Spekulacye pana Jana/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Spekulacye pana Jana
Podtytuł Nowella
Pochodzenie „Kuryer Codzienny“, 1879, nr 16-23
Redaktor Józef Hiż
Wydawca Karol Kucz
Data wyd. 1879
Druk Drukarnia Kuryera Codziennego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


SPEKULACYE PANA JANA.
NOWELLA.
przez
Klemensa Junoszę.





I.
Herbata agronomiczna, oraz Pipericus delendus ut Carthago.

Ktoś widząc na balu wspaniale wystrojoną i malowanemi wdzięki jaśniejącą damę, rzekł do swego przyjaciela:
— Patrzaj, oto są resztki radczyni Wypchalskiéj... ależ jakie wspaniałe resztki!...
I ja zaprowadziwszy was do Pieprzykowa, postawiwszy na dziedzińcu, przed pięknym domem mieszkalnym, przed murowanemi w słupy zabudowaniami, pokazawszy wam ogród rozległy, staw rozlany szeroko, obszerne pola i pyszne łąki, rozciągające się nad rzeką, mógłbym również powiedziéć:
— Patrzcie i poglądajcie! oto resztki fortuny Grabskich; ale jakież imponujące resztki!...
Przypuśćmy, że tak robię: przenoszę waszą myśl do Pieprzykowa i powiadam:
— Oto resztki...
Niejeden uważałby się za bardzo szczęśliwego, żeby z tych resztek tylko resztkę mógł miéć na utrzymanie życia i zapewnienie kawałka chleba na starość, ale nie o dorobkowiczach tu mowa...
Spojrzmy no naprzód na ten dom piękny o dwunastu oknach, z gankiem oszklonym, przy którym zeschłe jakieś łodygi świadczą, że niegdyś dzikie wino pięło się tutaj po ścianach.
W niektórych oknach widzimy firanki, w niektórych szyby brudne, wybite i staremi gazetami polepione, jakby na dowód, że praca literacka nietylko dla pokrzepienia ducha, ale i do ogrzania grzesznego ciała może być także przydatną.
Dziedziniec niegdyś pięknie utrzymany, dziś zarośnięty nieco zielskiem i trawą, przecięty był jakby na dwoje ścieżką wąziutką, co do zabudowań gospodarskich biegła. Same zabudowania zaś, wysokie, w słupy murowane, imponowały z daleka; z blizka zaś tu i owdzie widać było dziury w dachu, o pomstę do gonciarza wołające, i cegłę okruszoną ze słupów i ściany miejscami drągiem podparte, z obawy aby się nie chciały przewrócić.
Znać tu było owego nieubłaganego ducha zniszczenia, który ostrzega człowieka i woła na niego niejako: „popraw się, bo zginiesz.”
Za okienicami dworu, niezamykanemi nigdy, siedziały najspokojniéj nietoperze, a w starych grabach, ozdabiających aleje ogrodu, lęgły się i wychowywały całe potomstwa sów i puszczyków, które w nocy dziwnie niemiłe, przerażające nawet wydawały głosy...
Czuć tam było woń pustki — a jednak ludzie w téj pustce mieszkali, a nawet dworno tu było i huczno.
Ba, był nawet powóz i piątka karych, ale przypatrzywszy się dobrze, toś widział na powozie łaty, klamki poobrywane, konie kaleki, a liberya na ludziach miała więcéj dziur niż galonów, chociaż galonów było na niéj bardzo suto co prawda...
O godzinie jedenastéj rano jeszcze rolety we wszystkich oknach były poopuszczane, aby uprzykrzone słońce nie spędzało z powiek pańskich słodkiego snu, który pokrzepiał zwątlone ich siły.
Pan spał, pani spała, panna także spała.
Skutkiem téj ospałości ogólnéj, spała i służba, a co za tém idzie, spała i robota, ale za to czuwali ci, co to wietrzą gdzie jaka fortuna do upadku się chyli i nad przepaścią już stoi.
Wyobrażasz sobie szanowny czytelniku, że pan Grabski był złym gospodarzem.
Jeżeli tak, to się mylisz.
