw w łodzi, przeniesione zostały na pokład okrętu.
Kapitan Len Guy przystąpił ku nim i patrzał długo, jakby spodziewał się poznać w nich dobrego znajomego...
Był to marynarz w grubem, mocno zniszczonem i połatanem ubraniu z wełny, okrywającen tak nadzwyczajnie wychudzone ciało, że raczej do szkieletu już tylko było podobne. Chociaż nie mógł być starszym nad lat 40, jednak bujne włosy, zakrywające w nieładzie część twarzy, były już prawie zupełnie siwe.
Jakie straszne cierpienia, jakie tortury głodu i zimna przeżyć on musiał, zanim wynędzniałe jego ciało przeszło w ten stan lodowatego skostnienia!
Kapitan Len Guy pochylił się nad trupem, ujął głowę jego w obie dłonie, odgarnął delikatnie, jakby z pieszczotą, stargane włosy, szukał spojrzenia martwych ócz, których powieki mróz skleił, aż wreszcie glośnem wybuchnął łkaniem.
— Waterson! Waterson! — powtarzał.
— Waterson! — zawołałem mimowoli; zdawało mi się bowiem, że to nazwisko wprawdzie dość pospolite, łączyło się w mej pamięci z jakiemiś dobrze mi znanemi wypadkami. Gdzie jednak słyszałem je wymawiane? A może czytałem je tylko?...
Tymczasem kapitan stojąc wsparty o poręcz pokładu, przebiegł wzrokiem dalekie linie horyzontu, jakby upatrywał jeszcze czegoś, lub pragnął podążyć natychmiast ku biegunowi.
W tej samej chwili bosman, na skinienie Jana Westa, przeszukał ubranie zmarłego, i wyjął z kieszeni ściągniętej rzemieniem kurtki, nóż składany, zwitek grubych nici, wreszcie książeczkę skórzaną z metalowym ołówkiem. Gdy przedmioty te podawał porucznikowi, kapitan zwrócił się właśnie w tę stronę.
— Daj mi to — rzekł, ujmując książeczkę w drżące ręce.
Drobne pismo zapełniające kilka pierwszych kartek, stało się pod wpływem wilgoci zupełnie prawie nieczytelne, przy ostatniej dopiero notatce zatrzymał się kapitan dłużej, i ku naszemu najwyższemu zdziwieniu i wzruszeniu zarazem, począł czytać wolno, głosem, w którym odczułem głęboką boleść jego serca.
„Orion... wyspa Tsalal... przez ośmdziesiąty trzeci... tam od jedenastu lat... kapitan... pięciu marynarzy żyją... spieszcie im z pomocą...
Tu znajdował się podpis z nazwiskiem Waterson.
— Waterson! tak, przypomniałem sobie! Tego imienia był drugi oficer na statku Orion, który przyjął gościnnie Pryma i Petersa, nieszczęsnych rozbitków z okrętu Grampiusa, statku Orion, który dopłynął do wyspy Tsalal i przez jej mieszkańców został złupiony i wysadzony w powietrze, podczas gdy większa część załogi zginęła w czasie trzęsienia ziemi, a ci którzy uratowali swe życie, kryjąc się przed okrucieństwem miejscowego plemienia, pozbawieni są aż do tej pory możności powrotu.
Więc to wszystko było prawdą?... Więc Edgard Poë napisał dzieło historycznej wartości, u nie zmyśloną powieść? Więc rzeczywiście posiadał on pamiętniki Pryma, znał go i czas dłuższy utrzymywał z nim stosunki przyjaźni?... Cóż za podróż nadzwyczajna! Do jakiego punktu ziemi dotarł właściwie ten człowiek, po opuszczeniu wyspy Tsalal? Jaką drogą znalazł się znów w Ameryce? Z czyjej ręki czy woli, owa śmierć nagła i straszna, którą autor tłomaczy brak ostatnich rozdziałów, mogących dać objaśnienie tak wielkiej doniosłości?...
Myśli te opanowały w jednej chwili do tego stopnia całą istność moją, iż sądziłem że mię wytrącą z równowagi umysłowej.
— Miej się na baczności — ostrzegłem wreszcie sam siebie, zebrawszy całą siłę woli — wszystko to jest pomyłką tylko, przesłyszałeś się zapewne!...
Jan West tymczasem spokojniejszy od kapitana, zdołał wyczytać jeszcze urywki ze stronie książeczki, uszkodzonej przez wilgoć.
„Uniesiony na lodowcu 3 czerwca w północną stronę Tsalal... Kapitan Wiliam Guy i pięciu ludzi z Orionu żyją tam. Lodowiec mój przepłynął zaporę gór lodowych. Brak mi żywności... 13 lipca spożyłem resztę zapasów... dziś 16 lipca — muszę umrzeć...”
Urywane te zdania pisane ręką człowieka, którego martwe zwłoki leżały tuż przedemną, jako nieme, a jednak niedające się zaprzeczyć poświadczenie, musiały mię wreszcie przekonać, że opowiadane mi przez kapitana wypadki, nie były wcale chorobliwym wymysłem; że nawet nadzieja jego znalezienia przy życiu ludzi z załogi Oriona, okazała się zupełnie uzasadnioną.
— Boże mój — zawołałem — dla czegoż nie możemy przywołać do życia tego człowieka, albo raczej, dla czego to spotkanie nie nastąpiło trzy miesiące temu, gdy jeszcze płynął żywy na lodowcu! Ile cennych objaśnień, ile ważnych wskazówek mógł był nam udzielić w kwestyach, które teraz na zawsze może pozostaną nam nieznane.
Kapitan Len Guy zwrócił na mnie wymówne swe spojrzenie, a blade usta jego wyrzekły słowa:
— Więc uwierzyłeś pan wreszcie?
— Wierzę, wierzę wszystkiemu! — zapewniłem gorąco.
— A teraz trzeba, aby wszyscy tu obecni wiedzieli również, że Wiliam Guy kapitan Oriona, i Len Guy kapitan Halbranu, są rodzonymi braćmi — zawołał doniosłym głosem tak, aby być słyszanym przez całą załogę.
Gdy w chwilę potem zwróciliśmy oczy w stronę, w której płynął lodowiec, nie znaleźliśmy już śladu z niego, tak szybko ciepło wody i słońca, znaczne już o tej porze, rozpuściło resztę bryły, na której dziwnym zaiste zbiegiem wypadków, przybyły ku nam aż z pod bieguna zwłoki martwe i zlodowaciałe, lecz dające świadectwo o życiu innych, oczekujących pomocy od lat tak wielu.








  1. Przylądkiem (Cap) nazywają przez skrócenie przylądek Dobrej Nadziei.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Michalina Daniszewska.