<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Ignacy Witkiewicz
Tytuł Sonata Belzebuba
Podtytuł Czyli prawdziwe zdarzenie w Mordowarze
Wydawca Biblioteka „ATENEUM“ nr 2
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
AKT I.

Salon w mieszkaniu Babci Julii. Urządzenie skromne, staroświeckie. Ściany bielone. Sufit ciemno-brązowy, podtrzymywany poprzecznymi belkami. Na ścianach obrazy i miniatury. Drzwi szerokie oszklone w głębi wychodzą na werandę, oplecioną czerwieniejącym winem. Dalej widać góry, osypane świeżym śniegiem. Pali się lampa z zielonym abażurem. Przy okrągłym stole siedzi BABCIA JULIA w czepku białym, w brązowej sukni. Na lewo, po drugiej stronie stołu ISTVAN SENTMICHALYI, ubrany w kostium sportowy, na fotelu bujającym się. Pauza. Zapada mrok. Potem noc księżycowa.


ISTVAN  Może babcia opowie co strasznego, zanim Krystyna wróci — tak nudno czekać. Najlepiej o tej dawno obiecanej sonacie Belzebuba. Pamięta babcia, jak Krystyna nie dała babci dokończyć — bo nie cierpi słuchać dwa razy tej samej historii.

BABCIA  A no dobrze. Więc było tak: żył tu kiedyś, w Mordowarze, młody muzyk, zupełnie taki sam, jak pan, tylko trochę bardziej, jak na owe czasy, nienormalny. Nawet niektórzy uważali go za matołka, ale to podobno niesłusznie. Znałam jeszcze dzieckiem będąc tych, co go widzieli. Otóż on marzył ciągle, od samego dzieciństwa, o tym, aby napisać sonatę Belzebuba, jak to on nazywał — to jest taką sonatę, któraby przewyższała bezwzględnie wszystkie inne. I nie tylko sonaty Mozarta i Beethovena, ale w ogóle wszystko, co było i mogło być w muzyce stworzone: taką sonatę, jaką by sam Belzebub napisał, gdyby był kompozytorem. Potem zwariował: twierdził, że znał Belzebuba osobiście, że podróżował z nim po piekle. Miał to być — to znaczy ten Belzebub — podobno całkiem zwykły pan z czarną brodą, ubrany trochę ze staroświecka, coś jakby nasz brazylijsko-portugalski hidalgo: de Campos de Baleastadar.

ISTVAN  Kto to jest, babciu? Ale po co babcia porównała go do kogoś realnego. Tak lubię fantazję nie zanieczyszczoną żadnym śladem życiowych usprawiedliwień.

BABCIA  Nie pozwalaj sobie na takie rzeczy, bo też możesz zwariować — jak tamten. Jestem stara: będę ci mówić „ty” dla prostoty. Pamiętaj, żebyś mi nie krzywdził Krystyny — tego ci nie daruję: żywa, czy umarła — pomszczę ją.

ISTVAN  (wzdrygając się)  Och — byle tylko nie umarła. (poważnie) Niech babcia mi wierzy, że tylko od pieniędzy zależy wszystko.

BABCIA.  (surowo)  Wolałabym, aby zależało jedynie od twego sumienia.
ISTVAN  Ach — teraz nie mówmy o tym: więc jak było z tym Belzebubem. Kto to jest ten hidalgo?

BABCIA  Najpierwszy plantator winogron w Mordowarze. Zaraz znać, żeś tu niedawno, skoro nie wiesz, kto jest de Campos. Otóż tamci dwaj chodzili razem i chodzili, szukając wejścia do piekła, które, według starej mordowarskiej kroniki, miało się znajdować w okolicy góry Czikla [1]. Ten brodacz opowiadał podobno młodemu wszystko ze szczegółami — jak to owo piekło wygląda, tak, jakby sam był w nim nie wiem ile razy, albo stale kiedyś mieszkał. Tylko wejścia sobie biedak nie mógł przypomnieć. Cha, cha. Zwariowali obaj — to jest: nikt właściwie dobrze nie wiedział, kto jest tamten. Różnie o nim mówiono. A młodego znaleziono powieszonego na pasku od portek u wejścia do opuszczonej miedzianej sztolni na stoku góry Czikla. Miał podobno zadatki na geniusza muzyki.

ISTVAN  To dość nieciekawa historia, a przy tym dość krótka też, moja babciu — spodziewałem się czegoś lepszego. Skoro nie wiadomo kto był tamten pan, skąd się wziął i gdzie się podział kompletnie — to muszę powiedzieć, że wcale nie jestem tym wszystkim zachwycony. Takich historii można wymyślić 10 na godzinę.

BABCIA  Wymyślić można dużo i o wiele ciekawszych. Mordowar to miejsce stworzone do tego, aby stało się w nim coś nadzwyczajnego. Dziwne góry i dziwni ludzie. A nawet ci, co przyjeżdżają tu, muszą być właśnie tacy, a nie inni — dziwni też.

