Sfinks lodowy/Powieść Edgarda Poë

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Sfinks lodowy
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz M. D.
Tytuł orygin. Le Sphinx des glaces
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Powieść Edgarda Poë.[1]

Oto w skróceniu treść powieści wydanej w Richmond pod tytułem: „Przygody Artura Pryma”, któremi tak chorobliwie zajął się umysł kapitana Len Guy’a, a które niby sam bohater w formie pamiętnika podaje.
Najpierw więc w przedmowie objaśnia, jako za powrotem z podróży do bieguna południowego, zaznajomił się z Edgardem Poë, redaktorem „Kroniki literackiej”, poczytnego pisma w Richmond — i jako za jego poradą pomieścił w szpaltach tegoż pisma pierwszą część swych Pamiętników, a zachęcony niebywałem uznaniem wśród czytającej publiczności, zgodził się wreszcie na wydanie osobnego dzieła, zawierającego wspomnienia z nadzwyczajnych wydarzeń jego życia.
Pierwsze rozdziały poświęca autor młodości swojej. Dowiadujemy się więc, iż urodził się w Nautucket, gdzie do 16-go roku życia pobierał nauki w szkołach, a po ich ukończeniu przeszedł na studya uniwersyteckie.
Tutaj zaprzyjaźnił się niebawem, ze starszym od siebie o dwa lata synem kapitana okrętu, Augustem Bertol, który towarzyszył już ojcu w paru wyprawach na wieloryby. Naturalnie, ulubiony i nigdy niewyczerpany temat do rozmowy między młodymi, stanowiły podróże tem więcej, że Artur Prym miał od dzieciństwa szczególne w tym kierunku upodobanie, podniecane teraz barwnemi opisami Augusta.
Obaj też przyjaciele postanowili poświęcić się marynarce, obaj poprzysięgli sobie zbadać nieznane dotąd morza bieguna południowego.
Pierwsza próba samodzielnej podróży morskiej obu tych zapaleńców, przedsięwziętą została na małej szalupie „Ariel” która była własnością kapitana Bertol. Potajemnie, nocą, opuścili oni port bez żadnego przygotowania.
Wkrótce też na łasce rozhukanych fal, w czasie nagle powstałej burzy, znajdując się już w rozpaczliwem położeniu, zostali jeszcze najechani przez jakiś wielki żaglowiec. Walcząc z rozszalałym żywiołem, widzą już wreszcie bliską śmierć przed sobą, gdy najniespodziewaniej udziela im ratunku znajomy statek i odwozi do ojczystego Nautucket.
Tak niefortunny początek nie oziębił w nich wszakże zapału do awanturniczych przygód, owszem, tem usilniej szukali odtąd sposobności dostania się na jakikolwiek okręt. To też gdy w kilka miesięcy po wypadku z Arielem, stary Bertol udać się miał na połów wielorybów, jako kapitan dość już zrujnowanego okrętu Grampius, młody August tak długo naprzykrzał się ojcu prośbami, aż go ten zdecydował się zabrać. Odmówił jednak stanowczo przyjęcia Artura, wiedząc, jak rodzina jego była temu przeciwną.
Ale właśnie owa trudność w urzeczywistnieniu najgorętszych pragnień, rozegzaltowała do tego stopnia młodzieńca, iż postanowił bądź co bądź towarzyszyć Augustowi. Z jego więc też pomocą dostaje się potajemnie na okręt i ukrywa w uajniższem piętrze przeznaczonem na skład narzędzi rybackich, beczek do tłuszczu wielorybiego, oraz przeróżnych pak i ciężarów.
Ciemna ta i cuchnąca dziura połączona była ukrytem wejściem z kajutą, ktorą miał zajmować August, a który przygotował tamże dla przyjaciela zamykaną skrzynię z materacem i kołdrą, oraz pewną ilość żywności, dzban wody do picia, butelkę koniaku, wreszcie latarkę, świece i krzesiwko.
Do tej kryjówki wszedł Artur już na trzy doby przed odjazdem Grampiusa, i nie prędzej miał się ukazać kapitanowi, aż gdy wypłyną na pełne morze, t. j. gdy odwrót stanie się już niemożebnym.
Nie łatwą wprawdzie było rzeczą siedzieć tam w głębi, bez światła, ruchu, a nadewszystko bez powietrza, któremby płuca odetchnąć mogły. Od czegoż jednak siła woli i młodości!
