<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Spekulacye pana Jana
Podtytuł Nowella
Pochodzenie „Kuryer Codzienny“, 1879, nr 16-23
Redaktor Józef Hiż
Wydawca Karol Kucz
Data wyd. 1879
Druk Drukarnia Kuryera Codziennego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
W którym występuje opuszczona piękność, pani Peters z domu, primo voto Rohtkrebs, secundo jak będzie poniżéj napisano.

Od bardzo dawnych lat praktykuje się na świecie ten zwyczaj, że w domu, w którym panna ma wychodzić za mąż, robi się przez kilka tygodni małe piekiełko. Miałożby to być przedsmakiem słodyczy małżeńskiego pożycia? Nie wiem, ale piekiełko bywa, a w niektórych razach zamienia się ono w całe piekło. Bo jakżeż nazwać inaczéj tę nieustanną bieganinę posłańców znoszących najrozmaitsze towary, ten rejwach, zamęt, tuziny szwaczek siedzących nad tak zwaną wyprawą, modniarek przychodzących z miarą i bez miary, przymierzających, poprawiających, wykończających rozmaite suknie i tym podobne słodycze życia, nieodłączne od owych ziemskich aniołów, którym z woli wyższéj kazano zająć miejsce żon w naszych domowych ogniskach.
Panna Stefania po raz pierwszy w życiu zapewne nie miała czasu i była istotnie zatrudnioną. Pomimo tego jednak znajdowała chwile, w których oddawała się marzeniu i zamyślona przędła złote nitki snów o przyszłości.
Czy była szczęśliwą w przeddzień szczęścia? Zapewne — ale czemuż jakaś troska, jakaś chmurka widoczną była na jéj czole?
Może to był taki kaprys kobiecy...
Pan Jan konferował długo z przyszłym zięciem.
Właśnie obydwa w gabinecie naszego przemysłowca zajęci byli obliczaniem pieniędzy, które wycofane z interesów i zgromadzone razem, stanowiły bardzo przyzwoitą sumkę. Było ich, dzięki zręcznym obrotom Oskara, około dwunastu tysięcy rubli, a Grabski nie posiadał się z radości, że zagospodarował się, umeblował, utrzymał dom w Warszawie więcéj niż przez rok i zaledwie trzy tysiące rubli z kapitału naruszył. Przy takim zięciu jak Oskar obiecywał on sobie, że na przyszły rok żyć będą z samych tylko zysków i że zaczną kapitał pomnażać. Oskar utrzymywał go w tém słodkiém przekonaniu, zapewniając, że po latach kilkunastu kapitalik szanownego papy da dostateczną podstawę do założenia wielkiego domu komisowego, na jednéj z pryncypalnych ulic Warszawy, pod firmą: Grabski et Walter.
— A przepraszam cię, mój Oskarku, tak być nie może...
— Nie chce więc pan, żeby nazwisko jego figurowało na uczciwéj firmie handlowéj?
— Owszem, chcę i pragnę — ale chcąc żeby było sprawiedliwie, muszę zmienić firmę: powinno być Walter et Grabski — zawsze głowa naprzód — no, a tego ci sam diabeł nie zaprzeczy mój Oskarku, że głowę masz nie od parady.
— Doprawdy, pan mnie zawstydza swoją dobrocią...
— Pan, pani cóż to ja tobie za pan. Zabawny chłopak, ja mu oddaję jedyne dziecko, a on mnie panem nazywa.
— Przyznam się, że nie śmiałem jeszcze w téj chwili.
— W téj czy w dziesiątéj, wszystko jedno, zawsze przecież jestem dla ciebie ojcem i proszę cię, żebyś mnie tak nazywał. Wprawdzie jeszcze nie jest po ślubie, ale ślub to tylko formalność, a słowo grunt. Wprawdzie zawsze byłem wyższy nad przesądy — ale przecież słowo szlacheckie coś znaczy, choćby dla tego, że jest szlacheckie... Zresztą, co tu długo gadać: nazywaj ranie ojcem i po całéj paradzie!
Oskar schylił się panu Janowi do ramienia:
— Więc, jeżeli ojciec pozwoli, to ja radbym umieścić te pieniądze tymczasowo w zabawkach dziecinnych; zdaje mi się, że zrobimy w krótkim czasie niezły interes.
— Ale jużem ci raz powiedział, mój drogi, że jeżeli chcesz, to je umieść w piecu nawet! tak wielkie zaufanie pokładam w twoich zdolnościach i w twojéj uczciwości.
Walter skłonił się nizko.
— Więc mogę, proszę ojca, zająć się napisaniem odpowiednich listów do Paryża i Norymbergi?
— Możesz robić co ci się tylko podoba, a przedewszystkiém te pieniądze zaraz weź do siebie.
— Niech jeszcze będą u ojca.