ISTVAN  Ja nie jestem nic a nic dziwny. Jestem artystą — to wiem. Może niezupełnie zdaję sobie z tego sprawę co to jest być artystą — ale nic dziwnego w tym nie ma. Komponuję, bo muszę — tak jak inny jest urzędnikiem banku, czy kupcem. Piszę nuty tak, jakbym pisał rachunki w księdze.

BABCIA  To tobie tylko, Istvanie, tak się wydaje. Dla siebie nie jesteś dziwnym, bo sam pływasz cały w tej dziwności, którą dookoła siebie wytwarzasz — pływasz, jak ryba w wodzie; tylko ryba nie wytwarza tego, w czym pływa. Ale inni tę dziwność czują: ja, Krysia, a nawet wszyscy ci z drugiego brzegu jeziora: mówię o stałych mieszkańcach oczywiście.

ISTVAN  Nie cierpię ich. Oni mnie sądzą. Uważają mnie za darmozjada, za lenia, który marnuje majątek starej ciotki. Żebym był grajkiem w jakim szynku po drugiej stronie jeziora, uwielbialiby mnie. Ale ponieważ uczę się w mieście, zazdroszczą mi i za to właśnie pogardzają. Lepsza nasza strona jeziora.

BABCIA  Może właśnie tym gorzej dla ciebie. Dziś lepiej być po tamtej stronie.

ISTVAN  Ach — dosyć tych symbolizmów w norweskim stylu. Przypadek chciał, że po tamtej stronie mieszka kupa wstrętnych dorobkiewiczów, a po tej — kilka osób, które zachowały cień dawnych tradycji. Nie mówię z punktu widzenia snobizmu — chodzi mi o tradycję rzeczy naprawdę ważnych.
BABCIA  Tak, tak — to się tak mówi, ale w istocie właśnie jest inaczej. Nie wiem tylko, do których zaliczyć de Camposa. To człowiek nie podpadający pod żaden znany gatunek.

ISTVAN  Chciałbym go raz już poznać. Chociaż... (macha ręką pogardliwie).

BABCIA  Pewno przyjdzie dziś do nas — jak zwykle w sobotę. Kładę mu zawsze kabałę na cały tydzień. Ale nie radziłabym ci zbytnio zbliżać się do niego. Mówią, że jego stosunek do młodych ludzi nie zawsze był pozbawiony tego, co możnaby — jeśliby kto chciał — nazywać czymś w znaczeniu...

ISTVAN  (niecierpliwie) Och — już mnie na pewno nic się nie stanie. Jestem w tym kierunku zupełnie zimunizowany. Wszystko, co nie jest estetycznie piękne, nie istnieje dla mnie zupełnie.

BABCIA  Niestety — ludzka natura jest taka, że to, co w młodości wstrętem nas przejmuje, staje się później namiętnością, wciągającą nas na dno upadku. Cicho u nas w Mordowarze, jak przed burzą — i boję się, że przyszłe wypadki kłębią się jak groźne zwały chmur nad naszym horyzontem przeznaczeń.

ISTVAN  I to babcia, która dotąd dodawała mi odwagi, mówi dziś takie rzeczy. Dziś właśnie, kiedy tak potrzebuję spokoju.

BABCIA  Do czego?

ISTVAN  Właściwie nie wiem.

BABCIA  Więc po co mówisz?

ISTVAN  Może to wina mojego nieokreślonego stosunku do Krystyny. Czuję w sobie przestrzenno-słuchową wizję tonów, której nie mogę ująć w trwaniu. Jakbym wachlarz zwinięty trzymał w rękach bezsilnych i nie mógł go rozwinąć i ujrzeć obrazu, który jest już gotów w kawałkach na każdej z jego części. Widzę niedorzeczne strzępy czegoś, jak na zmieszanej bezładnie łamigłówce z klocków, ale całość tego zakrywa przede mną jakiś tajemniczy cień. Może to jest ta sonata Belzebuba, o której marzył tamten grajek. Bo naprawdę to coś, co jest we mnie, ma zdaje się formę sonaty i jest jakieś jakby nadludzkie. Nie jestem megalomanem, ale... (wchodzi z prawej strony bez pukania baron HIERONIM SAKALYI, ubrany w strój do konnej jazdy, ze szpicrutą w ręku).

SAKALYI  Babciu: kabałę — i to prędko (całuje babcię w policzek i kiwa głową z daleka Istvanowi, który kłania się nie wstając). Jestem, jak to mówią, w szponach demonicznej kobiety. Wszystko to jest banalne aż do obrzydliwości — jak w najpospolitszym romansie. I cóż tam, mistrzu. Jak tam twoje arcydzieła?

ISTVAN  (tonem obrażonym) Przede wszystkim nie jestem mistrzem, a po drugie nie stworzyłem dotąd arcydzieła...

