Sielanki (Karpiński)/Całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Sielanki | |
Wydawca | T. H. Nasierowski | |
Data wyd. | 1891 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na commons | |
| ||
Indeks stron |
Frańciszek Karpiński.
1741—1891
SIELANKI.
(LAURA I FILON. — DO JUSTYNY. — BAJKI. — POWRÓT NA WIEŚ.)
Cena 5 kop.
WARSZAWA
Nakładem T. H. Nasierowskiego.
Skład główny w księgarni Wodzyńskiego Krak.-Przedm. 43.
1891.
Sto pięćdziesiąt lat mija od czasu, gdy pierwsze promienie słoneczne ujrzał Frańciszek Karpiński, „poetą serca“ nazwany przez współczesnych i potomnych. Nie błyszczał on gienialnością pomysłów, wytwornością dowcipu, zręcznością formy, a jednak utworami swemi podbijał serca i rozbudzał uczucia słuchaczy i czytelników.
Kiedy ranne wstają zorze,
Tobie ziemia, Tobie morze,
Tobie śpiewa żywioł wszelki,
Bądź pochwalon, Boże Wielki!
lub: | Wszystkie nasze dzienne sprawy,
|
Któż z nas w chwili uroczystej, w dniu poprzedzającym święto Bożego Narodzenia, gdy w kole rodzinnem zebrani, ujrzawszy pierwszą na niebie gwiazdkę, łamiemy się święconym opłatkiem, na znak miłości bliźniej — któż z nas nie zanucił owej wspaniałej pieśni:
Bóg się rodzi, moc truchleje,
Pan Niebiosów obnażony;
Ogień krzepnie, blask ciemnieje,
Ma granice Nieskończony.
Wzgardzony, okryty chwałą,
Śmiertelny, Król nad wiekami,
A Słowo Ciałem się stało,
I mieszkało między nami.
Pieśń to prosta, szczera, rzewna, lecz jakże potężna tą właśnie prostotą swoją i rzewnością....
Twórczość Karpińskiego nie zamknęła się wyłącznie w kole pieśni religijnej. Prócz wierszy okolicznościowych, odznaczających się niezwykłą szczerością bez cienia ironii i sarkazmu, opiewał dzieje serca i miłości, a wszystkie jego utwory są tak łagodne, rzewne, czyste, że niepodobna nie przejąć się niemi. I nic dziwnego. Brały one źródło w życiu, co spłynęło wśród pracy o kawałek chleba, pracy ciężkiej, lecz prostej.
Urodził się Karpiński w roku 1741 dnia 4-go października na Rusi Halickiej, na Pokuciu, w ówczesnym powiecie Kołomyjskim we wsi Hołosków, trzy mile od miasta Stanisławowa oddalonej, z rodziców Andrzeja i Rozalii Karpińskich. Ojciec jego odznaczał się otwartością charakteru i szczerością, a przymioty te od dziecka wdrażał w swych synów. Piękna ziemia i łagodne obyczaje ludu natchnęły go poezyą, która w dziecinnym już wieku w nim się pojawiała. Mając lat ośmnaście wystąpił po raz pierwszy publicznie z mową, w miasteczku Oleśni, na pogrzebie Aleksandra Roszczyca porucznika chorągwi pancernej. Mową tą zdobył sobie powszechną wziętość w okolicy. Zaledwie ukończył dwuletni kurs filozofii, gdy dotknął go cios straszny. Ojciec jego zmarł, zostawiając syna pod opieką matki. Frańciszek, zrozpaczony, położył się w trumnie przygotowanej dla ojca, błagając, by go wraz z rodzicem pogrzebano. Żałość jego była tak wielką, iż musiano go zamknąć i niedozwolić, by towarzyszył pogrzebowi ojcowskiemu. Młodość leczy prędko najgłębsze rany. W dwa lata później Karpiński zakochał się w słynnej z urody na całem Pokuciu pannie, sierocie po kapitanie saskim, Maryannie Bröselównie. Względy materyalne nie zezwoliły na związek małżeński, a zakochany Karpiński całą miłość swą ku nadobnej dziewicy przelał w szereg utworów, które następnie ukazały się pod ogólnym tytułem: „Justyna“ i młodemu poecie sławę zapewniły. Pierwszej tej miłości pozostał Karpiński wiernym przez całe życie i umarł w stanie bezżennym.