Nigdzie, w kółku rodzinném przy herbacie, nie rozbierano tak świetnych teoryj postępowéj agronomicznéj kultury, jak w Pieprzykowie.
Trzeba było posłuchać jak pan Jan zaczął opowiadać o cudach widzianych za granicą, o ogromnym postępie rolnictwa, o zdumiewających maszynach, które miały na zawsze wyrugować pracę ręczną.
Trzeba było posłuchać, jak znakomite ulepszenia zamierzał wprowadzić u siebie, jakie przewroty dokonać, jak zaimponować całéj okolicy!
I kto wie, czyby tego wszystkiego w saméj rzeczy nie wykonał, gdyby nie to, że naczczo niepodobna było brać się do pracy, a herbatę podawano dopiero o dwunastéj; późniéj trzeba było przeczytać gazety, poczém podawano drugie śniadanie, — ledwie człowiek zdążył odsapnąć i wypalić cygaro, znów obiad, czarna kawa, podwieczorek, jakieś owoce, coś słodkiego, potém zaś herbata.
Po nocy nie sposób przecież zaprowadzać ulepszeń gospodarczych, irygować łąk, ani osuszać błot, więc praktyka musiała ustępować teoryi i znowuż zaczynała się rozmowa o świetnym stanie ferm francuzkich, o winnicach, o angielskich maszynach i olbrzymich amerykańskich pługach parowych, które mogły zaorać cały Pieprzyków w przeciągu trzydziestu siedmiu minut i pięciu sekund, nie licząc naturalnie czasu zużytego na rozpalenie ognia pod kotłem, do czego, przy wrodzonych zdolnościach Kaśki (głównéj ochmistrzyni pieców Pieprzykowskich), miało wystarczyć pięćdziesiąt dziewięć minut...
Tak więc, amerykańskim sposobem grunta Pieprzykowskie miały być uprawione w przeciągu jednéj godziny, trzydziestu sześciu minut i pięciu sekund.
Spodziewając się takiego pośpiechu w przyszłości, można się było w teraźniejszości potrosze opóźniać i dla tego kiedy u innych siano, to u pana Grabskiego orano, a kiedy ludzie już wszystko posprzątali, to w Pieprzykowie zabierano się dopiero do żniwa, oczekując zapewne, czy w Ameryce nie wynajdą z czasem jakiego miecha parowego, co jak dmuchnie, to wszystko od razu do stodoły zapędzi, a jak chuchnie znowu, to całoroczny zbiór od razu upiecze i złoży do spichrza w postaci chleba, bułek, ciast, bab, tortów i tym podobnych przetworów kunsztu cukierniczo-piekarskiego.
Panna Stefania Grabska, osoba wysokiego wzrostu i charakteru silnego, posiadała również pewną dozę energii i zamiłowania do gospodarstwa, do téj roli, jak mówiła, téj ziemi świętéj, zlanéj potem naszych pradziadów.
Panna Stefania lubiła mówić o pradziadach, bo dom był arystokratyczny, a nawet podobno jakiś przodek tego rodu złamał obie ostrogi uciekając przed jednym szwedem, a inny zaś praszczur był łowczym w swoim własnym lesie.
Dobrą krew zawsze znać: odezwie się ona choćby w dziesiątém pokoleniu, po kądzieli lub mieczu.
Raz, panna Stefania wyczytała we francuzkim romansie, jak urocza Julia córka margrabiego de Saint-Rien, objeżdżała konno posiadłości swego papy i osobiście znajdowała się przy robotnicach obrządzających pola i winnice tego magnata.
Tam to urocza Julia spotkała cudownie pięknego wicehrabiego de Saint-Zero i oboje z wysokości grzbietów końskich poczuli tak silną, tak gwałtowną ku sobie miłość, że aż uczucie ich musiało zostać zapieczętowaném bardzo huczném weselem w zamku margrabiego.
Miłość młodéj pary była tak gorącą, tak silną, tak po południowemu namiętną, że dopiero w pół roku po ślubie piękna Julia odważyła się po raz pierwszy zdradzić męża, dla bardzo miłego i ufryzowanego barona de Tripla Coeur...
Zajmująca i pełna sentymentalizmu ta scena, podziałała magicznie na pannę Stefanię.