SAKALYI  (nic nie speszony) Przesadna skromność, mistrzu. A proszę zajść kiedy do nas na obiad — moja matka pasjami lubi muzykę — nawet tę waszą: futurystyczną. (tasuje karty mówiąc) Ciekawy jestem, jakby wyglądała nasza legendarna mordowarska sonata Belzebuba w futurystycznej transpozycji. No, babciu: proszę (daje karty babci, która zaczyna stawiać kabałę. Za drzwiami oszklonymi od werandy staje niepostrzeżony RIO BAMBA, z płonącym cygarem w ustach. Ubrany jest w długą hiszpańską, czarną pelerynę).

ISTVAN  (spóźniony) Dziękuję panu baronowi, ale obiady jadam w domu...

SAKALYI  A, to smutne... No i cóż, babciu. Ta dama pik to pewno mój demon, obok dziewiątki kier — erotycznych uczuć (nuci, a potem deklamuje).

Tysiąc kochanek miałem z różnych sfer,
Tysiąc kochanek — czy to rozumiecie,
Wy, oberwańcy o jednej kobiecie.
Tysiąc kochanek — dlatego to kier
Zawsze wychodzi mi w każdej kabale,
W złowieszcze piki opleciony stale
Każda z nich była zdradą wobec niej,
Jedynej, prawdziwej,
Nieistniejącej, ale właśnie tej.

ISTVAN  Jak panu nie wstyd mówić tak marne wiersze. To na pewno własny wyrób.

BABCIA  Istvanie, bądź grzeczny. Pan baron nie jest przyzwyczajony do takiego obchodzenia się. Bądź co bądź myśl tego wiersza jest dość ładna.

ISTVAN  Poezja nie jest wyrażaniem myśli w rymach, tylko tworzeniem syntezy obrazów, dźwięków i znaczeń słów w pewnej formie. Ale, jeśli forma jest wstrętna, to nawet najlepszą myśl obrzydzić może.

BABCIA  (groźnie) Istvanie!

SAKALYI  Ależ nic nie szkodzi — mistrz jest chmurny i dlatego mówi tak uczenie, ale za to niesmacznie.

ISTVAN  (podnosząc się) Jeśli pan jeszcze raz nazwie mnie mistrzem...

SAKALYI  To prawdopodobnie jutro będzie pan trupem, panie Szentmichalyi. Trafiam w asa na wahadle z odległości 35-ciu kroków, a na szable nie mam równego w całym komitacie. A więc, babciu. (Istvan siada. Wbiega z lewej strony KRYSTYNA w zielonej sukni i szalu pomarańczowym z czarnym).

BABCIA  Pogódź tych młodzieńców, Krysiu. O mało nie skoczyli sobie do oczu.

KRYSTYNA  Jakże mam ich godzić, kiedy wiem, że właściwie to ja jestem przyczyną ich kłótni.

BABCIA  Krysiu! (Krystyna miesza się).

SAKALYI  Myli się pani: jestem we władzy demonicznej kobiety. Przyszedłem do babki pani po poradę.

KRYSTYNA  (bardzo zmieszana) Jak to. Ach — zresztą ja nie wierzę. To wstrętne.
ISTVAN  (wstając gwałtownie) Nie mogę już dłużej znieść tego. Muszę iść. Panie baronie: jutro strzelamy się. Miejsce spotkania: stara sztolnia u stóp góry Czikla. Świadkowie są zbyteczni.

SAKALYI  Do usług pana. Jednak ja przyprowadzę świadka: mojego strzelca.

ISTVAN  Jak pan chce — mnie to nic nie obchodzi. Wogóle robię to tylko dla moich osobistych artystycznych celów. Jest pan jedynie pretekstem zupełnie przypadkowym.

SAKALYI  Zbyteczne zwierzenia.

KRYSTYNA  Oni powariowali. Panie Hieronimie: pan, który jest niczym, takim dobrze ubranym, świetnie strzelającym i bez zarzutu ułożonym niczym, pan śmie pozbawiać Węgry przyszłej ich chwały.

SAKALYI  Ależ, panno Krystyno, ja przyszedłem tu tylko dla kabały. Nie miałem zamiaru obrażać mistrza. Przysięgam, że nie rywalizuję z nim bynajmniej o panią. Jestem jednak zmuszony strzelać się.

KRYSTYNA  Widzi pan, panie Istvanie: to pan się upiera. Pan musi zostać — będziemy grali, będziemy improwizować na cztery ręce, jak wtedy: w ostatnią niedzielę u ciotki pana.

ISTVAN  W wieczór ten byłem pijany. W ogóle był to dzień dla mnie nieszczęśliwy: nie wspominajmy go. Zakochałem się wtedy w pani. (nagle innym tonem, z nagłą decyzją) A zresztą dobrze: zostaję. Ale pod warunkiem, że nie będzie pani zatrzymywać pana Sakalyi. Nie wypada mi być z nim w jednym towarzystwie.

SAKALYI  Och — zbytek delikatności. A zresztą i tak jest to niepotrzebne: mam dziś wieczór zajęty. No i cóż, babciu: czy dowiem się nareszcie — co ze mną będzie: czy zdołam opanować mego demona.

