Skrzypce Rotszylda (Nowele)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Skrzypce Rotszylda |
Pochodzenie | Nowele |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Drukarnia »Czasu« |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Скрипка Ротшильда |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Jakób robił trumny dobre i trwałe. Dla chłopów i dla mieszczan robił je podług swego wzrostu i ani razu nie chybił, gdyż wyższych i silniejszych ludzi nie było nigdzie, chociaż miał już siedemdziesiąt lat. Dla szlachty zaś i dla kobiet robił podług miary i używał przy tem żelaznego arszyna. Zamówienia na dziecinne trumienki przyjmował bardzo niechętnie, robił je bez miary, ze wzgardą, i za każdym razem, gdy odbierał pieniądze za swój towar, mówił:
— Prawdę powiedziawszy, nie lubię się zajmować byle czem.
Oprócz rzemiosła niewielki dochód przynosiła mu też gra na skrzypcach. W miasteczku podczas wesela grywała zwykle żydowska orkiestra, którą dyrygował blacharz Mosiek Iljicz Szachkies, zaco sam zabierał połowę zysku. Ponieważ Jakób bardzo dobrze grał na skrzypcach, zwłaszcza rosyjskie pieśni, Szachkies zapraszał go czasem do orkiestry i płacił mu pięćdziesiąt kopiejek na dzień oprócz podarunków od gości. Gdy Bronza zasiadał w orkiestrze, twarz jego stawała się ponsową i oblewała się potem; było gorąco, duszno, czuć było czosnek; skrzypce jęczały, nad prawem uchem chrapał kontrabas, nad lewem płakał flet, na którym grał rudy, chuderlawy żyd z całą siecią czerwonych i niebieskich żyłek na twarzy, noszący nazwisko znanego bogacza, Rotszylda. Ten to przeklęty żyd postanowił grać żałobnie nawet najweselsze rzeczy. Bez żadnego powodu Jakób pomału przejmował się nienawiścią i pogardą dla żydów, a zwłaszcza dla Rotszylda, zaczął szukać zaczepki, wymyślał mu od ostatnich słów, raz chciał go nawet zbić i Rotszyld obraził się i rzekł, patrząc na niego ze wściekłością:
— Gdybym nie cenił waszego talentu, dawno już wylecielibyście przez okno.
Potem rozpłakał się. Dlatego też zapraszali Bronzę bardzo rzadko, tylko w ostatecznym razie, kiedy zabrakło którego z żydów.
Jakób nie bywał nigdy w dobrem usposobieniu, gdyż musiał ciągle ponosić jakieś straszne straty. A więc naprzykład, w niedziele i święta pracować byłoby grzechem, poniedziałek ciężki dzień, i w ten sposób w ciągu roku zebrało się około dwustu dni, kiedy się było zmuszonym siedzieć z założonemi rękami. A cóż to za olbrzymia strata! Jeśli ktokolwiek w mieście obchodził wesele bez muzyki, albo Szachkies nie zapraszał Jakóba, to też była strata. Dozorca policyi chorował przez dwa lata i chudł, Jakób z niecierpliwością czekał kiedy on umrze, tymczasem dozorca wyjechał do gubernialnego miasta i tam umarł. Oto znów strata, conajmniej na 10 rubli, gdyż trzebaby trumnę zrobić drogą, ze złoceniami. Myśli o stratach dokuczały Jakóbowi zwłaszcza w nocy; kładł obok siebie na łóżku skrzypce i kiedy wszystkie te głupstwa tłoczyły mu się do głowy, dotykał strun a skrzypce wydawały dźwięk i robiło mu się lżej.
