Soból i panna/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Soból i panna |
Podtytuł | Cykl myśliwski |
Rozdział | II. Wieczorynka |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Może już czas do lasu? Słońce zachodzi.
— Poczekaj, pośpiejem, kiedy słońce zniknie za pagórkiem. Nory o pięćset kroków stąd, na samym brzegu lasu.
Młodszy Michał wyrywał się na niepowszednią zabawę podpatrzenia borsuka, wychodzącego z nory na żer nocny. Starszy, Stanisław, zdawał się władcą tajemniczego państwa, tworów leśnych i polnych, które, choć ukryte w trawach, zaroślach, a nawet w ziemi, meldowały się widać raportami swemu panu i pogromcy. Albo przez szpiegi miał Stanisław powiadomienia? Dość, że obiecał na dzisiaj borsuka, niezawodnie.
Tymczasem siedzieli myśliwi śród różowego od zachodnich promieni ściernia, na wielkim głazie, wrośniętym w szczyt wzgórza w miejscu odwiecznem, skąd ludzie nie chcieli zabierać kamienia, ani go prochami rozsadzać, bo służył za ławę do odpoczynku i za belweder. Chcesz pola stąd obejrzeć — złocą się i zielenią, dymią mgłą na milę i dalej. Chcesz się w gaj wpatrzyć? — Stoi jak rozpięty szpaler wirydarzowy, utkany z kilku zieleni, przetykany już złotem w tej porze, na brzozie, na dębie, na osinie.
Pali się jeszcze w powietrzu namiętność lata, ale snuje się już i tęsknota jesieni. Michał powróci wkrótce do miasta; kończą się ferye uniwersyteckie. A dobrze było w tym roku na wsi kowieńskiej, lepiej może nawet, niż lat ubiegłych... Zwierzyny huk, pogoda piękna i ta Warszulka... Jak nimfa, ustrojona przez wyobraźnię w wyśnione tęcze, im bardziej kryła się, migała gdzieś w leszczynie, gdzieś na łące przy sianobraniu, gdzieś przy jeziorze zaczarowanem nocą, im narowniej uciekała z rąk, tem silniej, rzewniej stawała się upragnioną.
Przez las, na który patrzył, zobaczył ją i teraz Michał, ale nie w obłokach, owszem na ziemi tej pachnącej, w ogródku chaty ojców jej w Sztarańcach, w koszulce bez kaftanika, w prostej spódniczce po kostki, rytmiczną taką w ruchach swych wdzięcznych i silnych.
A Stanisław zobaczył ją i poznał w oczach młodszego przyjaciela.
— Ja tobie i Warszulkę dzisiaj pokażę.
— Gdzie? — spytał żywo Michał, rumieniąc się.
— Ona tobie nie mówiła?
— Jakoś przez parę dni nie widziałem jej...
— A ot — obaczysz.
Ruszyli ze wzgórza zbożowego na łąkę suchą, podesłaną pod gajem nakształt ciemno-zielonego kobierca, na którym stał mur drzew rozmaitych, sztuką arcy-Ogrodniczki ułożony śmigle i barwnie dla rozkoszy wzroku. Ruczaj sączył się krętym, głębokim rowem wzdłuż lasu. Była kładka w jednem miejscu do przejścia, ale tak chwiejna i zmurszała, że myśliwi woleli rów przesadzić skokiem.
Las już zamroczył się w podcieniach i mocno pachnął żywicą sosen; wyrastał na gruncie nierównym, pogarbionym w szańce, przykopy i mamelony, zaczem wydawał się jeszcze wyższym, a przygodni starożytnicy poznawali w tych wybujałościach gruntu »okopy szwedzkie«. To było niepewne; za to wiedzieli wszyscy współcześni »ochotnicy«, że te wzgórza leśne gęsto są przekopane przez lisy i borsuki.