BABCIA  Straszne rzeczy czekają cię, młody panie. Dziś w nocy zamordujesz kobietę o płomienistych włosach, nad ranem zastrzelisz się sam, matka twoja odbierze sobie życie pod wieczór dnia następnego. Chyba, że nie opuścisz naszego towarzystwa — wtedy może zdołasz ocalić tych wszystkich i siebie. Ta noc jest pełna przeznaczeń.

KRYSTYNA  Ja dotrzymam panu towarzystwa, panie Hieronimie — choćby do rana.

BABCIA  Jak możesz...

KRYSTYNA  Sądzę, że dla ocalenia tego młodego człowieka od pewnej śmierci mogę posiedzieć z nim do 8-ej z rana — o pół do 9-ej muszę iść do gimnazjum. Nie widzę w tym nic złego. I tak spać bym dziś nie mogła. Jestem jakaś nienormalnie podniecona. Pan Istvan nie weźmie mi tego za złe.

ISTVAN  (ponuro) Nie wiem.

SAKALYI  Nie chcę, aby przeze mnie miały powstać jeszcze nowe nieporozumienia. Jestem w ogóle zbyt otwarty z ludźmi niepowołanymi. Niech i tak będzie. Muszę oświadczyć wszystkim, że nie kocham się w pannie Krystynie, a nawet gdyby tak było, nigdybym się z nią nie ożenił: jestem snobem, świadomym swego snobizmu.
KRYSTYNA  Tak, ale może się pan ożenić w każdej chwili z panią Fajtcacy, śpiewaczką budapesztańskiej opery, ponieważ to już jest dość dla pana skandaliczne.

SAKALYI  Poco zaraz wymieniać nazwiska — to takie wulgarne.

BABCIA  Niestety, wie o tym cały Mordowar.

KRYSTYNA  Rozwiedziony z nią i opromieniony legendą awantury, odda pan swoje zmęczone serce jakiejś panience z dobrego domu, dla celów rodowych i majątkowych.

SAKALYI  Wobec ciągle grożącej rewolucji i związanego z nią wywłaszczenia, kwestie te coraz mniej roli odgrywają w małżeństwach naszej sfery.

ISTVAN  Wszystko to w ogóle jest nudne.

SAKALYI  Ach, tak — mogę się zastrzelić w każdej chwili: jestem zdenerwowany do obłędu. (wydobywa rewolwer) Nikt mnie nie rozumie. O, gdybyście mogli wiedzieć. (kieruje rewolwer ku skroni. Istvan rzuca się i stara się mu go odebrać. Walka).

ISTVAN  Niech mi pan nie odbiera możności satysfakcji. Niech mi pan nie wykręca ręki: jestem muzykiem. I tak nic nie pomoże (wyrywa mu rewolwer i chowa go do kieszeni. Jednocześnie wchodzi przez szklane drzwi RIO-BAMBA, owinięty w pelerynę, z cygarem w ustach).

RIO-BAMBA  (nie zdejmując czarnego kapelusza z olbrzymim rondem. Cygaro ciągle w gębie). Miło jest odpocząć w tym waszym Mordowarze po przygodach wśród tropikalnych mórz i dżungli — ale tylko wtedy. Życie tu stale musi działać fatalnie: obezwładniająco. Muszę oświadczyć, że jestem twoim stryjem, Istvanie. Nazywam się obecnie Rio-Ramba i drogo zapłaci mi ten, który mnie inaczej nazwie. Liczę na dyskrecję obecnych.

ISTVAN  Ach, stryjaszku: pamiętam, jak dziś, tę noc na pokładzie „Sylwii” — było to stare wojenne pudło, przerobione na okręt handlowy, miałem wtedy lat 5. Dojeżdżaliśmy do Rio i ty, marnotrawny stryj, ćmiłeś twoje odwieczne cygaro, jak teraz.

RIO-BAMBA  Jestem postacią z zapomnianego snu. Ale Mordowar żył we mnie zawsze. Musiałem wrócić tu. Zawdzięczam możliwość tę wspólnikowi memu, Joachimowi Baltazarowi de Campos, który przyjdzie za chwilę.

ISTVAN  Najazd brazylijskich plantatorów na biedny Mordowar. Ale co nas obchodzą przeżycia ludzi zwykłych. U artystów zamieniają się one na coś innego, przenoszą się w inny wymiar i dlatego każdy szczegół z życia artysty ma taką szaloną wartość, dlatego to aż do śmieszności zajmują się szczegółami tymi biografowie.

SAKALYI  I temu panu śni się już jego przyszły biograf, badający tajemnicę dzisiejszego wieczoru w związku z jego muzykaliami. Sztuka jest zabawką — nie gorszą, ani lepszą od innych. Wywyższenie artystów w naszych czasach dowodzi naszej dekadencji.

ISTVAN  Nie odpowiadam panu, ponieważ jesteśmy chwilowo wrogami, według najgłupszej z towarzyskich konwencji, jaka kiedykolwiek istniała. Honor jest przeżytkiem — nikt nie potrafi dziś podać ścisłej definicji tego pojęcia.