Nauki ukończył we Lwowie ze stopniem doktora filozofii i bakałarza św. teologii. Będąc ubogim a widząc zyskowny stan prawników, chciał poświecić się sądownictwu, lecz zawód ten po roku, jako nieodpowiedni dla swego usposobienia, porzucił. Zniechęcony — jak sam powiada — swarami panującemi w kraju, wyjechał, mając lat 26, do Wiednia i tam zabawił rok przeszło cały. Powróciwszy, nabył w dzierżawę wioskę Dobrowody i w niej gospodarował, pisząc w chwilach wolnych wiersze, które pod ogólnym tytułem „Zabawki wierszem i prozą“ wydał i księciu Czartoryskiemu, generałowi ziem podolskich, dedykował. Dedykacya ta, a następnie bliższa znajomość zapewniła Karpińskiemu stanowisko sekretarza spraw zagranicznych przy osobie księcia. Powołany do Warszawy, poznał tu Narkiewicza, zaprzyjaźnił się z Knaźninem, Zabłockim, oraz innymi znakomitymi owej epoki ludźmi. Stanisław August Poniatowski cenił wielce Karpińskiego, lecz ponieważ ten nigdy pochlebstwem się nie poniżył, nie miał więc sposobności korzystania z darów, hojną nieraz rozrzucanych dłonią. W niespełna dwa lata pożegnał Czartoryskiego i przyjął obowiązek nauczyciela w domu ks. Sanguszki, lecz i ztąd wyjechał do Galicyi, do wioski, której z dzierżawy nie wypuszczał. Wkrótce jednak zatęsknił za Warszawą i powróciwszy, otrzymał od Marcina Badeniego, szamb. królew., majątek Suchadolina w dzierżawę. Za namową króla Stanisława przyjął kierownictwo wychowania małoletniego podówczas Dominika Radziwiłła, ordynata Nieswieża i Ołyki. I to zajęcie, jako zanadto go krępujące, porzucił po roku i osiadł w kolonii Kraśnik, którą od tegoż samego Badeniego na lat 50 otrzymał. Od tego czasu poświęcił się wyłącznie prawie rolnictwu. Kolonię przezwał od imienia swego Karpinem i wiele dobrego świadczył włościanom okolicznym. Po latach kilkunastu kupił majątek Chorowszczyznę, gdzie w podeszłych już latach przeniósł się i, ukochany od podwładnych i sąsiadów, w r. 1825 życia dokonał.
W zbiorku niniejszym zebrane są najcelniejsze prace Karpińskiego, dające ogólne pojęcie o dziełach autora, którego naród najlepiej ocenił, darząc go przydomkiem „poety serca“.
H. Michałowski.
Laura.
Już miesiąc zeszedł, psy się uśpiły,
I coś tam klaszcze za borem.
Pewnie mnie czeka mój Filon miły,
Pod umówionem jaworem.
Nie będę sobie warkocz trefiła,
Tylko włos zwiążę splątany;
Bobym się bardziej jeszcze spóźniła,
A mój tam tęskni kochany.
Wezmę z koszykiem maliny moje,
I tę pleciankę różowę:
Maliny będziem jedli oboje;
Wieniec mu włożę na głowę.
Prowadź mię teraz, miłości śmiała;
Gdybyś mi skrzydła przypięła;
Żebym najprędzej bór przeleciała,
Potem Filona ścisnęła.
Oto już jawor.... Nie masz miłego!
Widzę, że jestem zdradzona!