Stanisław z powołania i przekonania wszechwiedzący myśliwy, dzisiaj zaś gospodarz na własnym, dziedzicznym gruncie, dawał Michałowi szczegółową instrukcyę:
— Kiedy postawię ciebie, tak już na godzinę, dwie — sza! I papierosa — ani projektu. A jeśli stary wyjdzie, poczekaj, aż on tobie cały pokaże się. Do głowy wysuniętej nie strzelaj — choćby ty jemu głowę na bigos posiekał, szmergnie napowrót do jamy — a wtedy choć górę rozkopuj! I jamnik do ścierwa nie pójdzie. Tak ty sobie to wszystko w pamięci trzymaj, jeżeli chcesz mieć torbę z jego skóry i sadło z niego na lekarstwo dla ciotki chcesz wytopić.
Michał miał oba te zamiary, ale przedewszystkiem chciał do nowych trofeów łowieckich dodać pierwszego w życiu borsuka. Szli coraz ciszej, omijając butami chróst po ziemi rozrzucony, aż stanęli na małym wzgórku, podziurawionym kilku kosymi otworami. Niektóre z nich były już jakby zabliźnione mchem i darnią, prawie zamknięte; lecz dwa świeciły rozdrapanym u wylotu piaskiem. Stanisław obejrzał, skradając się, wszystkie otwory, marszczył czoło, schylał się, jakby wietrzył; nareszcie rozjaśnił oczy dziką wesołością i rzekł szeptem, stawiając Michała za drzewem i wskazując dwa świeże wyloty:
— Tu i tu — — pewnik! Ja pójdę na inne. I tam bywają.
Gdy sam pozostał, Michał zaczął wypytywać las o wszystkie ewentualności niechybnie zbliżającej się przygody — — I las odpowiadał szeptami, które gwarzyły jeszcze wysoko, pod przeczystem niebem, podczas gdy ziemia była już zupełnie cicha; oddychała tylko woniami, bez dźwięku.
— Oba świeże wyloty są w jednym kierunku — więc stoję dobrze; borsuk, gdy wychyli się, nie zobaczy mnie — — Tu trzeba strzelić szybko, bo stok stromy; borsuk zaraz zniknie mi za wzgórzem i w jałowcach — — Tu lepiej: więcej miejsca, daleka przez las wizówka — — Ale znowu ja stąd bardziej jestem odsłonięty — —?
Posunął się o dwa kroki, chcąc się lepiej jeszcze ukryć i przelicytować w chytrości zwierza. Ale stwierdził, że stąd znowu nie widzi wylotu pierwszej jamy; powrócił na poprzednie stanowisko. Z cichą dokładnością chirurga złamał strzelbę, opatrzył, czy właściwe włożył do luf ładunki.
— Tak — loftki. Stach mówi, że nie kulą strzela się do borsuka, tylko loftkami. Może być ciemno, muszki nie chwycisz, trzeba mierzyć po lufie, z rzutu... Zresztą do nor ile kroków? — piętnaście — — nabój kulą pójdzie — — Święty Hubercie, patronie myśliwych! — — —
Stojąc, jak mur, ze strzelbą w pogotowiu, Michał oczyma tylko biegał po norach. Gdy mu się wzrok mącił od wytężenia, wznosił oczy w górę i obmywał je w kojącem, tęsknem przezroczu. Jeszcze ptak jakiś gwizdał nieopodal — z wielkiej odległości dochodziły szczekania psów ode wsi, zapewne od Sztarańc — — Nagle niebo pobladło znacznie, o cały jeden ton gamy barwnej, i cisza zasnuła wierzchołki lasu. Teraz dopiero słońce zaszło na dobre, za las, za wzgórza, za kraj ziemi.
Wzgórze zaczęło nabierać innych zarysów, roztapiać się w niepewnym poziomie lasu. Błyszczał jeszcze piasek przy dwóch norach, ale inne ułożyły się teraz w mszystej twarzy pagórka nakształt paszczy i głębokich, wyrazistych oczu. I po lesie różne tworzyły się dziwadła. Wykrot brzozy, który już za dnia ciągnął oczy swym cudacznym rysunkiem, zdefiniował się teraz: był to ogromny brodacz, klęczący z otwartą do krzyku wielką gębą i wzniesionemi do góry ramiony — — rozpacznym tylko ruchem woła, albo modli się, ale milczy, zaklęty w drzewo — — Każdy krzak ma swą twarz, gdy się wpatrzyć, każdy konar należy do jakiegoś sennego lub kroczącego chyłkiem cielska — —
Trzasnęła gdzieś gałązka, nie przy norach. Może lis się przekrada, a może... W tej wiosce, gdzie psy szczekają, mieszka Warszulka; a nuż, zapóźniona w lesie, za grzybami, lub orzechami, przechodzi tędy? — — Możnaby i borsuka poświęcić...
