Skrzypce i smyk (Lemański, 1922)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lemański
Tytuł Skrzypce i smyk
Pochodzenie Prawo mężczyzny
Wydawca F. Gadomski
Data wyd. 1922
Druk T. Jankowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SKRZYPCE I SMYK



W pewnej fabryce narzędzi muzycznych znalazły się tuż przy sobie Skrzypce i Smyk. Byli oboje piękni i młodzi i dla siebie stworzeni, ale się jeszcze nie znali. Jeszcze genjusz muzyka ich nie połączył, choć już skłamało ich do siebie jakieś wzajemne, nieprzemożone ciążenie.
Skrzypce, — była to osóbka o cudnych zaokrągleniach, pełnych rytmu i harmonji. Na piersiach miała wycięcia, przez które widać było kołeczek, zwany duszą. Bez tego kołeczka skrzypce nie miałyby należytego głosu.
Wolelibyśmy, żeby zamiast „Skrzypce“, w tej bajce przynajmniej, można było mówić: „Skrzypca“, albo zdrobniale „Skrzypka“. Byłby to wyraz odpowiedniejszy dla panny. Z jakich względów po polsku skrzypce stanowią liczbę tylko mnogą, t. zw. „plurale tantum“ (podobnie jest szczypce, nożyce i t. p.), kiedy w innych językach ten rzeczownik używa się i w liczbie pojedynczej, ma życie indywidualne? Nasza gramatyka nie pozwala na to, żebyśmy się np. lubowali jedną skrzypcą, tylko koniecznie skrzypcami. Czyżby kochanie się w „jednej“ było gramatycznym błędem u nas w Polsce? Czy też może nasza „jedna“ nie chce poprzestawać na naszym „jednym“? Dosyć, że nie mówi się u nas „skrzypca“, tylko „skrzypce“.
Smyk przedstawiał sobą młodzieńca smukłego, szczupłego, chuderlawego, cienkiego, o długiem włosieniu, starannie i równo uczesanym. Wyglądał jak poeta. Wprawdzie staranność uczesania mogłaby temu przeczyć, ale u poetów i to bywa. Wszystkiego się od nich można spodziewać.
Smyk, jako mężczyzna z inicjatywą (mogący żyć i w liczbie pojedynczej), sam się pierwszy przedstawił swojej przyszłego życia towarzyszce:
— Smyk jestem — rzekł z prostotą.
— Bardzo mi przyjemnie — rzekły Skrzypce (wolelibyśmy powiedzieć: rzekła Skrzypca): — Czem mogę panu służyć?
— To ja raczej — rzekł Smyk — chciałbym pani służyć za dozgonnego towarzysza. Nie wiem czemu, ale coś mię do pani ciągnie nieodparcie. Jakiś fatalizm! Kocham...
— W takim razie niech pan się zwróci do mamy, ot — tam.
— Do tej tam basetli?
— Nie inaczej. Ale muszę pana poinformować, że moja mama nie jest żadną basetlą, jeno wiolonczelą. Niech pan wie o tem.
— Dobrze, będę wiedział. Chociaż właściwie na co mi ta baset... chciałem powiedzieć wiolonczela? Kocham ciebie i tylko ciebie i nie chcę mieć żadnych pozwoleń maminych. Co tu do rzeczy ma mama?
— Tak jest przyjęte. Należy się stasować do zwyczajów, które uświęciła tradycja.
— Tradycja? Kpij sobie z tej basetli.
— Ale dla mnie to rzecz bardzo ważna. Kocham mamę i proszę to zrobić dla mnie.
— Dobrze, niech i tak będzie.
To powiedziawszy, Smyk poskoczył do basetli, czyli do wiolonczeli i, siląc się na uprzejmość, rzekł:
— Śmiem prosić o rękę pani córki. Właściwie niewiele mnie obchodzi pani zezwolenie, ale ona sobie tego życzy.
— Kochane dziecko! — rzekła basetla: — Co się zaś tyczy pańskiego żądania, wyrażonego tak impertynencko, to naprzód racz o tem wiedzieć, że małżeństwo jest to koncert — bo czyż nie jest koncertem małżeństwo? — przecież nie duetem, tylko koncertem, a w każdym razie głos mój, głos matki wiolonczeli, czyż nie jest rzeczą niezbędną? Następnie przechodzę do drugiego punktu — kto pana rodzi?
— Mojem drzewem genealogicznem — rzekł Smyk — jest bukszpan.
— To niewielka parantela dla nas, które pochodzimy od lip i sosen. A co to masz pan na sobie za włosy? Czy to nie z końskiego ogona przypadkiem?
— Tak, to jest końskie włosie.
— Końskie włosie! I ja miałabym oddawać swoje dziecko za takiego parwenjusza! Nigdy! Trzeba panu wiedzieć, że ród nasz ma swój początek z Włoch i datuje się od czasów królowej Bony. A pan — końskie włosie, które może dopiero wczoraj miał w ogonie koń! Nie, nie mogę pozwolić na taki mezalians! Królowa Bona i koński ogon! Nie, stanowczo nie pozwalam!
— Pani, wszakże tylko ja mogę uszczęśliwić pani córkę tak, jak i mnie ona. Błagam!