Zapragnęła ona gwałtownie na wzór uroczéj margrabianki de Saint-Rien, objeżdżać posiadłości swego ojca, osobiście doglądać pracujących w jego winnicach, (które z przyczyn od panny Stefanii niezależnych, zamienić się musiały na rzadziutkie i bardzo nikłe żytko), oraz spotkać na rozstajnych drogach jakiego wicehrabiego de Saint-Zero....
Trzeba — mówiła — pracować i trzeba własnym potem krwawym zlewać matkę naszą ziemię, użyznioną krwią naddziadów.
W tym szlachetnym celu wybrano ze stadniny zwierzę najmniéj kosmate i na pozór najprzyzwoiciéj wyglądające, czyszczono je, myto, przystrzygano mu grzywę, a Wojtek, wielki koniuszy dworu w Pieprzykowie, osobiście kształcił i przygotowywał je do godnego noszenia osoby, która krwawym potem zamierzała użyzniać ziemię pradziadów.
Ale fatalność jakaś sroga wisiała nad całą tą rodziną i nie pozwalała jéj urzeczywistnić najpiękniejszych marzeń, — nie dozwoliła wykonać całego szeregu prac olbrzymich i bohaterskich poświęceń.
Ojciec musiał się ograniczyć na gospodarowaniu przy herbacie, gdyż uciążliwy trud spożywania śniadań i obiadów pochłaniał mu cały czas, tak drogi dla kraju, dla agronomii postępowéj i dla ludzkości.
Córka zaś, to piękne, młode, a tak szczytnemi ideami ożywione, na tak wzniosłych przykładach wykształcone dziecię, w garderobie własnéj znajdowała nieprzezwyciężoną przeszkodę wykonania najświetniejszych planów i marzeń.
I istotnie, zanim fachowo wykształcony izraelita uszył amazonkę, zanim sprowadzono z Warszawy kapelusz odpowiedni i lakierowane buciki z ostrogą — łosiowe do łokci sięgające rękawiczki i szpicrutę ze złotą główką, przeszedł już czas pracy w polu i ziemia pradziadów nie doczekała się tego zaszczytu, aby na niéj spoczęło modre oko prawnuczki.
Skutkiem tego nie znalazł się także wymarzony wicehrabia de Saint-Zero i rzeczy szły zwykłą koleją, którą czasem tylko urozmaicały przejażdżki do Warszawy, zwykle praktykowane w porze zimowéj, w owych uprzywilejowanych czasach karnawału, w których piękne panie, ożywione duchem prawdziwie chrześciańskim i filantropijnym, rzucają setki na stroje, aby dać rubla dla nędzy i wytańczyć sobie męża z odpowiednim kapitałem, zapewniającym swobodę i wolność dożywotniego popełniania głupstw, bawienia się i (w wolnych chwilach) pomnożenia ludzkości o kilkoro bladych istotek, wychowanych i wykształconych na obraz i podobieństwo szanownych swoich mam i pap.
Uszy więdną, słysząc ponure sarkania mizantropów na świat a ludzi — cóż to za dzikość!
Tu na świecie jest tak dobrze, tak słodko i rozkosznie, tu się ludzie jedni dla drugich poświęcają tak chętnie — a że na każdém poświęceniu cóś zarobią, to trudno się dziwić — na cóż bo kura grzebie?
Są ludzie, którym zdaje się, że są bardzo bogaci i nie przypuszczają, aby w szkatule mogli kiedykolwiek zobaczyć straszne dno.... Do takich to ludzi należał pan Jan.
Puścił już w swojém życiu niejeden majątek, a zawsze zdawało mu się, że jeszcze ma cóś do puszczenia.
Tymczasem Pieprzyków był już ostatnim — poza Pieprzykowem zaś przepaść, nicość, pustka.
Proboszcz, weredyk stary dla innych, kolatorowi swemu delikatnie dawał do zrozumienia, że jest źle, a robił to z dobrego serca, bo pan Jan należał do rzędu poczciwych safandułów, cieszących się ogólną sympatyą...
Zdawało się księdzu, że mniéj urazi pana Jana, gdy mu gorzką pigułkę prawdy w łacińskiéj poda kapsułce...