— Ale mówię ci weź — a jutro możesz je wymienić nawet na kaimy tureckie, jeżeli ci to będzie do interesu potrzebne; tymczasem nie zawracaj mi już głowy temi geszeftami i idź do Stefci, nie można przecież zaniedbywać panny prawie w wilię ślubu.
Oskar powoli ułożył pieniądze w dużą paczkę, zawinął je w papier, obwiązał sznureczkiem i wsunął do bocznéj kieszeni surduta.
Pan Jan patrzył na to i myślał w duchu:
— Jaki to porządny, systematyczny chłopak, jak znać po nim, że to człowiek pracy, że szanuje wartość grosza, jak to naprzykład on z temi pieniędzmi to się tak jak z jajkiem obchodzi.
Dodać tu należy, że już od miesiąca Oskar przeniósł się do tego samego domu w którym mieszkali Grabscy i że zajmował dwa eleganckie pokoje, których drzwi znajdowały się naprost drzwi ich przedpokoju.
Tym sposobem p. Jan miał zawsze pod ręką swego wspólnika i doradcę, a panna Stefania od przedmiotu swych uczuć przegrodzoną była tylko jedną ścianą...
Wieczór owego dnia przeszedł zwykłym trybem. Pani, któréj od niejakiego czasu zdrowie niedopisywać zaczęło, krzątała się około herbaty, panna grała na fortepianie coś bardzo ognistego, a Oskar paląc papierosa, przeglądał francuzką illustracyę, w któréj znajdowały się widoki z wystawy powszechnéj w Filadelfii.
Pan Jan marzył.... marzył on prawdopodobnie o tém, jaka świetna kolacya być powinna na weselu jego jedynaczki, oraz zastanawiał się nad kwestyą, komu powierzyć wykonanie tego arcydzieła sztuki kucharskiéj.
Na drugi dzień rano, prawie zaraz po wschodzie słońca, zrobił się w całéj kamienicy straszny rejwach.
Na trotuarach nawet gromadziły się kumoszki opowiadające sobie, że łapią jakiegoś okropnego zbójcę, który naprzód zabił sam siebie, a potém zarznął żonę, sześcioro dzieci, dwie sługi i stróża.
Inna wersya głosiła, że policya upędza się za łotrem, który w przeciągu dwudziestu czterech godzin poślubił dwanaście uczciwych wdów, w dwunastu cyrkułach pięknego miasta Warszawy.
Z innéj strony zaprzeczano temu, twierdząc, że zbrodniarz którego szukają, pokrajał gospodarza domu na plasterki jak cytrynę i że każdy plasterek zawinął w osobną kopertę i powrzucał do skrzynek pocztowych.
Dziwiono się wielkości zbrodni, ale nie żałowano ofiary, gdyż vox populi, bardzo w takich razach prawdomówny twierdził, że nie było zdziercy nad tego kamienicznika, który co miesiąc podwyższał komorne, więc mu téż na zły koniec przyszło.
— A żeby tak naszemu, — szeptała pani Piotrowa praczka.
— Widzi Bóg wszechmogący moje syrce — twierdziła ujmując się pod boki sklepikarka, — ale żeby tak naszego na ten przykład kto chciał żywcem na rożnie upiec, to jak biedna jestem, dałabym na krydę dwa funty słoniny, żeby go naszpikować.
— O zdzirce! zdzirce! pogany — mówiła Piotrowa — Boga się nie boją zbereźniki; ale to jakiś bogaty zbój — zkąd on wziął tyle marków?
— Ba, niby on z markami.
— A jakże pani chce, przez marków by go nie rozsyłał na pocztę, boby nie odyszedł...
W sieni domu, w którym mieszkali Grabscy, kręciło się dwóch stójkowych, przed domem stali jacyś panowie z podniesionemi kołnierzami od paltotów.
Niebawem nadszedł téż komisarz i jakaś dama, czerwona jak piwonia, zaalterowana, w czepcu na bakier, w chustce na potężnych ramionach.
Stróż z miotłą w ręku kłaniał się rewirowemu, nie wiedząc co to wszystko znaczy.
— Stróż, — zawołał komisarz, — ty widział tego pana z pierwszego piętra?
— Widział, wielmożny komisarzu...
— A ty nie widział, czy on w nocy wychodził z domu?
— Nie, nie widział...
— A wczoraj był u siebie?
— Jo nie widział.
— Tak cóż ty widział?
— Ja nic nie widział, — tłómaczył się stróż, miętosząc czapkę w ręku... i dodał:
— A zreśtom tak czy tak, zawdy mnie koza nie minie...
— A to dla czego?
— Bo jak ino co w kamienicy, tak zara najpierw stróza do kozy.
— Głupi jesteś, rozumiesz.
— Rozumiem wielmozny panie.
Policya udała się wprost do mieszkania Waltera... Dama uśmiechała się tryumfująco.
Drzwi były zamknięte wewnątrz.
— Proszę otworzyć! — zawołał policyant.
Odpowiedzi nie było.
Zaczęto kołatać z całych sił.
Milczenie.