On z przywiązania żartuje mego;
Kocham zmiennika Filona.
Pewnie on teraz koło bogini
Swej, czarnobrewki Dorydy,
Rozrywkę sobie okrutną czyni,
Kosztem mej hańby i biedy.
Pewnie jej mówi: że obłądzona
Wspieram się w drzewa i bory,
I.... zamiast jego białego łona,
Ściskam nieczułe jawory.
Filonie! wtenczas.... kiedym nie znała
Jeszcze miłości szalonej,
Pierwszy raz-em ją w twoich zdybała
Oczach i w mowie pieszczonej.
Jakże mię mocno ubezpieczała,
Że z tobą będę szczęśliwą!
A z tem się chytrze ukryć umiała,
Że bywa czasem fałszywą.
Słabą niewinność łatwo uwiodą!
Teraz wracając do domu,
Nauczać będą moją przygodą,
Żeby nie wierzyć nikomu.
Ale któż zgadnie: przypadek jaki
Dotąd zatrzymał Filona?
Może on dla mnie zawsze jednaki,
Możem ja próżno strwożona?
Lepiej mu na tym naszym jaworze
Koszyk i wieniec zawieszę,
Jutro paść będzie trzodę przy borze....
Znajdzie!... jakże go pocieszę!
Oh nie! on zdrajca; on u Dorydy,
On może teraz bez miary
Na sprośne z nią się wydał bezwstydy....
A ja mu daję ofiary....
Widziałam wczoraj, jak na nią mrugał;
Potem coś cicho mówili:
Pewnie to dla niej ten kij wystrugał,
Co się mu wszyscy dziwili.
Jakżeby moję hańbę pomnożył,
Gdyby od Laury uwity
Wieniec, na głowę Dorydy włożył,
Jako łup na mnie zdobyty?
Wianku różany! gdym cię splatała,
Krwią-m się rąk moich skropiła:
Bom twe najmocniej węzły spajała,
I z robotą-m się kwapiła.
Teraz bądź świadkiem mojej rozpaczy
I razem naucz Filona:
Jako w kochaniu nic nie wybaczy
Prawdziwa miłość, wzgardzona.
Tłukę o drzewo koszyk mój miły,
Rwę wieniec, którym splatała,
Te z nich kawałki będą świadczyły,
Żem z nim na wieki zerwała....
Kiedy wchrościnie Filon schroniony
Wybiegł do Laury spłakany,
Już był o drzewo koszyk stłuczony,
Wieniec różowy stargany,[1]
O popędliwa!.... O ja niebaczny!....
Lauro!.... poczekaj.... dwa słowa....
Może występek mój nie tak znaczny,
Może zbyt kara surowa;
Jam tu przed dobrą stanął godziną,
Długo na ciebie klaskałem;
Gdyś nadchodziła, między chrościną
Naumyślnie się schowałem,
Chcąc tajemnice twoje wybadać,
Co o mnie będziesz mówiła?
A ztąd szczęśliwość moję układać,
Ale czekałem zbyt siła.
Pierwsze twe skargi o Dorys były,
Sądź o mnie, Lauro, inaczej:
Kogóżby wdzięki tamte wabiły,
Kto cię raz tylko obaczy?
Prawda, że czasem z nią się bawiło,
Mając znajomość od długa;
Ale kochania nigdy nie było —
Nie już ten kocha, co mruga.
Oto masz ten kij, po nim znamiona
Niebieskie, gładko rzezane,
W górze zobaczysz nasze imiona,
Obłędnym węzłem związane.
Cóżem zawinił, byś mię gubiła
Przez twój postępek tak srogi?
Czyliż dla tego, żeś ty błądziła,
Ma ginąć Filon ubogi?
Jeśli się za co twych gniewów boję....
To mię twa rozpacz strapiła:
Długom kupował ciekawość moję;
Łzamiś ją swemi płaciła.