Skoro wszakże dobrowolny nasz więzień poczuł pierwsze zakołysanie się okrętu, które mu oznajmiło że kotwica podniesioną została, doznał już pewnej ulgi, jedynie pod wrażeniem nadziei, iż niezadługo skończy się to przykre położenie. W kilka też godzin potem wyszedł ze skrzyni, by wyprostować ścierpnięte członki, a potykając się o rozrzucony w nieładzie ładunek, odszukał ukrytą w górze klapę, przez którą August obiecał wprowadzić go do swej kajuty. Upewniwszy się że wyjście to istnieje, pełen nadziei i dobrej otuchy, wrócił do swej kryjówki, posilił się zimnem mięsem, wychylił kieliszek koniaku i zasnął. Nazajutrz wszakże napróżno oczekiwał przyjaciela, i nad wyraz przykry ten zawód powtarzał się przez kilka dni następnych.
— Czyżby obawa przed gniewem ojca, powstrzymywać dotychczas miała Augusta — myślał zrozpaczony już wreszcie Artur. — Ale cóż mi zrobić może stary kapitan? Gdyby mię nawet kazał wrzucić do oceanu, wolałbym taką śmierć raczej, aniżeli powolne tu konanie!
I rzeczywiście, zabójcze powietrze, zapełniająco dolną część rybackiego statku, zatruwało każdego dnia, każdej godziny do tego stopnia organizm młodego Pryma, że nareszcie popadł w jakiś stan gorączkowy, w którym miewał przykre halucynacye i straszne udręczenia.
Razu jednego zdawało mu się, iż napadnięty przez olbrzymiego lwa pustyni, staczał z nim walkę o śmierć lub życie — a gdy poczuł kosmatą łapę zwierzęcia na piersi swojej, ogarnęło go takie przerażenie, że, by nie zdradzić się fatalnie resztą przytomności, ledwie zdołał stłumić okrzyk najwyższej trwogi. Wysiłek ten jednak wyczerpał go do tego stopnia, że padł zemdlony na swe posłanie i długo leżał nieświadomyco się z nim działo.
Owym lwem jednakże, z którym rozgorączkowana fantatazya Artura staczała tak nierówną walkę, było zwierzę oddane mu z całem przywiązaniem, na jakie tylko pies zdobyć się może. Był to Solt, piękny dog wprowadzony przez Augusta na okręt, który odszukał wreszcie swego pana, i radość swoją objawił lizaniem twarzy i rąk zemdlonego.
Tak więc samotny więzień dostaje towarzysza, który jednak w czasie kilku dni zupełnej nieprzytomności jego, zdołał zjeść zapasy żywności, a co gorsza wypić resztę wody ze dzbana.
Nieszczęśliwy chory nie znajduje zatem ani jednej kropelki, którąby mógł zwilżyć spieczone usta.
Wyczerpany, bezwładny prawie, usiłuje jednak doczołgać się do skrytego wejścia i bądź co bądź przywołać Augusta na pomoc. Lecz zastaje otwór ten zamknięty, a wprowadzony w szparę nóż przekonał go, że ciężkie jakieś przedmioty przywalają drzwiczki, które miały wyprowadzić go na swobodę — do zdrowia i szczęścia.
Świadomość ta, jest dla niego jakby ostatecznym wyrokiem śmierci.
Ledwie dysząc, ostatkiem sił wrócił na swe posłanie, na które padł z głuchym jękiem, podczas gdy wierny Solt nie przestawał się łasić, skomląc żałośnie, gdyż i jego dręczyło już przykre pragnienie.
Nagle obojętny już na wszystko Prym, wypadkiem dotyka ręką szyi zwierzęcia i czuje przywiązany tam na sznurku zwinięty kawałek papieru.
Nadzieja, że może to karteczka, jako oczywiście od Augusta pochodząca, da mu jakieś wytłómaczenie i obietnicę pomocy, wzbudza w nim tyle jeszcze energii, że krzesiwem wywołuje odrobinę światła, (olej w latarni bowiem wypalił się już doszczętnie) i przy tym krótkotrwałym blasku, czyta ostatnie słowa zdania: krew... zostawoj w ukryciu — życie twoje od tego zależy.
— Co to znaczy? — jęknął nieszczęśliwy. — Czy ja śnię? Nie, to rzeczywistość. Czuję papier w ręku!... Mam jeszcze tu zostać, to znaczy umrzeć. Oży to jego wola, abym zginął tak marnie?... Ale ten wyraz „krew”!... Może walka jaka została tam stoczoną — może rozbójnicy morscy, może bunt załogi... Od jak dawna właściwie ja tu jestem?...
Pytania te jak rój owadów napełniły dziwnym jakimś szumem wyczerpany umysł Artura, poczem znów nastąpił ów przykry stan bezwładnej świadomości.