SAKALYI  Jednak rozmawia pan ze mną dalej. I mimo to, co pan mówi o honorze, będzie się pan bił ze mną.

ISTVAN  Tylko i jedynie dla celów artystycznych. Potrzeba mi jakiego bądź wstrząśnienia, które by wyzwoliło we mnie to, co mam napisać. Jestem straszliwym tchórzem — dlatego wybieram strach, który mi zsyła przypadek. Gdybym był erotomanem, wybrałbym wyrzeczenie się jedynej miłości.

SAKALYI  A gdyby pan był smakoszem, wybrałby pan głodówkę. Trzy przyczyny, do których materialistyczne, pseudo-naukowe móżdżki sprowadzić chcą religię.

ISTVAN  Nie sprowadzą. Religia jest, na równi z filozofią, opracowaniem przez intelekt uczuć specyficznych, które nazywam metafizycznymi.

RIO-BAMBA  No dobrze — ale weźcie panowie na przykład fakt mego powrotu do Mordowaru.

SAKALYI  Co to ma za związek z tym, o czym mówiliśmy?

RIO-BAMBA  Może i ma. Ale nie uznaję idiotycznego trzymania się tematu. Otóż: niby to w Brazylii było mi lepiej. A jednak nie mogłem wytrzymać; skorzystałem z manii Joachima do węgierskiego wina i tych gór tutejszych i przyjechałem. A przy tym muszę wam zwierzyć wielką tajemnicę: osobą, która mi zrujnowała życie, jest babcia Julia. Młodszy od niej o lat 10, dla niej to popełniłem malwersację, za którą pokutuję dotąd.

BABCIA  Tak — niestety byłam jego kochanką i moja nieboszczka córka jego była córką. Byłam potworem moralnym w młodości, a fizycznie tak byłam pociągająca, że ludzie wypruwali sobie dla mnie żyły.

RIO-BAMBA  Nie — ona mówi prawdę.

BABCIA  Między innymi pański ojciec, panie baronie (mrok zupełny. Góry w śniegu jarzą się pomarańczowym odblaskiem zorzy, a potem zimnym księżycowym światłem). I tak to przeżywamy dziś wieczór wspomnień, pochyleni nad studnią, z której czerpać możemy co chcemy: jad i gorycz, albo nektar i ambrozję, lub lekarstwo na ból duszy, tęsknotę i męczarnie sumienia.

ISTVAN  Tak — to jest typowy mordowarski wieczór, gdy góry palą się odblaskiem zorzy i ziemia naprawdę wydaje się dziwną planetą, a nie miejscem pospolitości codziennej.

RIO-BAMBA  Otóż to: ślicznie to wyraziłeś, mój synowcze. Chciałem was zainteresować faktem bez ogólnego znaczenia: dziwność osobistych przeżywań uczynić własnością wszystkich — przez pobudzenie odczuwania uroku moich własnych wspomnień. Ale to się zrobić nie da. Każdy żyje zamknięty we własnym świecie jak w więzieniu, a myśli, że ten obłok wieczorny, który widzi w chwili zamyślenia nad wiecznością, przelatuje też na niebie drugiego człowieka — a tam może jest noc bez gwiazd, pełna rozpusty, albo obrzydliwie jasne południe, w które udał się dobry interes. SAKALYI  Po prostu i trochę nieściśle wyraziliście, mój Rio-Ramba, bardzo ważny i tym niemniej pospolity fakt: absolutną izolację każdego indywiduum we wszechświecie.

ISTVAN  Ach, — gdybym mógł to zamknąć w tonach. Ale stawiam nuty na pięcioliniach, jak buchalter liczby w swoich książkach i martwa jest moja praca dla mnie, mimo, że innym tak się ta muzyka podoba. To jest właśnie dobrze zrobiona muzyka, ale nie sztuka. O, jakże rozumiem teraz tego, co chciał napisać taką sonatę, jak sam Belzebub. Nagle pojąłem to od razu. (wchodzi przez drzwi oszklone w głębi BALEASTADAR w czarnej mantyli i czarnym, szpiczastym kapeluszu z szerokim rondem. Za nim, zakryta na razie dla obecnych jego postacią, idzie Hilda FAJTCACY w futrze czarnym, bez kapelusza). Ja nie chcę życia, wyrażonego w dźwiękach, tylko żeby tony same żyły i walczyły między sobą o coś niewiadomego. Ach, tego nikt nie pojmie!

BALEASTADAR  A może ja to już pojmuję? Może przeze mnie stanie się właśnie to, o czym pan myśli? (wszyscy odwracają się ku nim). Dobry wieczór. Proszę się nie ruszać. Nie chcę psuć iście mordowarskiego nastroju, możliwego jedynie w tych górach.

BABCIA  Oto masz swego Belzebuba, Istvanie (spostrzega Hildę, której dotąd nikt nie zauważył) Cóż to za obca figura w naszym gronie? A może ona pomoże mi właśnie w sprawdzeniu się mojej kabały.