Gorąco uczyniło się Michałowi, choć na ukazanie się tutaj miłej dziewczyny liczył tyle, ile na poruszenie się brodacza zaklętego w brzozę. Ale przecie Stanisław gadał coś o tem, że dzisiaj jeszcze pokaże mu Warszulkę... Czyżby do Sztarańc mieli w nocy zajechać? A gdyby żartem przysłał ją tutaj na nory? — — Głupstwo! — nikt nie idzie, nie rusza się nic w lesie, tylko jasność jakaś mylna i błękitna wsącza się powoli między czarne gmachy drzew i niebo znowu się rozjaśnia. Księżyc wypływa ponad las — —
Michał zwrócił znowu oczy na nory i drgnął, lecz nie zmienił pozycyi ciała, tylko strzelbę, gotową do strzału, mocno ścisnął w garści. Po jaśniejszym piasczystym odkosie nory rozglądała się cicho i bacznie głowa jakaś, niby węża, czarno i biało pręgowana po czaszce. Tylko zamiast tępej, żabiej mordy miał ten wąż ryj ruchomy, marszczący się w szybkich skurczach — — Borsuk wysunął się i wietrzył.
— Cicho teraz, bacznie i nie strzelać, dopóki...
Powtarzał sobie w myśli Michał przestrogi Stanisława, gdy borsuk przemyślną swą głowę wielkiej łasicy odwrócił tak, że błysnął — zdaje się? — krągłem, jak czarna perełka, okiem, w stronę zasadzki. I znikł pod ziemią.
— Strzaskałbym mu łeb niechybnie i zostałby na miejscu! Jasno przecie od księżyca i na tem żółtem tle widzę muszkę, jak na dłoni!
Zżymał się Michał, aż spocony od emocyi, pomimo chłodu nocy — — Przecie nie zawinił nic, nie przegapił, nie ruszył się, więc jeżeli Stach zna się na rzeczy i nie łże, trzeba czekać. — —
Noc zapadła szczera, a chociaż księżyc już teraz panował na niebie i wdzierał się jaskrawemi smugami do lasu, to właśnie na wzgórzu borsuczem pokładły się takie cienie gęste i zwodnicze, że Michał nie poznawał już owej nory pełnej obietnic i muszki na końcu lufy nie dostrzegał pod mrokiem, padającym słupem na miejsce jego zasadzki.
Wtem zadudniało, jakby kto drzwi otwierał od piwnicy. Nad tą samą norą ukazał się łeb, widoczny jednak wyraźnie, a po chwili za cienką stosunkowo szyją, niby długi, wypchany wór — cielsko borsuka wychynęło z pod ziemi. Stanął na wzgórzu, otrząsnął się z piasku rozgłośnie i, chwytając w chrapy świeżą woń nocnego żerowiska, pomyślał rozkosznie:
— Gdzie też dziś pójdę na kolacyę?...
Tyle tylko żył. Błysnął i zagrzmiał strzał Michała. Borsuk wyskoczył w górę, jak potworna piłka, uderzona obuszkiem, raz — — drugi raz cisnął się do góry krzywo jakoś i runął ze wzgórza w krzaki.
— W głowę dostał — — czy gotów? — — Na komorę teraz!
Jak pierwej mierzył przypuszczalnie w głowę, tak teraz Michał wyliczył instynktem przednią łopatkę i posłał za borsukiem drugi strzał w gęstą, ruchomą ciemnię.
Coś jeszcze załomotało — i cisza.
— Jest! jest! leży! — krzyknął głośno rozszalały z radości strzelec, ogłaszając swój tryumf lasowi, milczącemu ze zgrozy, i zapewne rodzinie zmarłego, drżącej ze strachu pod ziemią.