Możnaby sądzić, że w opowiadaniu którego drobiazgowość pomijam, autor wyczerpał już cały zasób swej fantazyi. Gdzie tam, wiedzie go ona jeszcze dalej, bo oto:
Jakiś dziwny świst zwraca uwagę apatycznie leżącego Pryma...
To Solt dyszy gwałtownie, Solt, którego oczy fosforycznym blaskiem migocą w ciemności, a ostre kły zgrzytają złowrogo, Solt który dostał napadu wścieklizny...
Wrodzony każdej istocie instynkt samozachowawczy, wywołuje u nieszczęśliwego młodzieńca nowy wysiłek woli. Szybkim ruchem odskakuje w bok przed ziejącą paszczą zwierzęcia, wyrywa kołdrę, w której tenże zatopił swe kły, i zatrzaskuje drzwiczki do skrzyni, zamykając w niej psa dotkniętego najstraszniejszą z chorób, a rozbijającego się tam w szalonej niemocy.
Wzruszenie to wszakże i ten ruch gwałtowny, wyczerpuje resztkę sił Artura, tak, że pada na ziemię z głuchym łoskotem bezwładnego ciała. Chwila jeszcze, a ostatnia iskierka jego życia byłaby bezpowrotnie zagasła, gdyby August nie był nadszedł wreszcie i udzielił koniecznej pomocy.
Butelka ze świeżą wodą przyłożona do ust zemdlonego, wypróżniła się niebawem, a ten nektar najlepszy ze wszystkich, pokrzepił go do tego stopnia, iż w parę godzin potem mógł wysłuchać przy blasku ukrytej latarki, opowiadania przyjaciela o wypadkach, zaszłych na okręcie od chwili opuszczenia portu.
Zaraz więc po wypłynięciu na pełne morze, powstają wśród załogi składającej się z 36 ludzi, niezadowolenia i bunty, co uniemożliwia Augustowi zejście do kryjówki Artura. Czwartego dnia żeglugi, pod przywództwem kucharza, niespokojnego Murzyna, przychodzi do krwawych walk, w których ginie większa część stronników kapitana — on sam zaś wraz z czterema najzaufańszymi sobie ludźmi, rzucony jest do łodzi i w okolicy wysp Bermudów zostawiony na łasce fal.
Po takiem usunięciu starego Bertola, objął na okręcie dowództwo pierwszy oficer, człowiek chciwy i dzikich instynktów, który zamierza oddać się rozbójnictwu morskiemu.
August zawdzięcza jedynie zachowanie życia opiece powroźnika okrętowego, który pochodził z indyjskiego plemienia Upsarakas, i nazywał się Dick Peters. Jednakże z rozkazu kapitana okuty został w kajdany i zamknięty w kajucie, stając się na dłuższy czas zupełnie obezwładnionym. Nieustannie wszakże dręczony myślą o losie Artura, uwolnił się wreszcie cudownym jakimś sposobem z kajdan, i gdy w żaden sposób przywalonej ciężarami klapy otworzyć nie mógł, wykroił kieszonkowym swym nożem niewielki otwór w deskach dzielących go od dolnego piętra okrętu i wpuścił tam wiernego Solta z przywieszoną karteczką u szyi. Tymczasem minęło znowu dni kilka wśród nieustannych walk między pozostałymi na okręcie, tak że bez narażenia na niechybną śmierć, zarówno siebie jak przyjaciela, nie mógł pójść do niego aż do owej chwili, w której mu pospieszył z pomocą. Nieliczna już wreszcie załoga, rozdzieliła się jeszcze na dwie partye. Jedna z Dick Petersem na czele chciała się skierować do Przylądka Zielonego, druga do wysp oceanu Spokojnego.
W takiem położeniu stosunków na Grampiusie, przedstawiło się przyjaciołom trudne do rozwiązania zadanie, wyszukania dla Artura nowej kryjówki, wobec zupełnej niemożebności pozostawienia go dłużej w dotychczasowej, nietylko już ze względu na zatrute powietrze, ale nadto z uwagi, że porzucony tam ładunek, przy silnem kołysaniu okrętu, w ciągłym również zostawał ruchu, grożąc każdej chwili przygnieceniem.
Po długich namysłach August wynajduje dla Artura jakiś bezpieczny kątek w wyższych piętrach. Okazuje się, też że Solt nie uległ wściekliźnie, lecz dręczony był tylko szaloną gorączką pragnienia, która ustąpiła niebawem, skoro wreszcie dostał wody.
Ponieważ Dick Peters nie przestawał okazywać swej życzliwości Augustowi, przeto syn nieszczęsnego kapitana począł marzyć o objęciu rządów na okręcie, gdy znowu z powodu spotkania małego żaglowca, powstają nowe walki wśród załogi, z której jedni chcieli koniecznie ścigać i złupić statek, wbrew woli drugich.