Ale w tem wszystkiem złość nic nie miała:
Wszystko z powodu dobrego;
Ja wiem, dla czegoś tyle płakała,
Ty wiesz mój podstęp dla czego?
Dajmy już pokój troskom i zrzędzie:
Ja cię niewinnym znajduję;
Teraz mój Filon droższy mi będzie,
Bo mię już więcej kosztuje.
Teraz mi Laura za wszystko stanie,
Wszystkim pasterkom przodkuje;
I do gniewu ją wzrusza kochanie,
I dla miłości daruje.
Jedna się Dorys wyłączyć miała,
Jej pierwsze miejsce naznaczę,
Na to wspomnienie drżę zawsze cała,
Cóż, kiedy cię z nią obaczę!
Dla twego, Lauro, przypodobania,
Przyrzekam ci to na głowę:
Chronić się będę z nią widywania,
Wżadną nie wnijdę rozmowę.
Czemże nagrodzę za te ofiary?
Niemam prócz serca niemego;
Jedne ci zawsze przynoszę dary,
Przyjmij, jako co nowego.
Któżby dla ciebie nie zerwał węzły
Przyjaźni, co mię nęciły?
W twej pięknej twarzy wszystkie uwięzły
Nadzieje moje i siły.
Ja mam mieć z płaczu po twarzy smugi;
Ale, jak mi się nadarzy
Spleść i ułożyć warkocz mój długi,
Mówią, że mi to do twarzy.
Gdyby mi Akast dawał swe brogi
Ze złotem swojej Izmeny,
Rzekłbym: Akaście! tyś jest ubogi,
Bo moja Laura bez ceny.
Ani ja pragnę szczęścia wielkiego,
Które (choćbym też i miała)
Za jeden uśmiech Filona mego
Zarazbym z chęcią mieniała.
O światło moje, wpośród tej nocy!
Zagrodo mego spokoja!
Ty jeszcze nie wiesz o twojej mocy,
A ja czuję ją.... o moja!
Połóż twą rękę, gdzie mi pierś spada,
Czy słyszysz to serca bicie?
Za uderzeniem każdem ci gada,
Że cię tak kocha, jak życie.
Daj mi ust.... z których i niepokoje,
I razem słodycz wypływa....
Tą drogą poślę zapały moje
Aż, gdzie twa dusza przebywa.
Czy w każdym roku taka z kochania,
Jak w osiemnastym, mozoła?
Jeśli w tem niemasz pofolgowania,
Jak człek miłości wydoła?
Ściśnij twojego, Lauro! Filona;
Ja cię przycisnę wzajemnie:
Serca zbliżone łonem do łona,
Rozmawiać będą tajemnie.
Ty mię daleko ściskasz goręcej:
A jam cię tylko dotknęła:
Nie przeto, Filon, kochasz mię więcej,
Miłość mi siły odjęła.
Lauro! coś dotąd dla mnie świadczyła,
Jeszcze dowodzi ta mało,
Że mię tak kochasz, jakeś mówiła:
Jeszcze mi prosić zostało.
Tegom się miała z ciebie spodziewać?
Jakże to skarga niezbożna!
Nie proś, nie każ mi: ty mię chcesz gniewać....
Kochać cię więcej nie można.
Kiedyż mię za to nie będziesz winić?
I kiedyż będziesz wiedziała,
Co do dzisiejszej łaski przyczynić;
Że taka miłość nie cała?
Filonie! widzisz wschodzące zorze,
Już to drugi raz kur pieje.
Trochę przy długo bawię na dworze....
Jak matka wstała!.... truchleję.
Żal mi cię puścić, nie śmiem cię trzymać....
Kiedyż przyśpieszy czas drogi,
Gdy z moją Laurą i słodko drzymać,
I bawić będę bez trwogi.
Miesiącu! już ja idę do domu!
Jeśliby kiedy z Dorydą
Filon tak trawił noc pokryjomu,
Nie świeć, niech na nich dżdże idą!