Szóstego maja roku przeszłego Marta nagle zachorowała. Staruszka ciężko dyszała, piła dużo wody, chwiała się na nogach, ale jednak zrana sama napaliła w piecu i nawet poszła po wodę. Przed wieczorem położyła się. Jakób cały dzień grał na skrzypcach; kiedy się ściemniło, wziął książkę, w której co dzień zapisywał swe straty, i z nudów zaczął dodawać cały rachunek. Okazało się, że przewyższają tysiąc rubli. To go tak wzruszyło, że cisnął rachunki o ziemię i podeptał je nogami. Potem podniósł je i znów długo trzaskał palcami i głęboko wzdychał. Twarz miał ponsową i mokrą z potu. Myślał o tem, że gdyby ten stracony tysiąc rubli złożyć do banku, to przez rok zebrałoby się procentu conajmniej czterdzieści rubli. A zatem te czterdzieści rubli to też strata. Jednem słowem, gdziekolwiek się zwrócisz, wszędzie tylko straty i nic więcej.
— Jakóbie! — zawołała Marta niespodzianie. — Umieram!
Obejrzał się na żonę. Twarz jej zaróżowiona z gorączki, była niezwykle pogodną i radosną. Bronza, przyzwyczajony widzieć u niej twarz bladą, nieśmiałą i nieszczęśliwą, zmieszał się trochę. Wyglądała, jak gdyby rzeczywiście umierała i jak gdyby się cieszyła, że nakoniec odchodzi nazawsze z tej chaty, od trumien, od Jakóba... A ona patrzyła na sufit i poruszała wargami, a wyraz jej twarzy był szczęśliwy, widocznie widziała śmierć, swoją wybawicielkę, i szeptała coś do niej.
Już dniało i przez okno widać było jak świeciła poranna zorza. Patrząc na starą, Jakób, niewiadomo dlaczego przypomniał sobie, że przez całe zdaje się życie ani razu nie przygarnął jej do siebie, nie zlitował się nad nią, ani razu nie pomyślał o tem, żeby jej kupić chustkę, albo przynieść z wesela cokolwiek słodkiego, a tylko ciągle na nią krzyczał, wymyślał jej za straty, rzucał się na nią z pięściami; prawda, że nigdy jej nie uderzył, ale zawsze nabawiał ją wielkiego strachu i za każdym razem drętwiała z przerażenia. Naprzykład nie pozwolił jej pić herbaty, bo i bez tego wydatki były duże, i piła samą gorącą wodę. I zrozumiał, dlaczego tak dziwne, radosne ma teraz oblicze i na duszy zrobiło mu się ciężko.
Doczekawszy się ranka, pożyczył od sąsiada konia i zawiózł Martę do szpitala. Chorych było niewielu, to też czekał tylko trzy godziny. Ku jego wielkiemu zadowoleniu chorych nie przyjmował doktór, który sam był chory, lecz felczer Maksym Mikołaicz, staruszek, o którym mówili, że chociaż się upija i kłóci, zna się lepiej na słabościach, niż doktór.
— Zdrowia życzę — rzekł Jakób, wprowadzając starą do poczekalni. — Przepraszam, że ciągle pana niepokoimy naszemi sprawami. Oto, niech pan raczy spojrzeć, zachorowała towarzyszka mego życia, jak mówią, przepraszam za wyrażenie...
Zmarszczywszy siwe brwi i gładząc swoje faworyty, felczer zaczął oglądać starannie staruszkę, a ona siedziała na stołku, zgarbiona i chuda, ze spiczastym nosem, z otwartemi ustami podobną była do ptaka, który chce pić.
— Hm... Tak... — rzekł felczer i westchnął. — Influenza, a może i gorączka. Teraz tyfus w mieście panuje. No cóż? Długo staruszka żyła, chwała Bogu... Ileż ona ma lat?
— A to bez roku siedemdziesiąt.
— Cóż, długo stara żyła. Czas już umierać.
— Słusznie wielmożny pan zauważył — rzekł Jakób, uśmiechając się grzecznie — i serdecznie panu dziękujemy za dobroć pańską, ale niech pan pozwoli zauważyć, że każdemu robakowi chce się żyć.
— To nie wystarcza! — rzekł felczer takim tonem, jak gdyby od niego zależało życie lub śmierć starej. — No, więc tak, mój drogi, będziesz jej kładł na głowie zimne kompresy i będziesz jej dawał dwa proszki na dzień. A poza tem dowidzenia, bonjour.