Po tym bezustannym krwi rozlewie, pozostaje na Grampiusie wraz z ukrywającym się ciągle Arturem Prymem 13-tu tylko ludzi, rozdwojonych jeszcze niezgodą. Gdy więc nadchodzi szalona burza, bezładnie umieszczony na spodzie ładunek, rzucany jest o ściany starego okrętu tak, iż tworzą się wkrótce uszkodzenia, któremi woda poczyna wdzierać się do wnętrza.
Jedynie energiczne użycie pompy i spieszne załatanie otworów, może ocalić statek od największego niebezpieczeństwa. Niema jednak nikogo, ktoby się chciał tem zająć, bowiem nagła śmierć jednego z majtków należących do partyi Dick Petersa, śmierć z trucizny podsuniętej ręką starszego oficera, ostrzega tamtych, aby bez zwłoki czasu usunęli przeciwników.
W tej krytycznej chwili August opowiada Petersowi wszystko co dotyczy Artura, który też zaraz wychodzi z ukrycia i oświadcza się, że stanie po ich stronie.
Przeciwnicy wszakże mimo tego mają jeszcze przewagę w liczbie. Zdecydowany na wszystko Peters, wrzuca do morza jednem silnem pchnięciem majtka stojącego na straży, co mu tem łatwiej przychodzi, że wzburzone wody szalejącą wciąż burzą podzwrotnikową, rzucają okrętem, jak drobną łupiną.
Pozostali zwolennicy starszego oficera, do których chwilowo przyłączył się kucharz, ucztowali właśnie w kajucie kapitana, i chociaż ogólnie byli już w stanie nietrzeźwym, jednakże zdaniem Petersa, wypadało działać z możliwą ostrożnością.
Tu Arturowi Prym przychodzi myśl, przebrania się za otrutego majtka i występując w roli tegoż, podziałać na zabobonne zwykle umysły marynarzy.
Sztuczka ta wywołuje nadspodziewane wrażenie, bo zaledwie oficer zobaczył niby widmo swej ofiary, krzyknął przeraźliwym głosem i padł martwy na ziemię.
W tejże chwili ukryci za drzwiami Peters i August z psem, wpadają do kajuty i rozpoczyna się walka, w której giną wszyscy biesiadnicy, prócz jednego majtka Richarda, człowieka zupełnie biernego.
Tak więc z całej załogi 36 ludzi, pozostaje na Grampiusie zaledwie 4-ch i to w chwili tak ważnej, w której trzeba było działać z całą energią i znajomością rzeczy, by opóźnić o ile można nieuniknione już zatonięcie okrętu.
Napróżno jednak usiłowano coś rozpocząć. Burza zdawała się wzmagać ciągle, a przód Grampiusa obciążony wodą coraz głębiej zanurzał się w falach, tak że te co chwila zalewały pokład.
Kołysanie statku doszło do takiej siły, że aby nie porozbijać się o jego ściany lub nie wpaść do wody, musieli się wszyscy poprzywiązywać linkami na całą prawie dobę, do stale umocowanych przedmiotów.
Gdy wreszcie szalejący żywioł uspokoił się nieco, na tonącym Grampiusie rozpoczynają się znowu dnie niewysłowionej męczarni, spowodowanej brakiem wody słodkiej i jakiejkolwiek żywności; wszystkie bowiem zapasy zalane przez dłuższy już czas na spodzie okrętu, przeszły w stan cuchnącej i trującej zgnilizny.
Po szczegółowym opisie tortur przez jakie przechodzą nieszczęsni ci ludzie, następuje wstrętna scena ciągnienia słomek, których wyrokiem majtek Richard pada pod nożem Petersa, by krwią i ciałem swojem uratować życie pozostałym.
Upały podzwrotnikowe i przejazd jakiegoś tajemniczego statku, przewożącego ciała umarłych, których wyziewy zanieczyszczają powietrze, sprowadzają śmierć Augusta.
Nareszcie okręt tonie, a pozostali przy życiu Artur Prym i Dick Peters, szukają ratunku na przewróconej łodzi, żywiąc się przez dni kilka przyczepionemi do jej ścian ślimakami, aż wreszcie 4 sierpnia spotykają żaglowiec „Orion”, którego kapitan spieszy im na ratunek i gościnne daje schronienie.
Jakkolwiek cała ta pierwsza część utworu Edgarda Poë przepełnioną jest samemi nadzwyczajnemi zdarzeniami, jednakże trudno nam stanowczo twierdzić, aby przekraczały one granicę wszelkiej możliwości, czego już w żadnym razie nie możemy powiedzieć o części drugiej, gdzie rozbujała fantazya autora nie krępuje się niczem zgoła!