Rzucił się do swego łupu, potknął się w ciemności o korzeń drzewa, prawie stoczył się ze wzgórza za borsukiem, dojrzał go leżącego bez ruchu, namacał, posiadł.
— A co? wierzyć Stachowi, kiedy mówi? Stary, pudów ze dwa — dodał, trącając nogą zwłoki rozciągniętego na mchu zwierza. — My jego tylko za nogi do brzegu lasu zaciągniem, a tam czeka tarantas — i na wieczerzę do Potyłty![1]
Drożyną leśną ciągnęli za nogi ubitego borsuka, przez wertepy, które tylko właściciel lasu i myśliwy mógł rozpoznać po nocy. Michał opowiadał szczegółowo, podniecony, dumny, cały ogarnięty rozkoszą powodzenia:
— Rozumiesz? najprzód wytknął łeb z dziury, rozglądał się — a ja nic. Stoję, według rozkazu, jak pień. Dopiero, kiedy księżyc rozbłysnął, patrzę, aż... i t. d.
Stanisław słuchał niedbale, lecz potakiwał głową, zadowolony, że wszystko spełniło się według słów jego.
— A teraz — rzekł — pokażemy borsuka całemu stadku dziewcząt. Ot pisku będzie!
— Gdzież to ich będzie takie stado?
— A u mnie w Potyłcie. Dom pobudowałem na folwarku, a w domu jedna gospodyni i dwanaście dziewek do mlecznego gospodarstwa.
Wyszli z gaju na pagórki polne, całe srebrne. Księżyc prawie pełny oblewał je płynnym błękitem, witał młodych myśliwych swą twarzą skrzywioną starego birbanta, mrużąc jedno oko obiecująco. Stanisław huknął: hop, hop! — i wkrótce tarantas, zaprzężony w parę żwawych koni, miękko przykłusował po rżysku.
— Borsuka z tyłu na deskę między koła! Przywiązać!
Wydostali się przez rżysko i rowy na drogę, pomknęli tęgim kłusem do Potyłty, pół wiorsty. W rozbłękitnionem powietrzu ukazały się wkrótce parkany nowej osady, wędzarnia, jak wielki grzyb pośród sadu owocowego, budynki gospodarskie, gęsta kępa drzew i dom z długim oszklonym gankiem, drewniany.
— Chałupa, panie Michale — drwił Stanisław — nizkie progi! Ale obaczysz, za progami czem chata bogata...
Podjechali pod ganek. Na schodach stał podstarzały jegomość, wojskowej postawy.
— No cóż, kapitanie? wieczerza gotowa? dziewki wystrojone? — zapytał Stanisław.
— Wszystko w porządku — zaraportował wesoło »kapitan«, który nigdy w wojsku nie służył.
— Pan Tytus! — zawołał Michał, poznając starego Pakosza, mieszkającego od kilku lat w Gaczanach, dworze głównym Pucewiczów, jako pomocnik w gospodarstwie, krewny i przyjaciel.
Uścisnęli się i weszli do domu, który tylko większymi nieco rozmiarami różnił się od chaty włościańskiej. Zbudowany z drzewa, rozdzielony na salon czyli świetlicę i na piekarnię, czyli część gospodarską z mieszkaniami służby, dom przypominał bogatą chatę nawet zapachem tataraku i świeżego chleba. W dużej świetlicy paliła się lampa naftowa i kilka świec na stole, zastawionym przysmakami i butelkami.
Zasiedli do stołu, pełni raźnej ochoty młodości, ucieszeni świeżą zdobyczą, gotowi na wszystkie inne. Kapitan Pakosz rad ogrzewał swą wesoło połyskującą siwiznę przy ognisku młodych, a niepoślednio lubił i ogrzanie się wódką, którą z włoska nazywał »vudiola«.
— Vudiola nie woda, gęby dla niej nie szkoda — zawołał, wznosząc pierwszy kieliszek.
Trącili się i wypili.
— Wódek to nastawiłeś, kapitanie, jak na przyjęcie całego sztabu. A wieczerza? A usługa? — fukał przyjaźnie Stanisław starego krewnego.