— Carthago delenda est, — rzekł raz z westchnieniem.
— Zkądże ksiądz proboszcz ma takie świeże nowiny? — pytał pan Jan z uśmiechem.
— Przez analogię, dobrodzieju, bo mam smutne przeczucie, że Pipericus noster delendus erit...
— Ho! ho! a cóż to znowu za miasto ów Pipericus, księże?
— Pipericus vel Pieprykowus, tak stoi w dawnych aktach kościelnych, po polsku zaś to się zowie Pieprzyków...
— Śmiéj się z tego, pasterzu dusz naszych; Pipericus noster, to Roma! to nie Carthago...
— I Roma upadła pod ciosami barbarzyńców i przestała królować światu. Cezarowie musieli się zlikwidować, gdy im ogłoszono upadłość.
— Zawsze się dobrodzieja jovialitates trzymają... ale ja wam pokażę, co zrobię z Pieprzykowa. Wiadukty pozaprowadzam, pałace, ba, nawet ogrody wiszące jak Semiramida!
— I w tych ogrodach wiszących, uczciwszy uszy szanownego kolatora, żydzi będą kozy pasali...
— Ha! ha! ha! źle spałeś księżulku téj nocy, żeś taki jakiś złowieszczy; czy nie wiesz, że ja jak imperator Tytus, pobiję żydów! pobiję i to nie mieczem, ale pieniędzmi... gotówką... ulepszeniami rolnemi, pszenicą, którą ich zasypię jak złotem.
I śmiał się pan Jan sam z siebie i z księdza i wesół był dziwnie, a kiedy przy herbacie zgromadziła się rodzina i domownicy, to z taką werwą i zapałem opowiadał im o zamierzonych ulepszeniach, że ktoby go nie znał, toby myślał, że to jaki nowożytny Archimedes, który jak znajdzie drąg, to ziemię poruszy, który zasieje plewy, a zbierać będzie brylanty.
Ksiądz poszedł na plebanię w najgorszym humorze, gniewał się po drodze na każdego kogo spotkał, a gdy się położył i usnął, to mu się przyśnił Nabuchodonozor pożerający siano...
Co za sen szkaradny!
Upłynęło kilka miesięcy zwykłym jednostajnym trybem, nareszcie pewnego wcale nie pięknego dnia i to w porze najniewłaściwszéj do interesu, bo pomiędzy drugiém śniadaniem i obiadem, przyszedł rządca niemiec i w krótkich ale treściwych wyrazach, w sposób zresztą bardzo uprzejmy, podziękował panu Janowi za służbę... i prosił o uwolnienie od obowiązków od św. Jana.
Pana Grabskiego zdziwiło to mocno.
— Dla czegóż to? — zapytał, — czy panu tu nie dobrze, czy jesteś pan źle wynagradzany, czy masz jakie nieprzyjemności?
— Aber, gnädiger Herr, wszystki jest jak bulka z maslem!
— Więc o cóż panu idzie?
— Ja, wizi pan, kcialem reperować moj los, w Wypchane Wole ja będzie ober-administrator generalna i będzie miala sto rubli więcéj pencya...
— To ja panu dodam sto rubli i zostań pan, nie lubię ludzi zmieniać i chciałbym żeby każdy z moich współpracowników jak najdłużéj mógł być w miejscu. Więc przystajesz pan na moję propozycyę?
— Unmöglich...
— A wiesz pan co, to już zakrawa na szykanę; więc uwalniam pana kiedy tego żądasz, ale zarazem proszę stanowczo o objaśnienie przyczyny.
Niemiec, delikatnego widać usposobienia, wymawiał się, kręcił, ogólnikami zbywał, ale przyparty jak to mówią do muru, zawołał wreszcie z wielkim pathosem:
— Gnädiger Herr! was soll ich machem? Pieprrrsikau ist verfallen, es hat nur sechs Monaten existenz!!
— To fałsz! — krzyknął pan Jan i trzasnąwszy drzwiami, wyszedł do sali jadalnéj, gdzie już na stole stała dymiąca waza i członkowie rodziny oczekiwali w milczeniu uroczystéj inauguracyi obiadu...