Sielanka.
Drzewa! wyście małe były,
Gdym się rozkochał w Justynie,
Dzisiajście się rozkrzewiły:
Gałąź wasza chłodem słynie.
Insze mi już owoc dały,
Com je w drobnem ziarnku sadził,
Na szczęście mojej zuchwałej.
Drzewa! Jakżem ja się zdradził!....
Ona mnie dotąd nie kocha
Choć jej wzgardy znoszę skromnie
Trzyma mnie, że jest nie płocha,
Martwi, że nie dba i o mnie.
Justyno, moja Justyno!
Patrz jak mam usta spieczone!
Jak z oczu moich łzy płyną!
Ach!... ty nie patrzysz w tę stronę!
Przystąp jeno ku mnie bliżej,
Bo wy czasem i leczycie:
Ta się choroba choć szerzy,
Jej zaraza jest na życie.
Nie wiesz, co miłość kosztuje!
Jak ogień wnętrzności trawi
Jak rdza żelazo zmocuje
I raz głęboki zostawi.
Skłonność twoja do litości,
Głośna w okolicy całej;
Samej nie znając miłości
Ranisz mnie, chociem zbolały.
Kiedyś tak w uporze trwała,
Otóż ja cię odstępuję!....
Ach! tyś łaskawie spojrzała....
Nie wierz mi, ja to żartuję.
O wdzięczności.
Dokąd płyniesz, rzeczko mała?
Niesiesz dań królowi twemu,
Wodyś od morza dostała,
Wracasz ją morzu swojemu.
Nic cię w biegu nie zatrzyma,
Ni drzewo, ni brzeg zielony,
Justyna z swemi oczyma,
Ni Koryla flet uczony.
Justyno, patrz, ta smereka,
Jak bardzo w górę się wspina!
Mniemasz, od ziemi daleka,
Że już o niej zapomina.
Spuszcza jej swoje nasienie,
Ztąd ją młodzieżą okrywa;
I za samo wyżywienie
Stem darów: jeden dar zbywa.
Bądź wdzięczną; ty nie znasz tego,
W twym uporze nieodmienna
Nie życzęć ja ci nic złego;
Aleś jest sroga, kamienna.
Może me zasługi małe,
Niewarte twojej wdzięczności
Ale to serce zbolale[3]
Warte całej twej litości.
Kiedyś się ktoś spyta z boku
A gdzież jest to dobre chłopię?
A ja w tym wdzięcznym potoku
Już się natenczas utopię.
Potok płynie doliną,
Nad potokiem jawory,
Tam ja z tobą, Justyno,
Słodkie pędził wieczory.
Noc się krótka zdawała,
Żegnamy się z świtaniem,
Miłość sen nam zabrała,
Miłość żyje niespaniem.
Nikt nie widział, nie szydził,
Niebo świadek jedyny!
Jam się nieba nie wstydził,
Miłość była bez winy.
Raz się chmura zebrała,
Piorun skruszył dębinę:
Tyś mię drżąca ściskała,
Mówiąc: „Sama nie zginę“.
Oto przy tym strumieniu,
Oto przy tej jabłoni,
Wieleż razy w pragnieniu
Wodę piłem z jej dłoni?
Dziś, kiedy nas w swym gniewie
Los rozdzielił opaczny,
Znaki nasze po drzewie,
Popsuł pasterz niebaczny.
I ślady się zmazały!
Las zarasta krzewiną!
Potok, drzewa, zostały;
Ciebie niemasz, Justyno.
W GÓRACH.
Pójdźmy na koniec smutnego Kluczowa,
Tam ją wśród łąki będziemy żegnali;
I choć przed okiem naszem las ją schowa,
My jeszcze za nią będziemy wołali:
Lindoro! cóżeś zrobiła?
Sierotyś nas zostawiła.