Z wyrazu jego twarzy Jakób poznał, że sprawa źle się przedstawia i że żadne proszki jej już nie pomogą; teraz jasno widział, że Marta umrze bardzo prędko, nie dziś, to jutro. Dotknął lekko łokcia felczera, mrugnął oczami i rzekł półgłosem:
— Może by jej, wielmożny panie, bańki postawić albo krew puścić.
— Nie trzeba, nie trzeba, mój drogi. Zabieraj starą i idź z Bogiem. Dowidzenia.
— Niech się pan zmiłuje — błagał Jakób. — Niech pan sam osądzi, gdyby ją, dajmy na to, brzuch bolał, albo coś we wnętrzu, no, to wtedy proszki i krople, a przecież ona się przeziębiła! Przy przeziębieniu pierwsza rzecz... krew wygnać, wielmożny panie.
Tymczasem felczer wywołał już innego chorego i do poczekalni wchodziła baba z chłopczykiem.
— Idź, idź... — rzekł do Jakóba marszcząc brwi. — Nie masz poco tutaj zasłaniać.
— W takim razie niechże jej pan chociaż pijawki postawi! Będziemy do Boga za pana się modlili!
Felczer rozgniewał się i krzyknął:
— Odezwij się jeszcze! Bałwan!...
Jakób również się oburzył, zaczerwienił się cały, ale nie powiedział ani słowa, tylko wziął Martę pod rękę i wyprowadził ją z sali. Gdy już siedzieli na wózku spojrzał surowo i szyderczo na szpital i rzekł:
— Zasadzili was tutaj, artystów! Bogatemu postawilibyście bańki, a biednemu nawet pijawki żałujecie.
Kiedy przyjechali do domu, Marta, wchodząc do chaty stała przez dziesięć minut, trzymając się pieca. Zdawało jej się, że skoro się położy, Jakób zacznie mówić o stratach i wymyślać jej będzie zato, że bezustannie się kładzie, a o pracy nie myśli. A Jakób patrzał na nią ze smutkiem i myślał o tem, że jutro jest Joanny Bogosłowy, pojutrze Mikołaja Cudotwórcy, a potem niedziela, potem poniedziałek, ciężki dzień. Przez cztery dni nie będzie wolno pracować, a Marta z pewnością umrze którego z tych dni; zatem trzeba trumnę robić dzisiaj. Wziął swój żelazny arszyn, podszedł do starej i zdjął z niej miarę. Następnie ona się położyła a on się przeżegnał i wziął się do roboty.
Ukończywszy swą pracę, Bronza włożył okulary i zapisał w swojej książce: »Marcie Iwanownie trumna... dwa ruble czterdzieści kopiejek«.
I westchnął głęboko. Stara leżała wciąż w milczeniu i z zamkniętemi oczami. Ale wieczorem, kiedy zmierzch zapadł, zawołała nagle starego.
— Czy pamiętasz Jakóbie? — zapytała, patrząc na niego radośnie. — Pamiętasz, pięćdziesiąt lat temu Bóg dał nam dzieciątko z jasnymi włoskami. Siedzieliśmy wtedy oboje nad rzeką i śpiewaliśmy z radości pieśni nabożne... pod wierzbą. — I, gorzko się uśmiechnąwszy, dodała: — Umarła dziewczynka.
Jakób wytężył pamięć, ale nie mógł sobie przypomnieć ani dzieciątka, ani wierzby.
— Śni ci się — rzekł.
Przyszedł pop, udzielił sakramentów św. i namaścił olejami. Potem Marta zaczęła mruczeć jakieś niezrozumiałe wyrazy i nad ranem skonała.