— Poczekaj! Licho was wiedziało, kiedy borsuka zadusicie. Jak tylko posłyszałem strzał, poszła komenda: kurczęta na rożen! A dziewkom kazałem szorować się tłuczoną cegłą, żeby to rumiane były i gładkie.
— Ot wynalazł! Wiedzą one same, jak się stroić. Kapitan już zapomniałeś.
— Co znowu?! Niedawno jedna tak zakochała się we mnie, że aż spuchła.
— Pewno na twarzy, od płaczu?
— Wiadomo! Nasza Litwinka kiedy kocha, to i płacze.
Tymczasem pisk i chichot rozlegał się ode drzwi, napół uchylających się. Kapitan i Stanisław poszli żywo ku drzwiom i dalej do sieni, wypędzając stamtąd drożące się dla »przyzwoitości« dziewczęta.
Cztery ich weszło, śmigłych i raźnych jak greckie kanefory, tylko zupełnie inaczej ubranych, od stóp w trzewikach aż do głów w pstrokatych, luźnych chustach. Każda niosła półmisek w wyciągniętych, tęgich ramionkach, a drobiły śpiesznie, aż grad się rozlegał po podłodze. Pierwsza — o dziwo! — weszła Warszulka!
Zaczerwienił się Michał po uszy, zwłaszcza gdy modrooka znajoma pocałowała go w rękę, a on ją w głowę, według tradycyi.
— No i cóż? nie mówiłem? — zapytał tryumfalnie Stanisław.
— Ano tak... prawda... skąd-że ona się tu wzięła?
— Przyjąłem ją zawczoraj do folwarku.
— To... to zabawne.
Pomimo radości z oglądania Warszulki, Michał był i stropiony: Stanisław wiedział o jego zalotach i powinien był przypuszczać, że Warszulka jest jego kochanką. Niestety — nie była nią. Z wzajemnego ich obejścia wynikało teraz jasno, że panicz i dziewczyna przyglądają się sobie tylko, zapewne z upodobaniem, lecz bez ściślejszej znajomości.
Tymczasem kanefory, postawiwszy na stole półmiski, pozdrowiły mężczyzn, olśniły ich wesołą barwnością swych twarzy i ubioru, podnieciły sprawną gibkością postaci — i uciekły.
— Ot, dobrał sobie Stach czwórkę, że osobliwość! — chwalił kapitan.
— Cóż? podobają ci się, Misiu? — — Warszulka ładna, a może ładniejsza ta Marusia, z ustami jak maliny.
Szybko zaspokoili pierwszy głód, wychylili po parę dużych kielichów, które po emocyach i chłodzie nocnym rozświetlają odrazu szczęściem oczy.
— A żeby tak — zaproponował Michal — zaprosić te cztery do stołu? — —
Stanisław odrzekł wprawdzie zaraz: »można« — jednak nie ruszył się z miejsca. Stanowisko jego obywatela i zwierzchnika sprzeciwiało się takiej poufałości ze służbą. Ale kapitan odezwał się przychylnie do projektu:
— Cóż? razem z gospodynią — czemu nie?
— Ot, zuch! — zawołał Stanisław — do gospodyni ty, widzę, dobierasz mi się?
— Nie. Dawajcie mnie młode, oddam wam gospodynię.
— Kiedy umiesz, kapitanie, pójdź namawiać.
— Obaczycie! — zawołał Pakosz, powstając z pewnym trudem od stołu.
Czekali niedługo. Kapitan wprowadził pod rękę gospodynię, zlekka ociągającą się. Była to rosła, jeszcze ładna kobieta trzydziestoletnia, włościanka, ale z waszecia już ubrana i przyczesana — Marcelka, a raczej pani Marcela. Za taką parą przewodnią szły dziewczęta z zaufaniem, przejęte jednak doniosłością sytuacyi.
Usiadły do stołu wszystkie cztery na ławce, którą same sobie przysunęły od ściany. Gospodyni na krześle obok kapitana.