ISTVAN  Niech babcia nie udaje naiwnej. To demon pana Sakalyi. Cudowna kobieta: pani Fajtcacy — znam ją tylko z opery. Głos ma niesłychany.

SAKALYI  Hilda! Czemu przyszłaś tutaj? Jedyne miejsce, w którym mogłem o tobie nie myśleć, zatruwasz mi swoją obecnością, przypominając mi całą realność mego upadku. Już mi się zdawało; że zdołałem przetransponować to w mordowarsko-artystyczny nastrój.

HILDA  Milcz — tu są obcy. Nikt cię nie pyta o to, co czujesz. Są rzeczy ważniejsze.

ISTVAN  Jakże innym jest głos jej w mowie...

HILDA  (do Sakalyiego, wskazując Krystynę) Widzę tu jakieś niewinne jagniątko, które uwodzisz trucizną wszczepioną ci przeze mnie. Takich kobiet widocznie ci trzeba, niedołęgo. O, jakże jestem nieszczęśliwa. Tak się pociesza ten błazen, zamiast zdobyć moją duszę, niedosiężną dla małych.

SAKALYI  Hilda! opamiętaj się. Teraz ja ci mogę powiedzieć: tu są obcy...

HILDA  Nie móc się ukorzyć przed mężczyzną, który wzbudza najdzikszą namiętność — czyż jest coś obrzydliwszego dla kobiety w moim stylu?

BALEASTADAR  (dotyka ręką jej ramienia) Ależ, pani Hildo: już była pani na dobrej drodze. Niech pani sobie przypomni naszą pierwszą rozmowę w winnicy, w blaskach popołudniowego słońca.

SAKALYI  Czy pan kupił już to ścierwo? (wskazuje na Hildę). Bo podobam się jej na pewno tylko ja. BALEASTADAR  Nie kupiłem i nie mam zamiaru, jakkolwiek z łatwością mógłbym pana przelicytować, panie Sakalyi. Zanosi się na coś o wiele ciekawszego. Najgłupsza legenda ma w sobie zawsze coś z prawdy: opiera się na jakiejś rzeczywistości, choćby symbolicznie.

ISTVAN  Niech pan powie otwarcie: czemu przyjechał pan tu z Brazylii?

KRYSTYNA  (wybuchając śmiechem) Cha, cha, cha! Jednym słowem: kto wie, czy pan nie jest Belzebubem — to paradne!

BALEASTADAR  Nie śmiej się, dziecko: tyle dziwnych rzeczy jest na świecie, o których zapomnieli już mieszkańcy miast. Czasem w głębi gór, lub na niezmierzonych preriach przewinie się coś i zaczepiając o coś drugiego tworzy kłębuszek jakiejś nowej, ponad-rzeczywistej możliwości. Rozwinąć taki kłębuszek...

ISTVAN  (niecierpliwie) Więc kto pan jest właściwie?

BALEASTADAR  Jestem Joachim Baltazar de Campos de Baleastadar: hodowca byków w Brazylii, a tu u was — plantator wina. Jestem też nieudanym pianistą — nieudanym przez pewną miłość, która jednak stworzyła we mnie coś, czego by mi nie dały wszystkie koncerty świata i sława.

ISTVAN  No — i co dalej?

BALEASTADAR  I nie myślcie, że chcę was okłamać. Ale umocniło mnie w wierze spotkanie tu tej kobiety i to dziś właśnie, w 3 dni po twoim przyjeździe, panie Szentmichalyi. Trzeba przerwać ten mordowarski urok cichych nastrojów, inaczej do końca życia będzie pan stawiał znaczki, które będą podziwiać inni, ale nie przeżyje pan siebie jako artysta.

ISTVAN  Byłżeby pan naprawdę tym obiecanym przez babcię Belzebubem? Nie wierzę w ten wymiar dziwności. Najdziwniejszą rzeczą jest sztuka.

BALEASTADAR  Ale nie ta, którą pan tworzy. To jest ta pospolita dziwność, którą omamia siebie tylu artystów dzisiejszych. Mają powodzenie — i owszem, ale za 200 lat nikt ich grać, ani czytać, ani oglądać nie zechce. Są oni po to, aby obrzydzić ludziom i życie i sztukę. Nie zostanie z nich nic.

ISTVAN  Ja nie chcę być jednym z nich. Wolę przestać tworzyć. Chociaż straszna byłaby to męczarnia.

BALEASTADAR  Nie potrzebuje pan się jeszcze niczego wyrzekać. Lepiej zaryzykować wszystko: albo — albo.

ISTVAN  Ale jak to uczynić? Co zaryzykować? Jestem zupełnie bezsilny, bo nie wiem od czego zacząć. Może wyjść na skałę, gdzieś w Czikla, i rzucić się jak idiota w dół, albo przebiegać przed koszyckim kurierem w największym pędzie, albo wypić 5 litrów czeskiej wódki — oto są ryzyka dostępne.

BALEASTADAR  Pan jest tchórz? Prawda?