Rzeczko ty mała! w które tylko kraje
Popłyniesz, wszędzie powiadaj po drodze:
Że już Lindora z nami się rozstaje,
Bądź świadkiem, jak jej żałujemy srodze.
Lindoro! i t. d.
Powiedzcie lasy i wy góry dawne:
Czy piękniejszego co w tych stronach było?
Jak wy będziecie odtąd z tego sławne!
Lecz jak się prędko światło wasze skryło!
Lindoro! i t. d.
Wieśniak swym małym dzieciom kiedyś powie:
Dziatki! Lindory wyście nie widzieli:
Piękna, jak wiosna, i czerstwa jak zdrowie,
Biała, jak ten śnieg, co się w górach bieli.
Lindoro! i t. d.
Pasterze trzody swoje porzucali.[4]
Żeby ją widzieć: a harde z pięknego
Ciała pasterki twarz swą zasłaniały.
Dziatki, ciężkoż wam widzieć co równego!
Lindoro! i t. d.
Już po nad rzeczką nie będziesz chodziła,
I bielszej nogi nikt w niej nie umyje!
Oko wesołe, usta i twarz miła,
Wszystko się z twojem oddaleniem kryje.
Lindoro! i t. d.
Niemasz Lindory! czegóż tu czekamy?
Rozbiegnijmy się w różne gór tych strony!
Co nam po wszystkiem? Lindory nie mamy,
Został nam po niej żal nieutulony.
Lindoro! i t. d.
PRZY KIELICHU.
Niechaj kto wzdycha do zbytków,
Jest coś droższego od złota,
Nie żądam wielkich pożytków,
Niech żyje przyjaźń i cnota!
Tu myśli nasze mięszamy,
W napoju, który pijemy,
Jednego człeka składamy,
Bo jedną duszą żyjemy.
To u mnie pierwsza przewaga,
Kochać się, to pierwsza rada,
Przyjaźnią wszystko się wzmaga,
Niezgodą wszystko upada.
Niech kłótnia szuka swej zguby!
Nam ręka z ręką się łączy,
Oto przyjacielskie śluby,
Które śmierć chyba zakończy.
Dobranoc Jacenta
I wam usta czyste,
I słodkie oczęta,
I piersi parzyste.
Ja nie spać statecznie
Całą noc gotowym,
Bo któż śpi bezpiecznie
Przy skarbie takowym?
Wzięłaś mi sen cały,
Oczu twych czarami,
Nie będę, zuchwały,
Żartował z oczami.
Pójdęż ja do fary,
Jak się na dzień zbierze,
Na te twoje czary
Zakupię pacierze.
Kupięć ja i świecę,
Za złotowiec cały,
Bym nie miał tęsknicę,
Po Jacentej białej.
Przynajmniej uproszę,
Jeśli jest zuchwała,
By, co ja ponoszę,
Toż samo cierpiała.
Oto Boże! serc tych dwoje,
Spuszcza się na łaskę Twoję:
Żeby się wiernie kochali,
W zgodzie do śmierci wytrwali.
Niech się licznie rozradzają,
Dzieci w służbie Twej chowają;
Niech im się w życiu powodzi,
Niech im zły człowiek nie szkodzi.
A w starości po ich zgonie,
Niech znowu, złączywszy dłonie,
Po nagrodę obiecaną,
Z weselem przed tobą staną.
Przysłowie niesie: jaki pan i słudzy tacy.
Gospodarz ma dać przykład do cnoty i pracy.
Lenistwo traci, praca zyskuje ostrożna.
Nie odkładaj na jutro, co dziś zrobić można.
Dla każdej rzeczy miejsce naznaczyć należy,
Uważaj, czy każda rzecz na swem miejscu leży.
Zajrzyj często w każdy kąt. By ich nie karano,
Pilni będą służebni, robiąc, co kazano.
Trzeba tę opinią zrobić w niższych domu,
Że rządca umie rządzić, bez krzywdy nikomu.