Nic w tej uczcie nie było podobnego do bachanalii. Dziewczęta wypiły po kieliszku, odwracając głowy od stołu, i siedziały uśmiechnięte, lecz ciche, jakby pozując dla malarza w barwach swych chust osuniętych na kaftaniki, w młodym blasku oczu modrych i piwnych, w czerwieni lic rumianych, jak wiśnie, i bledszych, niż czereśnie. Marusia miała profil tak wytwornego rysunku, że Michał zauważył:
— Ubrać ją w suknię balową, pomyślą, że księżniczka.
Marusia ledwie po skupieniu na nią spojrzeń zrozumiała, że o niej mowa. Westchnęła krótko i omijała oczy mężczyzn, jak ptak bojący się magnetyzmu węża.
Najśmielej strzelała oczyma Warszulka, a oczy jej, podbite bronzowo, rzucały rzeczywiście, przy zmianie światła, fosforyczne iskry.
— Dyabła ty musisz mieć w sobie, kiedy ci z oczu błyska — rzekł do niej Stanisław po litewsku.
Zachichotała dziewczyna i porwała się z ławy do ucieczki. Skorzystał z tego Miś, aby ją mocno chwycić w pół, przytrzymać i usiąść na ławie między nią a Justyną, dużą, rozrośniętą, jak biała rzodkiew. Czwarta, Anula, była szczupła, z włosami jak len, prawie białymi. Dziewczyny litewskie są przeważnie rosłe a chude.
Bywają uciechy towarzyskie bez rozmów. Wszyscy przy tym stole bawili się serdecznie, choć rzadko padało jakie słowo.
— Pij, Warszulka, zdrowo pić na pełni.
— Dziękuję, paniczu.
— Jedz, Anula, siły nie masz nawet do ubicia masła.
— Podołam, paniczu.
Tylko Marcela odpowiadała na pytania obficiej i po polsku. Nieliczne słowa przerywały ciszę i na jej tle wydawały się większemi, znaczyły co innego, niż zwykle. Nawet stary Pakosz, wielki gaduła, milczał, mrużąc oczy tęskne, wpatrzone w obecnych, ale szklaną rosą odbijające dalekie wspomnienia.
Krzyżowały się jednak między towarzystwem myśli różne i ochoty. Aż bijące do głowy wino rozwiązało języki i ogólnie zajmującą kwestyę.
— Gorąco tu! — zawołał Miś.
— Gorąco — zgodzili się wszyscy.
— Wyjdźmy na powietrze — wniósł Stanisław.
Gospodyni i dziewczęta zaraz powstały od stołu, mniemając, że ich przyjęcie skończone.
— A nie! — pójdziecie z nami do sadu — poszukamy jabłek po księżycu.
Śmieszki dziękowały za wieczerzę, przyczem nie obyło się bez dotykalnych objawów serdeczności, półobrotów i wykrętów nimfek wiejskich od natarczywych zalotów satyrów dworskich.
Stłumione śmiechy — jeszcze więcej blasków w oczach — parę tylko imion wyszeptanych i westchnień niesytych — snuła się prosta, odwieczna sielanka, bujna i rzewna, warta zaiste więcej dla młodych serc, niż salonowa dyalektyka miłości.
Księżyc nad sadem dziwował się twarzą pełną, mądrze wyrozumiałą, jakby skłonioną na chmuropodobne ramię, którem drygał pobłażliwie:
— Ach, dzieci...
Troje dziewcząt szło w pobok, trzymając się za kibicie; Stanisław zatrzymał się, gawędząc z gospodynią, Miś z Warszulką oddalili się trochę po dróżce między jabłoniami, pokrytej trawą i obfitą rosą.
— I cóż, Warszulko, co z nami będzie?
— Nie wiem, paniczu.
— Ty masz może narzeczonego?
— Nie mam, paniczu.
Patrzyła śmiało, gorąco i rzewnie w oczy Michała, już nieskrępowana wyjątkową sytuacyą wieczerzy z panami. Sad był jej kolumnadą, pośród której zwykła była rozmawiać. Ale noc tylko mówiła i rozgrzana młodość; słowa ciągle padały skąpo.
— A ja tobie nie podobam się, Warszulko?
— Dlaczego nie? Kto powiedział?
W cieniu jabłoni Michał chciał otoczyć ramieniem kibić dziewczyny i poczuł przez luźny kaftanik wdzięczną łodygę jej ciała, mięsistą i gibką. Ale zaraz jej ręka, niespodziewanie silna, ujęła i odsunęła jego ramię.