ISTVAN  Tak — i cóż z tego. Niech pan przestanie mnie mistyfikować. SAKALYI  Zaczynam nabierać nowego zainteresowania życiem. Mimo iż cierpię potwornie z powodu tej miedziano-włosej bestii, nie myślę chwilowo o tym w sposób tak jadowity.

RIO-BAMBA  Niech pan sprobuje ją zbić, panie baronie. To pomaga czasem w powieściach — może pomoże i w życiu.

SAKALYI  Próbowałem — udane bicie jest na nic. Nie rozumiecie mnie, mój dobry Rio-Bamba. Ona jest moją i niczego mi nie odmawia. A jednak opanować jej nie mogę. Nie wiem, czym jest jej dusza, nie wiem nawet, czy jest w ogóle. Jakże można opanować to, czego nie ma?

ISTVAN  Panowie: może potem pomówimy o tamtych sprawach. Tu są na pierwszym planie rzeczy naprawdę daleko ciekawsze, które i was pośrednio dotyczyć mogą. Może jeszcze wszystko się zmieni w zupełnie niebywały dotąd sposób.

BALEASTADAR  Tak — ja nie kłamię, nie mówię symbolicznie i w nic nie wierzę, mimo, że czuję się na tym świecie, hm — jakby to powiedzieć — dość dziwnie — ale nie tak, aby móc już uwierzyć...

KRYSTYNA  W co? W to, że pan jest Belzebubem?

BALEASTADAR  Chociażby w to — w braku czegoś lepszego.

KRYSTYNA  To są smutne maniackie bzdury...

BALEASTADAR  Poczekajcie, poczekajcie! — Nie trzeba być zbytecznym realistą w życiu. Kiedy Rio-Ramba, stryj pana Istvana, opowiedział mi po raz pierwszy całą tę tak zwaną mordowarską legendę, śmiałem się tylko z tego. Ale potem zacząłem myśleć i myśleć nad tym w kółko bez końca i ostatecznie coś się we mnie wewnętrznie skręciło, coś, o czym podświadomie wiedziałem jakby we śnie. Moja żona przestała dla mnie istnieć, mimo że — ale mniejsza z tym...

BABCIA  Oto, to, to — właśnie.

BALEASTADAR  Proszę nie przerywać. Poczułem w sobie to coś dziwnego, jakieś przeświadczenie, że ja znam skądś to wszystko i że muszę zobaczyć tę okolicę. Zaraz kupiłem tu winnicę przez moich agentów, a teraz od trzech tygodni czekam tu na Istvana.

KRYSTYNA  Oto i ma pan swego Belzebuba, panie Istvanie. Nie ma rady.

BALEASTADAR  (nie zwracając na nią uwagi). Bo ostatecznie nie chodzi o to, czy jestem Belzebubem, czy nie, co tak bardzo zajmuje pannę Krystynę, tylko o tę sonatę. Ja jestem właściwie pianistą, tylko minąłem się w życiu z moim fachem. Ale marzyłem zawsze o kimś, któryby wcielił moje pomysły — sam nie wiem nawet jakie — czuję je w sobie, jak jeden wielki nabój, do którego nie ma lontu, ani zapału.

KRYSTYNA  Właśnie, nie ma zapału, a przywlókł się tu aż z Brazylii.

ISTVAN  Niech pani poczeka, panno Krystyno.

KRYSTYNA  Nowy kandydat na bzika...

BALEASTADAR  (kończąc rzecz swoją). I gdy dowiedziałem się, że jest muzyk w tej okolicy, a do tego synowiec mego Rio-Bamby, wiedziałem już właściwie wszystko. Bo czemu stryj jego został u mnie rządcą, czemu Istvan, jako siedmioletni chłopiec, uciekł z Rio do Pesztu zaraz po przyjeździe? A? To nie są przypadki. Trzeba tylko mieć odwagę spróbować.

KRYSTYNA  Spróbować, czy się nie uda zwariować przypadkiem — w braku lepszego zajęcia.

BALEASTADAR  Możemy to i tak nazwać. Ale, jeśli zwariujemy tak wszyscy i wszystko stanie się inne, mimo, że stosunki nasze pozostaną te same, czyli jeśli po prostu zmienimy środek spółrzędnych...

KRYSTYNA  Ja zdałam właśnie z geometrii analitycznej i pańskie porównania nie zaimponują mi. Taką zmianę środka spółrzędnych nazywano dawniej po prostu bzikiem...

BALEASTADAR  (groźnie, zniecierpliwiony). Dosyć tego panienkowatego gędziolenia! Dzisiejszy wieczór nie jest przypadkowy. Czekałem na to wszystko jeszcze tam, w Brazylii. W upalne noce w mieście, kiedy z ulicy donosił gorący wiatr dźwięki gitary, lub w ciszy pampasów, gdy rodzina moja dawno już spała, marzyłem o tych waszych nędznych górach i zawalonej kopalni i o tobie, Istvanie.

ISTVAN  Ale jeśli się wszystko sprawdzi, to jest: o ile napiszę prawdziwą sonatę Belzebuba, to może wypłyniemy wszyscy w jakiś inny wymiar?