Jak najprostsza linia jest najkrótszą wszędzie,
To co może być proste, niech krzywe nie będzie.
Przewiduj, zapobiegaj, byś straty nie miewał;
Głupi mówi po szkodzie: „Jam się niespodziewał!“
W zagrodzie i blizko niej niech się nic nie pali,
Ogień wielu pogubił, co mu dowierzali.
Masz się zawsze do robót gruntownych sposobić,
Niedosyć to jest zrobić, ale dobrze zrobić.
Nie polegaj ze wszystkiem na innych posłudze,
Ile można sam dojrzyj; ślepe oczy cudze.
Miej dozór, twój robotnik, żeby niepróżnował;
Miej litość, i nad siłę żeby nie pracował.
Dziś napraw, co potrzeba koniecznie naprawić;
Jutro może taż praca w dwójnasób zabawić.
To rób w pogodę, a to odkładaj na słotę,
Ale zawsze namyśl się, nim zaczniesz robotę.
Nie umiesz czego zrobić, lepiej szukać rady,
Niż ze szkodą popełnić w twej robocie wady.
Nie pytaj się, czy pełnia, czyli kwadra nieba;
Pracuj każdego czasu, gdy co robić trzeba.
Porządne ochędóstwo i w domu i wszędzie,
Dobrego gospodarza pierwszym znakiem będzie.
Niedokończysz wszystkiego, pracując dniem całym;
Ma co robić gospodarz, byle chciał być dbałym.
Gospodarz długo spiący zrobi zbioru mało,
Spał dosyć, gdy siedm godzin spanie mu zabrało.
Sroka orłowi przymawiać się zdała,
„Tyś ptak milczący, ja z ludźmi gadała“.
Ale ten na to odpowie gadanie,
„Sto srok za orła jednego nie stanie“.
Kamień leżał w środku drogi;
Mimo przechodząc ubogi,
Stłukł nogę, łajał kamienie,
„Na cóż to próżne stworzenie?
On siebie niezna, czy lato,
Czyli go śniegi przysuły!“
A kamień odpowie na to:
„A tobież lepiej, żeś czuły?“
Otóż mój dom ubogi, też lepione ściany,
Też okna różnofarbne, piec niepolewany,
I niska strzecha moja!.. Wszystko tak jak było,
Tylko się ku starości więcej pochyliło!
Szczęśliwy! kto na małym udziale przebywa,
Spokojny siadł przy stole wiejskiego warzywa;
Z swej obory ma mięso, z ogrodu jarzynę,
Z domu napój, i wierną przy boku drużynę.
Obym ja był tak dawniej myślił, oszukany!
I w ukrytym gdzie kącie żył raczej nieznany;
Gdyby o mnie w powiecie nawet nie wspomniano,
I tylko mię sąsiadem dobrym nazywano!
Bym się żywił z krwawego rąk moich wyrobku,
Żył na świecie bez wieści, umarł bez nagrobku,
Com zyskał, że rzuciwszy ubogie zagrody,
Chciałem nieopatrzony płynąć przeciw wody?
I widząc na me oczy, jak drudzy tonęli,
Jam sobie myślił:... „Oni płynąć nieumieli“.
Com zyskał na wysokie pańskie pnąc się progi,
Gdzie po śliskich ich stopniach, obrażając nogi,
Nic się z moim lepszego nie zrobiło stanem,
Prócz marnego wspomnienia, że gadałem z panem.
Kiedy mię ojciec stary, żegnał przy swym zgonie:
„Idź — mówił — synu, na świat; w jakiej będziesz stronie,
Pamiętaj, że na prawdzie nikt nigdy nie traci:
Zostawiam cię ubogim, prawda cię wzbogaci“.
Słuchałem cię, ojcze mój, goszcząc między pany;
Takem pisał, lub mówił, jak był przekonany.
Nie brałem sobie za cel ludzkie głosić winy,
A jeślim kogo chwalił, nigdy bez przyczyny,
Cóżem zyskał pochlebstwem nie służąc nikomu?