Staruszki-sąsiadki obmyły ją, ubrały i ułożyły do trumny. Nie chcąc płacić dyakonowi, Jakób sam odczytał psałterz, za mogiłę też nic od niego nie wzięli, gdyż stróż cmentarza był jego kumem. Czterech chłopów odniosło trumnę na cmentarz, ale też nie za pieniądze, tylko przez szacunek dla starego. Za trumną szły chude stare baby, przechodnie żegnali się pobożnie. I Jakób cieszył się bardzo, że wszystko się tak poważnie, tak przyzwoicie i tak tanio odbywa. Żegnając się z Martą po raz ostatni, dotknął ręką trumny i pomyślał: »Dobra robota!«
Ale wracając z cmentarza, zrobiło mu się niedobrze. Czuł się niezdrów, oddech jego był gorący i ciężki, osłabł w nogach, czuł silne pragnienie. A do głowy cisnęły mu się przeróżne myśli. Znów sobie przypomniał, że przez całe życie nie pożałował Marty, nie przygarnął jej. Pięćdziesiąt dwa lata, w czasie których mieszkali w jednej chacie, ciągnęły się długo — długo, ale jakoś tak wypadło, że przez cały ten czas nie pomyślał o niej ani razu, nie zwrócił na nią uwagi, jak gdyby była kotem, lub psem. A przecież ona dzień w dzień paliła w piecu, gotowała i piekła, chodziła po wodę, rąbała drwa, spała z nim na jednem łóżku, a kiedy on wracał pijany z wesela, ona za każdym razem z nabożeństwem wieszała skrzypce jego na ścianie, otulała go i czyniła to wszystko w milczeniu, z nieśmiałym, zakłopotanym wyrazem twarzy.
Naprzeciw Jakóba, uśmiechając się i kłaniając mu się, szedł Rotszyld.
— A ja was szukam, dziadku — rzekł. — Mojsiej Iljicz prosi was, żebyście zaraz do niego przyszli.
Jakób czem innem był zajęty. Na płacz mu się zbierało.
— Daj mi spokój! — rzekł i poszedł dalej.
— Jakże tak można? — przeraził się Rotszyld, zabiegając mu drogę. — Mojsiej Iljicz się obrazi! Kazali, żebyście zaraz przyszli!
Jakóbowi wydało się wstrętnem, że żyd sapał, mrugał oczami i że ma tyle rudych piegów na twarzy. Nieprzyjemnie było patrzeć na jego zielony chałat z ciemnemi łatami i na całą jego wątłą, delikatną postać.
— Czego ty, czosnku, do mnie leziesz? — krzyknął Jakób. — Nie przyczepiaj się do mnie!
Żyd rozgniewał się i również wrzasnął:
— Nie tak głośno, proszę was, nie tak głośno, bo polecicie przez płot.
— Precz mi z oczów! — ryknął Jakób i rzucił się na niego z pięściami. — Życie się już przykrzy z tymi parszywcami.
Rotszyld zdrętwiał ze strachu, przysiadł, zaczął wymachiwać rękami jakby broniąc się od ciosów, potem skoczył i uciekł co tchu. W biegu podskakiwał, uderzał w ręce i widać było jak drżały jego długie, chude plecy. Ulicznicy skorzystali z tego radosnego wypadku, rzucili się za nim z krzykami: »Żyd! Żyd!« Psy również rzuciły się za nim z ujadaniem. Ktoś się roześmiał, potem gwizdnął, psy zaszczekały głośniej i zgodniej... Później, widocznie jeden z nich ukąsił Rotszylda, gdyż rozległ się rozpaczliwy, bolesny krzyk.
Jakób przeszedł się po pastwisku, potem dokoła miasta, dokąd go oczy poniosą, a ulicznicy krzyczeli: »Bronza idzie! Bronza idzie!« A oto rzeka. Nad nią z piskiem latały kuliki, kwakały kaczki. Słońce silnie przygrzewało, a od wody bił taki blask, że aż oczy bolały. Jakób przeszedł się po ścieżce wzdłuż brzegu i widział, jak z łazienki wyszła tęga czerwona niewiasta. »Jaka mi wydra!« — pomyślał. — Niedaleko od łazienki chłopcy łowili na mięso raki; spostrzegłszy go, zaczęli krzyczeć ze złością: »Bronza! Bronza!« A oto rozłożysta, stara wierzba z olbrzymiem wydrążeniem, a na niej wronie gniazda... I nagle w pamięci Jakóba stanęło jak żywe dzieciątko z jasnymi włoskami i wierzba, o której mówiła Marta. Tak, to jest ta sama wierzba — zielona, cicha, smutna... Jakże się biedna zestarzała!