— Nie trzeba, paniczu.
I szli dalej, a Miś na nowe zdobywał się pomysły:
— Chcesz, Warszulka, jabłka z drzewa?
— Niedojrzałe.
— Już ja wybiorę.
Księżyc świecił tak jasno, że Michał wybrał owoc zupełnie rumiany, zerwał i podał go dziewczynie. Zaraz oddarła duży kęs błyszczącymi zębami, aż skrzypnęło, obejrzała wnętrze jabłka i uśmiechnęła się na znak, że dobre.
— Daj mnie jabłko, Warszulko — —
— Kiedy mam tylko jedno...
— Właśnie to.
Ważyła w ręce nadgryziony owoc. Chwycił go Miś, wypił ustami mokrą słodycz, odgryzł kąsek i podał znowu jabłko dziewczynie, która w niem zatopiła rozszerzone śmiechem usta.
Teraz stara lipa, pozostawiona na pagórku przy założeniu osady, lipa, która pamiętała zapewne dużo legend miłosnych, okryła młodą parę swym gęstym, namownie szepczącym cieniem.
Miś zbliżył się do samego ucha Warszulki i rzekł do wtóru z lipą:
— Pocałuj mnie bez przymusu...
Tym razem Warszulka uznała to widać za stosowne i nieuniknione. Błysnąwszy oczyma ku oddalonemu towarzystwu, podała Misiowi usta zimne, pachnące jabłecznym sokiem.
Długo smakował je młokos, rozgrzał je, dobrał się do lepszego smaku zdrowej krwi; ujął tak mocno w pół dziewczynę, że poczęła się niepokoić, szamotać się w objęciu. Chwycił ją oburącz jeszcze silniej, podciął kolana, uniósł całą i rzuciłby ją na ziemię, gdyby nie głos jej urywany, dyszący rozkoszą ale i błaganiem:
— Panicz... panicz... zostaw... niepięknie! —
Byłoby zaś może i pięknie pod tą lipą na murawie, pośród harmonii wsi rozkochanej w czarach nocy, gdyby nie ten miesiąc zbyt jasny, gdyby nie ci ludzie blizko...
Zrozumiał to jednak i, trzymając dziewczynę jeszcze całą mocą, rzekł jej prosto w usta, miłośnie, ale łagodniej:
— No dobrze... puszczę dzisiaj jeszcze...
Podziękowała mu gorącym, szczerym pocałunkiem.
I szli już teraz na księżycowym widoku, uspokojeni trochę zmysłowo, ale ze wzbierającą w sercach lubą przyjaźnią, która zniewalała do wyznań. Oczywiście Miś nie dawał za wygraną:
— Więc powiedz, kiedy, Warszulko? gdzie?
— Kiedy nie można tego lata...
— Tego lata? — — dlaczego?
Nie odpowiedziała dziewczyna; nagły smutek przewiał przez jej oczy rozmiłowane.
— Więc powiedz mi, — nalegał Michał — dlaczego tak się bronisz ode mnie? Już trzeci raz? — —
— A bo ja dowiedziałam się o paniczu...
Michał uczynił błyskawiczny rachunek męskiego sumienia. Były tam grzechy dalekie i bliższe — — Klocia — — Czy Warszulka o nią zazdrosna?
— Coś ci tam nagadali w piekarni. Głupstwa! Ja żadnej nie kochałem... tutaj, oprócz ciebie.
Romansowe dziewczę spojrzało ze ślicznem niedowierzaniem w oczy młodego.
— Panicz mówisz... a i nie myślisz.
— Nie czujesz, Warszulko, że cię kocham?
— Czuć ja czuję — — Ale mnie mówił furman Adryan —
— Że co? — — Łgarz ten Adryan, cygan.
— Że panicz po niedzieli wyjedziesz na długo.
— To może być.
— Tak mnie smutno zrobiło się, że całą noc płakałam —
— Po co płakać, dziecino? Pocałować się lepiej mocno i dzisiaj i codzień, aż do mego wyjazdu.