Pan Jan zbudzony przez hałas, wstał, wyszedł do przedpokoju i blady, wystraszony, przez dziurkę od klucza przypatrywał się téj scenie, nie mogąc zdać sobie sprawy co to wszystko znaczy.
Kołatanie do drzwi nie pomagało, posłano tedy policyanta po ślusarza i niebawem nadszedł chłopak z pękiem wytrychów, któremi próbował zbadać tajemnice angielskiego zamku...
Twarda sprężyna zamku, zmiękła wobec mądrości ślusarskiéj, — drzwi otwarto, ale pokój był pusty.
— Nie ma go, — rzekł komisarz.
— Nie ma, nie ma, — krzyczała zrozpaczona kobieta, — aber to jest jego photographie, — rzekła wskazując na portrecik wiszący na ścianie.
— W takim razie, bądź pani spokojna, znajdziemy go, — mówił urzędnik policyjny i wydobywszy książeczkę, notował: oczy czarne, włosy czarne, nos umiarkowany, broda umiarkowana, podbródek umiarkowany... — już teraz go nawet w piekle poznają...
Niewiele to ucieszyło zrozpaczoną damę, biegała ona po pokoju, zaglądała w kąt każdy, nareszcie wyjrzała przez okno.
— Herr Jezus, — krzyknęła, — on tu nie ma, aber jest sznur! postronek, lina!
U okna zawieszony był tęgi sznur.
Przekonano się więc, że ten którego poszukiwano, uciekł.
— Uciekł, w skutek zwąchania pisma nosem, pierwszy dowód tożsamości osoby, — zauważył urzędnik policyjny, — ale kiedy uciekł?
— Juźcić w nocy, bo w dzień nie mógłby tego uczynić, ludzie chodzą. Widocznie plan miał już dawno ułożony i spuścił się po sznurze na podwórko i przez nowo budującą się oficynę drapnął.
— No pani, — rzekł komisarz do damy, — to już przepadło, już on nie głupi tu wracać, założyłbym się, że czmychnie! to figura handlująca, ma paszport zagraniczny.
Na te słowa dama padła zemdlona, sześciu policyantów ledwie ją zaniosło do dorożki, w któréj ze wszystkiemi właściwemi w tych razach ceremoniami, odwieziono ją do szpitala.
Drzwi mieszkania Waltera opieczętowano i oddano rządcy domu pod dozór.
Gdy się to wszystko działo, pan Jan ubrał się naprędce i uchyliwszy drzwi, bardzo uprzejmie zaprosił komisarza.
Ten widząc porządnego obywatela, wszedł i zapaliwszy cygaro, oświadczył gotowość udzielenia wszelkich objaśnień.
— Co ten młody człowiek przewinił?
— Głupstwo, ożenił się rok temu na Szląsku z okropną babą, wdową Rohtkrebs; baba miała parę tysięcy talarów, więc pewnéj nocy zabrał jéj te pieniądze i drapnął, baba za nim, szukała go po całych Niemczech, nareszcie przyjechała do Warszawy. Ja panu dobrodziejowi mówię, gdzie czort nie może tam babę poszle; otóż trzeba zdarzenia, że wyobraź pan sobie, wstąpiwszy do kościoła, słyszy zapowiedź swego małżonka z jakąś panną Grabską. Tu ona krentu wentu, do policyi, my sprawdzili, ten sam on i przyszli jego wziąść za okradzenie żony i za usiłowanie dwużeństwa, tylko nie był głupi czekać póki my jego złapiemy i machnął przez okno.
— A to okropna historya!
— Tylko wie pan dobrodziéj, bo już wszystko objaśnię, ten Grabski, ja jego nie znam, będę go musiał pociągnąć do śledztwa. Ten Grabski, to jakiś stary osioł, tak ni z tego ni z owego wydawać córkę za pierwszego lepszego obieżyświata, to czort wie do czego podobne.
— Panie komisarzu, na miłość Bozką, czy to wszystko prawda? ja jestem Jan Grabski, ja jemu wczoraj własnemi rękami dałem dwanaście tysięcy rubli.
— Ach panie dobrodzieju, to pan sam jest Grabski? przepraszam po tysiąc razy, że ja się tu niebardzo politycznie wyraził, ale to widzi pan nasze zatrudnienie takie, że musimy rzeczy po imieniu nazywać. Przykro mi to bardzo, ale to tak już bywa na świecie. Drugi raz trafi się człowiek zdaje się niczego gładki, a to panie w gruncie rzeczy ot, jaka podła dusza. No, dziękuj pan dobrodziéj Bogu, że to stało się wcześniéj, a to jakby się był ożenił, tak choć ty rób co chcesz z córką, czort wie co, byłaby ni panna, ni mężatka, ni wdowa. No, widzi pan jaka sztuka.
Z temi słowy pan komisarz opuścił pokój, a pożegnawszy pana Jana, westchnął i rzekł do siebie:
— Ot, drugi raz jakie historye nie bywają na świecie!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.