Usiadł pod nią i zaczął rozpamiętywać. Na tym brzegu, gdzie się teraz rozciąga wodą użyźniona łąka, był wtedy lasek z wielkich drzew brzozowych, a tam na tej łysej górze, którą widać zdaleka, błękitniał stary, stary sosnowy bór. Po rzece pływały łódki. A teraz wszystko równe i gładkie i na tym brzegu stoi jedna jedyna brzózka, młoda i wysmukła, jak jaka pani, a na rzece tylko kaczki i gęsi, i nie znać, że tu kiedykolwiek pływały łódki. Zdaje się, że i gęsi mniej teraz, niż było dawniej. Jakób zamknął oczy i w jego wyobraźni wzleciały jedne za drugiemi olbrzymie stada białych gęsi.
Nie rozumiał jak się to stało, że przez ostatnie czterdzieści, czy pięćdziesiąt lat swego życia nie był ani razu na rzece, a jeśli był, to nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi? Przecież to porządna, nie byle jaka rzeka; możnaby zaprowadzić w niej rybołówstwo i sprzedawać ryby kupcom, urzędnikom i bufetowemu ze stacyi, a pieniądze składać w banku; możnaby pływać łódką od osady do osady i grać na skrzypcach, a ludzie wszystkich wyznań płaciliby mu zato: można było służyć za przewoźnika, to zawsze lepiej, jak robić trumny; nakoniec, można było hodować gęsi, bić je i w zimie wysyłać do Moskwy; samego puchu zebrałoby się rocznie za jakie dziesięć rubli. Ale on wszystko to zaniedbał, niczem się nie zajął. Co za straty! Ach, co za straty! A jeśliby wszystko razem, i ryby łowić, i na skrzypcach grać, i przewoźnikiem być, i gęsi hodować, coby się za olbrzymi kapitał zebrał! A tymczasem nawet i we śnie tego nie było, życie przeszło bezużytecznie, bez żadnej przyjemności, przepadło wszystko, niema nawet na szczyptę tabaki; na przyszłość nic już nie zostało, a spojrzyj poza siebie, tam tylko same straty i to tak straszne, że rozpacz ogarnia człowieka. Dlaczego człowiek nie może żyć tak, żeby nie mieć tych strat? Dlaczego zniszczyli lasek brzozowy i bór z wielkich sosen? Dlaczego wolno spacerować po pastwisku? Dlaczego ludzie czynią zawsze to, czego czynić nie powinni? Dlaczego on, Jakób, przez całe swe życie kłócił się, ryczał, rzucał się z pięściami, dokuczał żonie i poco, dlaczego przed chwilą przestraszył i obraził żyda? Dlaczego wogóle ludzie przeszkadzają żyć spokojnie jedni drugim? Przecież to samo powołuje straty! I jakie olbrzymie straty. Gdyby nie było nienawiści i gniewu, ludzie mieliby dużo większe korzyści.
Wieczorem i przez całą noc majaczyło mu się dzieciątko, wierzba, ryby, stada gęsi i Marta, podobna z profilu do ptaka, który chce pić, i blada, bolesna twarz Rotszylda; ciągle jakieś twarze zjawiały się z przeróżnych stron i mruczały coś o stratach. On przewracał się z boku na bok, pięć razy wstawał nawet z łóżka, żeby pograć na skrzypach.
Rano przezwyciężył się, wstał i poszedł do szpitala. Tenże sam Maksym Mikołaicz kazał mu przykładać do głowy zimne kompresy, przepisał proszki, a z wyrazu jego twarzy i z tonu jego mowy Jakób zrozumiał, że sprawa źle stoi i że tu już żadne proszki nie pomogą. Później idąc do domu, myślał o tem, że właściwie ze śmierci tylko korzyść mieć będzie: nie trzeba ani jeść, ani pić, ani płacić podatków, ani ludzi obrażać, a że człowiek leży w grobie nie jeden tylko rok, a setki, tysiące lat, to jeśli zliczymy to wszystko, korzyść okaże się olbrzymia. Życie daje człowiekowi straty, śmierć korzyść wielką. Wniosek ten jest bezwarunkowo słuszny, ale jednak przykry: dlaczego na świecie tak dziwny jest porządek, że życie, które raz dane jest człowiekowi, przechodzi bez korzyści?.