— Jeszcze smutniej byłoby; gdyby za dwa dni mnie porzuciłbyś panicz, jaby oczy wypłakała i nie poznałbyś mnie i nie ukochał już po powrocie.
— Więc cóż wymyśliłaś?
— A już tak: kiedy panicz powrócisz...
— A jeżeli za rok dopiero?
— I rok poczekam.
— To smutne, Warszulko.
— Smutne, a smutniej byłoby zaczynać.
Poszli już teraz na spotkanie reszty towarzystwa, które trzymało się w jednej kupce. Dziewki zanosiły się od śmiechu z litewskich konceptów Stanisława. Ucichły na widok zbliżającej się pary Misia z Warszulką, powyciągały szyje, łypiąc oczami ciekawie, a trochę i złośliwie — młode płonki, z których kiedyś rozwiną się kumoszki. Warszulka była poważna, dumna jakaś, niby narzeczona.
Chodzili jeszcze kwadrans po sadzie. Ze wzniesienia, na którem stał nowy folwark Potyłta, kraina roztaczała się szeroko, ograniczona z jednej strony przez blizki las, z drugiej rozlana w niezmierne, błękitno-szare, puszyste jakieś jezioro. Było tam jezioro za dnia, ale dalej i błękitną tylko stalą kosy przecinające krainę. Teraz wyszło z brzegów pod wpływem księżyca, zrzedło i rozprowadziło się senną powodzią w bezmiar. Kilka zaledwie pagórków łowiło suchy, księżycowy błękit, jak wyspy w morzu roześnionem. Tylko brzegi tych wód cichych, widoczne od folwarku, mętne i dymiące, dawały poznać, że to mgła tak się rozpełzła i rozpanoszyła.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Prując mgłę szerokiemi piersiami pary koni rysistych, przez wązką, łąkową drożynę wracali Michał ze Stanisławem w tarantasie, za nimi Pakosz podążał jednokonną kałamaszką. Od opuszczonego folwarku dolatywał chór głosów piskliwych, ale czystych, zawodzących pieśń litewską, weselną czy pożegnalną? — kto ją wie? — ale przejmującą.
— Powiedz, Stachu: dlaczego ty ją tutaj sprowadziłeś?
— Na służbę. Potrzebna mnie była na miejsce Teofili, która za mąż wyszła. Nie bój się: ani ja na nią patrzę — odpowiedział Stanisław i na osłoniętą część pytania Michała.
Przyjaciele na Litwie wierzą jeden drugiemu. Więc Michał pozbył obaw i niepokoju o nowe stanowisko Warszulki — ale zarazem wyprowadził z odpowiedzi Stanisława nowe zapytanie:
— Ty, Stachu, stałeś się w tym roku sensatem. Pamiętasz przeszłego lata? Co na placu, to nieprzyjaciel! albo raczej przyjaciółka — — Gdzież twoja Grasia? a Barbarka ta ruda? —
— Po-szły!
— Dokąd?
— Jedna za mąż, druga między ludzi.
— A cóż teraz? — nic? — jakoś nie widziałem cię z żadną — — A ty masz do nich szczęście, przepadają za tobą.
— I ja je lubię; to najlepszy gatunek kobiet. Słodkie, wierne, robocze — — wiadomo, nie każda.
— Więc dlaczegoż tak wyglądasz, jakbyś stracił gust do nich?
— Postarzałem... Et! ja tobie innym razem opowiem.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Konie parskały rytmicznie, wyrzucając z nozdrzy mgliste trąby pary. I większe w ciemności, skupione uważnie wobec zwodnych zasadzek nocy zamglonej i księżycowej, sunęły wspaniale, wysokie w szyjach, niecierpliwe i sforne zarazem, paradyery setne.
Skręt na drogę szerszą, białą od księżyca. Przez lipy kwaterowe wieje lekka woń dymu i stajen, migają dwa, trzy, cztery światła. Ktoś czeka w stajniach, ktoś czeka we dworze — — Kochają i tęsknią w tym kraju...
- ↑ Tiłta — po litewsku: most. Wiele folwarków nazywa się na Litwie Potyłta, jak w Królestwie — Zamość lub Podmoście.