— Nie! Mai! Basta! Ą zresztą, dlaczego właśnie chcesz mojej córki? Nie masz to tylu innych instrumentów giętych? A nawet i mnie mógłbyś się przydać. Jestem wdowa. Mój smyk się złamał ze starości. Potrzeba mi...
— Pani żartuje? — zawołał Smyk, niemile oszołomiony tą propozycją: — Wszakżeż ja, nawet gdybym nie kochał się w pani córce, to nie jestem dla pani rozmiarów odpowiedni. Nie czuję do pani najmniejszego pociągu. Jeszcze raz proszę o Skrzypce.
— Nigdy — rzekła wiolonczela: — Więc ja miałabym przyglądać się spokojnie waszemu szczęściu, po tym afroncie, którego doznałam od pana. Nigdy!
Smyk gorzko się zamyślił.
— A w dodatku, proszę pana — ciągnęła wiolonczela — pan widzę nie oceniasz należycie, czem jest w istocie swej każda osoba żeńska? Jeżeli ja ci robię zaszczyt, proponując, abyś mi służył, to powinieneś przyjąć to z wdzięcznością. Któż pan jesteś? Mężczyzna, czyli prostak, patyk nic nie znaczący z trochą końskiego włosia. A my, wiolonczele — spójrz tylko. Mamy szerokie biodra, mamy piersi tak samo szerokie i wydatne.
— A w środku pustka — kolnął Smyk.
— O, przepraszam. W tej pustce mieści się nasza dusza.
— Klocek! Kawałek drewienka! Gdy tymczasem ja, Smyk, swoją całą osobą przedstawiam duszę. Dusza niewątpliwie musi mieć kształt smyka.
— Czy z końskiem włosiem?
— Rozumie się. Włos — to jakby duszy promienie.
— Niechże też pan nie zawraca głowy z takiem pojęciem duszy. Dusza to kołeczek w ogromnym obszarze...
— Pustym! ha, ha!...
— ...obszarze naszych bioder, naszych brzuchów i piersi. A talia nasza? Spójrz, jaka jestem wcięta w pasie, co? Patrz, na talii mam podstawek, a na nim rozpięte struny...
— Z baranich kiszek, ha, ha, ha!
— O, przepraszam. Są i metalowe struny. A moja szyja? mój gryf? Co powiesz o tem, panie Smyku? Czyś widział kiedy łabędzia z wdzięczniej wygiętą szyją?
— Widziałem, wprawdzie nie łabędzia, ale gęśl. Nawet, o ile się nie mylę, to gęśl jest pani bliska krewna?
— Gdzież tam. Zaledwie powinowata daleka. Nędzarka, ma tylko trzy struny. Proszę mi o niej nie wspominać. Wogóle żegnam pana. Nie chcę pana już widzieć.
Biedny smyk był zrozpaczony.
Co tu robić? Jak przekonać basetlę o tem, że Skrzypce są mu droższe nad życie, że on, Smyk, nie rozumie życia bez Skrzypki, że chyba mu wypadnie popełnić samobójstwo, że ten upór basetli podsyca jej obrażona miłość własna. Co za fanaberie arystokratyczne (a krewna gęśli, ha, ha, ha!)... Co tu robić? O moja cudna Skrzypko, czemże jestem bez ciebie? i czemże ty jesteś beze mnie? O jakże cię kocham!
Tak rozpaczał Smyk i zaczął z tęsknoty schnąć, co zresztą przy jego wrodzonej szczupłości nie było zbyt widoczne. Cierpiał nie tyle ciałem, ile całą swoją duszą.
Mama wiolonczela po tej rozmowie ze Smykiem zabroniła córce zbliżać się do niego i w razie nieposłuszeństwa, groziła jej wyklęciem.
Córka, szanująca tradycje macierzyńskości, uległa, ale również schła i czuła, że jest coraz mniej potrzebna na świecie.
Tak stały rzeczy, kiedy pewnego dnia przyszedł do sklepu genjusz muzyk i od jednego rzutu oka poznał, że tych dwoje Bóg dla siebie przeznaczył. Ujął skrzypkę, położył na jej młodej piersi Smyk i zagrał.
I popłynęła melodja, która się zowie miłością. Miłością bez pozwolenia mam.
A miłość jest to połączenie stworzeń sobie przeznaczonych, sobie do życia nieodzownych, siebie nawzajem dopełniających.
I miłość taka jest święta.
Ate nie uświęcają jej żadne tradycyjne zezwalania mam, ani dla nich przeszkodę stanowią mam wstręty.
Sankcję daje im genjusz, który się zowie melodją życia.
O ty, czytelnico i ty, czytelniku! Jeżeli czujecie się dotknięci tem, żem was porównał jedną do skrzypiec, drugiego do smyka, to najserdeczniej was przepraszam. Bądź co bądź prawdą pozostaje, że kobieta bez mężczyzny i mężczyzna bez kobiety — to skrzypce bez smyka i smyk bez skrzypiec. Jak z połączenia jednych rodzi się melodja, tak ze związku drugich — człowiek.

Dobrze. Ale dlaczego jednak po polsku skrzypce — tylko liczba mnoga? Dlaczego u nas po polsku nie można się lubować czy tam kochać w „skrzypcy“ jednej, ale zaraz potrzebne nam są do tego skrzypce? Widać kochanie się w jednej jest u nas błędem gramatycznym.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lemański.