Lecz nie uprzedzajmy faktów...
Artur Prym więc i Dick Peters przyjęci na Oriona w stanie budzącym rzeczywiste współczucie, znajdują się otoczeni taką opieką i staraniem, że po upływie dwóch tygodni, zostało im zaledwie wspomnienie przebytych cierpień. Natura bowiem ludzka ma wiele odporności w sobie i bądź co bądź, dąży zawsze usilnie do równowagi i utrzymania życia.
Drogą, jaką podążał kapitan Oriona, Wilhelm Guy, była właśnie tą samą, którą zakreślał teraz Halbran, lecz w odwrotnym kierunku. Gdy zatem 13 października ominął wyspę księcia Edwarda, a następnie wyspy Crozet, stanął u wysp Kerguelen, które niedawno temu z takiem zadowoleniem opuściłem, a gdzie on przybywał dla łowów na foki.
Trzy tygodniowy tam pobyt dał mu możność obfitych zdobyczy, ale właśnie też tutaj ulegając namowom Artura Pryma, zdecydował się puścić w awanturniczą podróż do podbiegunowego morza, i jako dowód tego postanowienia zostawił ów list w butelce, który odnalazł, lecz zapewne w wyobraźni swej tylko, chory mój kapitan.
Opuszczając Kerguelen 12 listopada, żaglowiec Orion podążył z powrotem do Tristan d’Acunha, gdzie zatrzymał się dni kilkanaście, i 5-go grudnia popłynął do nieznanych i dotąd na żadnych kartach geograficznych nie oznaczonych wysp Aurora.
Dnia 12 stycznia Orion dąży już wprost ku biegunowi.
Omija szczęśliwie licznie płynące kry olbrzymie, okrąża i znajduje przejście wśród gór lodowych, przekracza linię polarną i wydostaje się cudownie pod 81° szerokości połudn. a 42° długości zachodniej, na równe, spokojne morze, którego wody posiadają ciepła 1,11 Celsyusza, a powietrze nad niem doohodzi 8° Cel. wyżej zera.
Każdy przyznać musi, że już tutaj Edgard Poë dowolnie fantazyuje; jest bowiem rzeczą pewną, iż nikt nie posunął się dalej ku południowemu biegunowi od kapitana Wedell, który w 1822 roku, nie zdołał przejść nawet 74 równoleżnika. Lecz Artur Prym, albo raczej Edgard Poë opowiada zarówno ten fakt jak i następne, z przekonaniem dochodzącem aż do naiwności.
Przedewszystkiem Orion nie spotyka już tam ani śladu lodowców, przeciwnie, powierzchnię morza rozweselają całe stada ptaków, wśród których znajdują się olbrzymie pelikany, z mięsem tłustem i bardzo smacznem, o czem przekonano się, zabiwszy jednego wystrzałem z fuzyi.
Niebawem zauważono ląd jakiś, który okazuje się maleńką wysepką. Kapitan Wilhelm Guy nazywa ją ku pamięci wspólnika swego wyspą Bennet.
Ostrzegam jednak poufnie czytelnika, by nie fatygował się napróżno odszukaniem tej ziemi na jakiejkolwiek karcie, bowiem istniała ona jedynie w imaginacyi autora.
Oczywiście, w miarę zbliżania się żaglowca do bieguna, widocznem jest coraz mniejsze zbaczanie igły magnesowej, coraz łagodniejsza temperatura powietrza i wody, z lekkim powiewem wiatru od północy i czystym, pięknym szafirem nieba. Jasność dnia trwa teraz bez przerwy. Mimo tak przyjaznych warunków, wypadki skorbutu wśród załogi decydują kapitana do odwrotu, lecz ulega znowu namowom Pryma i płynie jeszcze dalej, czego nie żałuje ostatecznie, gdy 18-go stycznia zauważono znowu jakąś ziemię. Była to wyspa należąca do licznego archipelagu, ciągnącego się ku zachodowi.
Żaglowiec skierował się ku niej i stanął w oddaleniu kilkunastu sięgów na kotwicy. Załoga otrzymała broń, a Dick Peters i Artur Prym spuścili się do łodzi.
Tymczasem w drodze zostali zatrzymani przez cztery łódki, napełnione ludźmi, „ludźmi nowymi”, jak ich nazywa opowiadanie.