BALEASTADAR  Jeśli potrafię w ciebie przelać tę dziwność muzyki, którą mam w sobie potencjalnie, to może stworzysz to, o czym marzysz. Ja nie mogę: nie mam talentu. Dlatego to w legendzie mówią o sonacie jakąby (akcent na „by”) skomponował Belzebub, gdyby i tak dalej... Nie jest to niewiara w możliwość jego realnej egzystencji, tylko w możliwość komponowania — przy najwyższych do tego danych.

KRYSTYNA  Mnie się zdaje, że Belzebub w ogóle nie mógł być człowiekiem utalentowanym: on mógł zrobić wszystko, ale fałszywie.

BALEASTADAR  Człowiekiem! Ale przez innych mógł dokonywać prawdy zła, za cenę zniszczenia ich życia. A w sztuce mógłby stwarzać wielkość — ale tylko w naszych czasach, w epoce artystycznej perwersji. Wielkości w tym wymiarze dotąd nie było.

KRYSTYNA  Mówi pan tak o tym Belzebubie, że naprawdę zaczynam chwilami wierzyć w jego istnienie (zrywa się gwałtowny wicher. Pauza).

BABCIA  Zepsuł pan przeznaczenie, które nie myliło mię nigdy w kartach.

BALEASTADAR  Widzi babcia: kabała stawiana mnie nie sprawdzała się nigdy.

SAKALYI  Coś z tego sprawdzić się musi. Ja więcej nie zniosę tego upokorzenia. Jeśli tego nie wykonam, zginę w upadku stokroć gorszym od tego, co nastąpić może potem (wydobywa rewolwer z kieszeni zamyślonego Istvana i strzela w panią Fajtcacy, która pada. Sakalyi wybiega przez drzwi na prawo wśród podmuchów wzmagającej się jesiennej burzy górskiej). BABCIA  A słowo się ciałem stało. W imię Ojca, Syna, Ducha — dajcie babce kimel-kucha!

KRYSTYNA  Boże — babcia zwariowała!

RIO-BAMBA  Zajmij się tamtą osobą, Krysiu. Ja babkę przyprowadzę do przytomności wspomnieniami (gładzi babcię po głowie i szepce coś do niej z cygarem w zębach).

HILDA  (siedząc na ziemi) Boże, on się zabije! Ja go tak kocham. Czego on ode mnie chce? Uroił sobie, że nie zna mojej duszy. Któż uleczy go z tego obłędu, jeśli ja umrę. (nagle przewraca się w tył. Krystyna maca ją za puls i bada, czy oddycha).

KRYSTYNA  Nie żyje chyba — nie słyszę oddechu. Taka śliczna, jak aniołek. To nie może być, żeby to prawda była, co o niej mówią.

BALEASTADAR  A więc wieczór zaczął się. Chodź, Istvanie: idziemy do miny na Monte Czikla. A o ile tam nie znajdziemy piekła, znajdziemy go dosyć w sobie, aby zaćmić naszą sonatą wszystkich Belzebubów świata. Sam w to nie wierzę, ale tak mówić zmusza mnie jakaś tajemna siła, wyższa nade mnie i nad wszystko.

ISTVAN  Ach — co za szczęście jest żyć i męczyć się w Mordowarze! Czuję coś, co spaja dawno samotne dźwięki w jakiś temat, którego jeszcze nie słyszę. Chciałbym upaść na samo dno moralnej nędzy i z dołu patrzeć na moje dzieło, piętrzące się nade mną, jak olbrzymia wieża w blaskach zachodzącego upiornego słońca. Wtedy mrok może być już w dolinach mego życia.

BALEASTADAR  Chodź — właśnie chwila jest odpowiednia. Ale pamiętaj: jeśli piekła nie znajdziemy ani tam, ani w nas samych, a ja okażę się nadal tylko i jedynie zwykłym brazylijskim plantatorem i nieudanym pianistą, to ani słowa skargi żaden z nas nie piśnie. Pijemy kawę ranną na stacji kolei w Uj-Mordowar i idziemy spać. A potem zwykłe życie, jakby nigdy nic. Przyrzekasz?

ISTVAN  Przyrzekam. (wychodzą wśród wichru przez drzwi środkowe. Istvan bierze czarne palto i szarą czapkę sportową z wieszadła u drzwi).

KRYSTYNA  Ładnie się zaczęło. Jedna jest tylko rzecz dobra, że ten Sakalyi przestał mi się zupełnie podobać.

RIO-BAMBA  (uroczyście) Nie przerywajmy wieczoru, prawdziwie mordowarskiego wieczoru, w którym dziwność z pospolitością splata się w cudowny wieniec chwil, wieczystych w swej piękności. O, pospolitości, bądź pochwalona — bez ciebie nie byłoby na świecie nic dziwnego! Podaj wina, Krysiu. (Wiatr dmie coraz silniej. Krystyna wstaje i idzie na lewo).

Kurtyna.
Koniec aktu I-szego.





  1. powinno się pisać Cikla.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Ignacy Witkiewicz.