Otom wrócił uboższym, niż wyjechał z domu.
Nie przeto, święta Cnoto, porzucić cię trzeba,
Że wieku dzisiejszego nic nie dajesz chleba,
Choćby mi jeszcze wolniej miało szczęście pociec,
Bo i z prawdą pięknie jest, i tak kazał ojciec.
Trzeba wyznać, jak było, że mi coś dawano,
Ale wszystkie godziny życia kupić chciano,
Żebym wieczny niewolnik nosił jarzmo czyje,
Żył cały komuś, a sam zapomniał, że żyję;
A wreszcie mi nadzieją szafowano szczodrze.
Nikomum źle nie robił, ani mnie nikt dobrze.
Nadziejo! czyż ja ciebie w złotej chciał mieć szacie,
Żeby oczy pospólstwo obracało na cię?
Żebym słynął majątkiem? drugiemi pomiatał?
Nie o tom ja pod drzwiami Fortuny kołatał.
Jedna wioska do śmierci, jeden dom wygodny,
Gdziebym jadł nie z wymysłem, ale wstał nie głodny;
Gdziebym się nie usuwał nikomu do zgonu,
Swym pługiem zoranego pilnował zagonu;
Spokojnym będąc na tem, co stan mierny niesie,
Stałbym sobie na dole, niech kto inny pnie się,
W tym zamiarze praca mię całe życie tłoczy;
Nad książkami straciłem i zdrowie i oczy:
Nad książkami, które ja, co gębie odjąłem,
Może zbytecznym na mnie nakładem ściągnąłem.
Cóż mi książki oddały? Jak niewierna niwa,
Co zgubiła nadzieję rolnikowi żniwa;
Po wieku mego wiosny niewróconej szkodzie,
Nachylony ku zimie, zostałem o głodzie.
Za lat Symonidesów, albo Kochanowskich,
Może znalazłbym sobie Zamoyskich, Myszkowskich,
Przy którychbym wygodnie wieku mego użył,
I pismem pożytecznem narodowi służył.
Dziś zabierz mi kto księgi, ten sprzęt nieszczęśliwy,
Do których mię przywiązał nałóg uporczywy;
I co mi będzie lepiej w ubóstwie usłużne,
Zamieniaj na motyki, i żelaza płużne.
Porzucę nad pismami myśli kłopotliwe;
A serce niech mi tylko zostanie dotkliwe,
Żebym się mógł nad losem biedniejszych litować,
I przy pracy miał sposób bliźniego ratować.
Maryo! siostro moja! jakżeś się kwapiła!....
Prawieś wraz z mym powrotem i ty tu przybyła!
Czego, stojąc w tym kącie z twarzą wyniszczoną,
Otoczona dziatkami, nieszczęśliwa żono,
Poglądasz mi na ręce, rychło jakim datkiem,
Wesprę cię, już goniącą majątku ostatkiem.
Nędza was jak popadła, tak statecznie gniecie.
I tyś także, jak widzę, prawdą szła na świecie.
Opłakana rodzino! Wy myślicie ślepi:
„On był między panami i nam będzie lepiej“.
Byłem, i byłbym pewnie panom na coś zdatny;
To wiem, a tego nie wiem, za com niepopłatny.
Stało się! nie mam swojej, kopmy cudzą grzędę.
Podeprzeć tę lepiankę! jeszcze w niej przebędę!
Prędzej fortuny zniosę pocisk twardy,
Niżeli jeden wzrok bogacza hardy.
Niedbam o skarby!... moje sprzęty złote.
Być w stanie miernym, i obok mieć cnotę.
Brzuchu obmierzły! przez twoję to sprawę,
Pochlebca sprzedał wolność za potrawę.
Dzbanie gliniany, dzbanie!... pijąc z ciebie wino;
Wspominam, żem jest z gliny — mam być kiedyś gliną.