Byli to krajowcy, czarni jak posągi z hebanu, odziani skórami zwierząt również czarnych, i zbrojni w dziwaczne jakieś narzędzia. Ponieważ nie okazali wrogiego usposobienia, a tylko ustawicznie powtarzali słowa: anamoo-moo i lama-lama przeto Artur Prym zawrócił z powrotem, a poznawszy z gestów przywódcy, Too-Wita, że tenże chciałby zbliska zobaczyć statek, porozumiał się z kapitanem, i niebawem kilka postaci czarnych pojawiło się na pokładzie Oriona.
Podziw ich dla wszystkiego na co spojrzeli, nie miał wprost granic. Żadnego przedmiotu nie śmieli dotknąć rękoma, a pocałunkami tylko okazywali swe uwielbienie, jak gdyby żaglowiec był jakąś świętością lub istotą żyjącą.
Zachęcony tem łagodnem usposobieniem krajowców, kapitan Wilhelm Guy poleciwszy załodze pilną straż nad wszystkiem, udał się z kilku jeszcze ludźmi na zwiedzenie wyspy.
Kierując się za miejscowemi łodziami, łódź kapitana ominęła liczne rafy, znajdujące się u brzegów lądu, które tworzył czarny, jak węgiel, piasek.
— Cóż to za dziwna kraina, ta ziemia Tsalal! jeżeli damy wiarę opowiadaniu Pryma.
Drzewa i rośliny tamtejsze niepodobne są w niczem do znanych gatunków na całej kuli ziemskiej, a równie jak piasek na brzegu morskim, tak cały grunt tej wyspy oraz dziwacznych kształtów sterczące skały, składają się z części mineralnych, obcych zupełnie uczonemu naszemu światu.
Co więcej, woda nawet w płynących tam strumieniach, niema przezroczystości naszych wód, a spójność jej cząstek tak jest małą, że „przecięta” ostrzem noża, nie łączy się zaraz, lecz długo oddzielnemi płynie smugami.
Aby się dostać do pierwszej osady na wyspie, trzeba było przejść pieszo około trzech mil angielskich.
Żadnych wszakże chat, choćby najlichszych, krajowcy nie znają, a rozpięte namioty z czarnych skór zwierząt domowych, tworzą nędzne dla wszystkich schronienia. Licznie spotykane tam czworonogi, przypominają nieco pospolite nasze świnie i owce, wśród których chodzą sobie swobodnie oswojone albatrosy i czołgają się większe i mniejsze żółwie.
Jednem słowem świat całkiem inny, że tak powiemy „czarny”, przedstawił się oczom podróżnych, na których krajowcy w coraz liczniejszych zbierając się gromadach, (w osadzie bowiem, zdaniem Pryma, mogło ich być około 2,000) patrzeli zdumieni — i choć kolor biały w ogóle, a szczególniej ciała ludzkiego, jako zupełnie im nieznany, budził w nich lęk i nieufność, tak natarczywie jednak cisnęli się ku przybyłym, że ci zmuszeni byli siłą utrzymywać ich w należnem oddaleniu.
Po chwilowym spoczynku w namiocie Too-Wit’a, kapitan, ze swymi towarzyszami wrócił do czekających go u brzegu ludzi. W tem powrotnem jednak przejściu, zauważył nieprzebraną bodaj ilość pianki morskiej, mięczaka cenionego i poszukiwanego w handlu, szczególniej przez Chińczyków.
Ponieważ lekka pianka nie obciążając żaglowca, mogła stanowić doskonały towar sprzedażny zarówno w Ameryce jak Europie, przeto porozumiano się z przywódcą, który pozwolił kapitanowi w zamian za mały jakiś podarek, zbudować szopę gdzieby kilku robotników z załogi Oriona przysposobiło nowy ten ładunek. Sam zaś kapitan korzystając z czasu, podpłynął wyżej jeszcze do bieguna.
Po upływie miesiąca, odpowiednia ilość pianki przysposobioną została, a ludzie, którzy tem zajęci byli, nie mogli się skarżyć na najmniejszą krzywdę, ani posądzać nawet o jakiekolwiek złe zamiary czarnych mieszkańców wyspy Tsalal.
To też za powrotem swym, kapitan Wilhelm Guy zapragnął raz jeszcze zwiedzić osadę Klock-Klock. Zostawiwszy więc na pokładzie Oriona sześciu ludzi uzbrojonych, którym zalecił baczność na wszystko, i zabronił surowo dopuszczania krajowców na statek, udał się na ląd z resztą swej załogi.
Otoczony kilku setkami swych podwładnych, wyszedł Too-Wit na spotkanie gości, wiodąc ich do osady wązkiem przejściem wśród wzgórz z kamienia steatydowego, jakiego Artur Prym nie widział nigdzie potem. Niekiedy przejścia te tworzyły tak ciasne wąwozy, że pojedyńczo tylko jednemu za drugim, można było przecisnąć się przez nie.