Nie było mu przykro umierać, ale jak tylko zobaczył w domu swe skrzypce, serce ścisnęło mu się z bolu. Skrzypcy nie weźmie ze sobą do grobu, a więc one zostaną osierocone i stanie się z niemi to samo, co z brzeziną i z lasem sosnowym. Wszystko na tym świecie przepadło i wszystko ginąć musi! Jakób wyszedł z chaty i usiadł na progu, tuląc skrzypce do piersi. Myśląc o zmarnowanem życiu, zagrał nie wiedząc sam co, ale wyszło to smutnie i wzruszająco i łzy spłynęły po twarzy. I im silniej naprężał myśl, tem żałośniej śpiewały skrzypce.
Skrzypnęła klamka raz i drugi i przed furtką ukazał się Rotszyld. Przez pół podwórza szedł śmiało, ale zobaczywszy Jakóba, zatrzymał się nagle, skurczył się i ze strachu widocznie, zaczął robić rękami takie znaki, jak gdyby chciał pokazać Jakóbowi na palcach, która jest godzina.
— Podejdź, podejdź — rzekł łagodnie Jakób i kiwnął na niego. — Podejdź! — Patrząc z niedowierzaniem i ze strachem, Rotszyld zaczął się zbliżać i zatrzymał się w odległości sążnia.
— Zmiłujcie się, nie bijcie mnie! — rzekł, przysiadając. — Mnie znów Mojsiej Iljicz przysyła. Nie bój się — mówi — idź znów do Jakóba i powiedz, mówi, że bez niego obejść się nie możemy. Szlub w środę... Ta-ak! Pan Szapowałow wydaje córeczkę za dobrego cłowieka... I weszele będzie bogate, u-u! — dodał żyd, mrużąc oczy.
— Nie mogę... — odpowiedział Jakób, ciężko dysząc. — Zachorowałem, bracie.
I znów grać zaczął, a łzy trysnęły mu z oczów na skrzypce. Rotszyld słuchał uważnie, stając do niego bokiem ze skrzyżowanemi na piersiach rękami. Wyraz strachu i powątpiewania zamienił się stopniowo w wyraz boleści i cierpienia, wodził dokoła oczami, jak gdyby wpadł w zachwyt i rzekł: »Wahhh!«... I łzy spłynęły wolno po jego twarzy i spadły na zielony chałat.
Potem przez cały dzień Jakób leżał i tęsknił. A gdy wieczorem batiuszka zapytał go po spowiedzi, czy nie pamięta jakiego szczególnego grzechu, wtedy on, wytężając osłabioną pamięć, przypomniał sobie nieszczęśliwą twarz Marty i rozpaczliwy krzyk żyda, którego pies ukąsił, i wymówił ledwo dosłyszalnym głosem:
— Oddajcie skrzypce Rotszyldowi.
— Dobrze — odpowiedział batiuszka.
I teraz wszyscy w mieście zapytują: skąd ma Rotszyld tak dobre skrzypce. Czy je kupił, czy ukradł, czy też dostał je może w zastawie? Dawno już zarzucił flet i grywa tylko na skrzypcach. Z pod jego smyczka płyną równie żałosne dźwięki, jak dawniej z fletu, ale gdy usiłuje powtórzyć to, co grał Jakób, siedząc na progu chaty, wtedy wychodzi coś tak smutnego i bolesnego, że słuchacze płaczą, a on sam wodzi dokoła oczami i mówi: »Wahhh!«... I nowa ta pieśń tak podobała się w mieście, że kupcy zapraszają do siebie Rotszylda i po dziesięć razy każą mu grać to samo.