Jakkolwiek miało to do pewnego stopnia pozór jakowejś zasadzki, kapitan Wilhelm Guy wszakże spokojny był zupełnie.
Wyprzedzając trochę towarzyszy, Artur Prym i Dick Peters oraz marynarz Allen, zobaczywszy zwieszające się u drzewa niezmierne grona jakiegoś szczególnego gatunku orzechów, zeszli trochę na bok, by zerwać z nich parę i posmakować, gdy nagle, silne trzęsienie gruntu powaliło ich na ziemię, a całe bryły kamieni przygniotły ich tak, że chwilowo stracili przytomność.
Przyszedłszy do siebie, uważali się za pogrzebanych żywcem. Artur i Dick znaleźli się obok, Allen jednak nieco dalej przygnieciony wielkiemi bryłami, nie miał już nigdy wrócić do życia.
Torując sobie drogę w steatydowem zwalisku dużemi, ostremi nożami, które z przezorności mieli zawsze w swych kieszeniach, dostają się towarzysze dawnej niedoli do glinkowatego pokładu, stawiającego im silniejszy opór, aniżeli ten tłustawy, podobny do twardego mydła materyał „steatytem” zwany.
Nie dali jednak za wygranę i póty wiercili nożem, pracowali rękoma, aż nie wygrzebali sobie otworu, przez który mogli odetchnąć swobodnie, a nawet rozejrzeć się po okolicy.
Niebawem też rozważywszy wszystko, doszli do przekonania, że trzęsienie było sztucznie wywołane przez krajowców, aby zgubić kapitana Wilhelma Guya wraz z 28 marynarzami, którzy też znaleźli niewątpliwie śmierć pod ową masą ziemi i kamieni, przechodzącą zapewne milion beczek objętości. Własne swe, cudowne prawdziwie ocalenie, zawdzięczali jedynie wypadkowi, że właśnie w chwili katastrofy ustąpili nieco na bok przesmyku, który sztucznie, z obmyśleniem zdrady, utworzony został przez krajowców.
Tymczasem, jak oko zasięgnąć mogło, kraj cały zaroił się tłumami czarnych postaci, i przypływające z sąsiednich wysp łodzie otoczyły zbitą masą żaglowiec, oczywiście w nadziei bogatego łupu. Sześciu marynarzy, którzy z rozkazu kapitana trzymali straż na Orionie, bronili się długi czas uparcie, dając ognia z początku z karabinów, wreszcie zwróciwszy ku napadającym wystrzały armatnie.
Prawie po trupach poległych swych braci, czerń ta straszna dostała się jednak na pokład i po wymordowaniu obrońców, zabrano się z okrzykami radości do rabunku.
Nagle ukazują się płomienie pożaru, wznieconego prawdopodobnie wypadkiem, a w chwilę potem następuje z nieporównanym hukiem wybuch prochu, który rozrywa na cząstki i wysadza w powietrze cały żaglowiec. Wraz z nim ginie tysiące krajowców, tysiące innych odnoszą ciężkie rany.
Wśród niezrównanego popłochu, ci którzy ocaleli, uciekają z wielkiem krzykiem powtarzając wyrazy: Tekelili! Tekelili!
W ciągu całego następnego tygodnia, żywiąc się jedynie orzechami i roślinami zbieranemi ukradkiem, siedzieli Artur Prym z Petersem w jakiejś głębokiej jamie, wykopanej dla wydobycia steatydu, i pewnego rodzaju czarnego marglu, zmieszanego z grubemi ziarnkami nieznanego metalu.
Jama ta zajmowała przestrzeń znaczną, którą obchodząc, napotkali ułożone z drobnych kamieni jakieś linie i figury zagadkowe. Artur Prym nie omieszkał je odrysować, i przekonał się później, że całość ich złożyła znaki staroarabskiego pisma, które oznaczały: „Istota biała” i „kraje południa.”
Jak widzimy, autor amerykański rozwinął tu w całej pełni swą fantazyę, tak bogatą i tak twórczą, że jeden z poważnych jego krytyków słusznie powiedział o nim: „Fantazya góruje tu nad wszystkiemi innemi zdolnościami; jest to niby jakaś siła niezwykła, zdolna przeczuć najtrudniejsze do zbadania tajemnice, przeniknąć najzawilszy stosunek rzeczy.”
Lecz kończmy dalsze opowiadanie:
Ponieważ, co łatwo zrozumieć, zarówno Prym jak i Peters, nie przyjęli biernie smutnego losu ukrywania się w tym dole aż do końca bodaj życia, przeto spróbowali jednego razu ucieczki, kierując się ku wybrzeżom morza. Niebawem jednak ujrzeli się ścigani przez pięciu krajowców, i wkrótce przyszło do nieuniknionej walki, która dzięki nadzwyczajnej sile Petersa, a jeszcze więcej wystrzałom z rewolweru Pryma, skończyła się zabiciem czterech przeciwników, gdy piątego powlekli jako jeńca ze sobą, wskoczyli spiesznie do najbliższej łodzi, i popłynęli w niej z biegiem prądu dalej ku biegunowi, na 84° szerokości.
Jakkolwiek kilka wysp rysowało się w niezbyt odległej przestrzeni, jednak roztropność kazała ominąć je ostrożnie. Zresztą dwa olbrzymie żółwie, któremi łódź była naładowaną, mogły im dostarczyć na jakiś czas pożywienia.
Był to właśnie początek marca, a więc początek zimy w tych stronach. Ponieważ Prym był zdania, że temperatura musi być coraz łagodniejszą bliżej bieguna, przeto nie obawiano się uwięzienia wśród lodów. Potrzebny żagiel do szybszej podróży i korzystania z przyjaznego powiewu wiatru, urządzili też na prędce, rozpinając swe koszule między znajdującemi się na przodzie łodzi grubemi gałęziami.
Białość płótna, podniesiona jeszcze blaskiem światła, wzbudziła nieopisany strach w jeńcu, który skulony zakrył sobie oczy, a czarne usta jego szeptały niezrozumiale: Tekeli-li. Tekeli-li!
Posuwając się dość szybko, Artur Prym i Peters wjechali niebawem w świat pełen szczególnych osobliwości.
Najpierw na skłonie nieba ujrzeli niby leciuchną zasłonę z szarawej mgły, którą przecinały miejscami smugi świetlane, podobne do promieni zorzy północnej.
Woda, po której sunęła ich łódź, stawała się coraz gęstszą i coraz wyraźniej mlecznej barwy, a podnosząca się stale jej temperatura, wskazywała że wewnętrzne jakieś ciepło musi ją ogrzewać. Mimo tego silny prąd unosił łódź z wzrastającą szybkością, podczas, gdy z pogodnego nieba począł się sypać białawy popiół, którego widok wzmógł na nowo przestrach Nu-Nu, czarnego jeńca z wyspy Tsalal.
Dnia 9-go marca suchy ten deszcz zamienił się w prawdziwą ulewę, a woda stała się tak gorącą, iż niepodobna było ręki w niej utrzymać! W dziwnej też mglistej zasłonie, rozciągniętej na całej linii horyzontu, poznał wreszcie Peters jakiś niezmierny wodospad, zlewający się niby z nadpowietrznych z wyżyn.
Przez dwanaście dni następnych panowały dokoła zupełne ciemności, przerywane tylko błyskami świetlanemi, unoszącemi się z mlecznych wód oceanu antarktycznego, do którego bezustannie sypał się, podobnie do padającego śniegu, ów popiół białawy.
Łódź z szaloną szybkością pędziła teraz ku wodospadowi, poza którym, gdy równą jego masę rozdzierał od czasu do czasu silniejszy prąd powietrza, ukazywały się dziwaczne jakieś i niewyraźne obrazy.
Wśród przerażającej dokoła nocy, przeciągały gromady sinej białości ptaków, zapełniając powietrze dziwnym, powtarzanym tu zarówno przez ludzi jak i zwierzęta krzykiem: Tekeli-li! Tekeli-li!
Na widok ich Nu-Nu, popadł w okropne konwulsye i wkrótce wyzionął ducha.
Nagle porwana zdwojoną siłą prądu, zdąża łódź prosto do wodospadu. W chwili jednak, gdy już, już ma zginąć w strasznej głębi przepaści, staje tuż przed nią jakaś olbrzymia postać ludzka, której białość ciała i okrywającej ją zasłony, równa się najczystszej białości śniegu...

Taki jest koniec fantastycznego utworu Edgarda Poë, a cała linia domyślników daje do zrozumienia, że to co nastąpiło jeszcze, albo autorowi jest nieznane, albo przekracza już nawet te granice, które bujna jego wyobraźnia obejmuje. Może też i słusznie zrobił, nie wodząc czytelnika dalej w tę krainę niemożebności, bo czyż nie dosyć nam już tego, nam ludziom przywykłym brać rzecz wszelką pod krytykę zdrowego rozsądku?








  1. Edgarda Allan Poë należy do najznakomitszych poetów i powieściopisarzy amerykańskich z pierwszej połowy bieżącego stulecia. Pisał po angielsku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Michalina Daniszewska.