Jedno nieszczęście nigdy człowieka nie spotka — oprócz więc téj fatalnéj wieści, stało się jeszcze, że kucharz, (znakomitość z wielkim trudem sprowadzona z Warszawy), jednę potrawę przypalił, a drugą przydymił, co wszystko razem wzięte, zmusiło nieszczęśliwego pana Jana do zastanowienia się nad kwestyą, jak ten świat jest przewrotny i co się na nim wyrabia.
Podobne medytacye usposabiają ludzi zazwyczaj bardzo pessymistycznie i pociągają za sobą cały szereg następstw smutnych i przykrych.
Odbierają one czarnéj kawie wonność, owocom soczystość, serowi ostrość, cygaru nadają szpetny zapach kapuścianego liścia, kwaszą wina, a porządnych ludzi pozbawiają możności przyzwoitego przedrzymania się, tak niezbędnego do nabrania nowych sił, z któremi możnaby było śmiało spojrzéć w oczy... kolacyi.
Tego dnia, gawędy naukowo-agronomicznéj przy herbacie nie było.
Pani pytająca o przyczynę złego humoru, otrzymała w odpowiedzi mruknięcie, które każdy lingwista mógł inaczéj tłómaczyć, a panna Stefania widząc co się święci, poprzysięgła sobie w duchu, że pojedzie do Zurichu, zapisze się na medycynę i raz na zawsze opuści kraj, w którym kobieta nie jest wtajemniczoną w interesa majątkowe swego ojca i nie ma wolnego głosu w kwestyach gospodarczo-rolnych i majątkowo-prawnych.
Pan Jan zamknął się w swym gabinecie i po raz pierwszy podobno otworzył elegancki bronzowy, suto wyzłacany kałamarz, wydobył papier ozdobiony pięknemi monogramami i zasiadł do pisania listów.
Rzeczywiście musiał napisać ich niemało, bo kiedy świtać zaczęło, ludzie już do roboty wstawali, a w gabinecie jego świeciła się jeszcze wielka lampa z abażurem przepysznym.
W pokoiku panny Stefanii również było widno i tylko sama pani domu oddawała się słodkim marzeniom, krzepiąc ciało i ducha wygodnym spoczynkiem.




II.
Wielki kongres kauzyperdów w Pieprzykowie i ratowanie finansowego topielca.

Skoro pan Grabski przekonał się, że rzeczywiście Pieprzyków, pomimo zamierzonych ulepszeń, stoi nad przepaścią i że dni jego są już policzone, schwycił się obydwoma rękami za włosy, a raczéj za głowę, gdyż włosów od pewnego czasu nie posiadał.
Poza Pieprzykowem nie było już więcéj dóbr do sprzedania, a po ścisłém i dokładném obliczeniu kapitałów znajdujących się w kasie ogniotrwałéj, przekonał się pan Jan, że ilość ich wystarczy zaledwie na podróż do Warszawy i na kilkomiesięczną w tém mieście egzystencyę.
Po raz pierwszy w życiu przedstawiło mu się straszne widmo nędzy, tém straszniejsze, że nieznane i niewidziane nigdy.
W gruncie rzeczy diabeł nie tak straszny jak go malują, a bieda, jakkolwiek nie należy do najmilszych wynalazków ducha ludzkiego, ma w sobie jednak pewien urok i można się z nią pogodzić; ale pan Jan biedy nie znał i dla tego wydawała mu się ona czémś tak straszném, tak przerażającém, że na samą myśl o niéj biedne człowieczysko dostawał febry i trząsł się jak galareta, którą kucharz jego umiał tak znakomicie przyrządzać.
Jak przy łożu konającego, konsylium znakomitych lekarzy debatuje nad tém, jakby ułatwić nieszczęśliwéj duszy wydobycie się z więzów marnego ciała, tak nad upadającą fortuną zbiera się zazwyczaj rada doświadczonych prawników, którzy mają sobie za punkt honoru zrobić z dóbr siekaninę, coby mogła zadowolnić apetyt wilków i ocalić skórę owcy.
Tego to środka chwycił się i pan Jan, a chcąc go wykonać jak najprędzéj, odbył przedewszystkiém konferencyę... z kucharzem i osobiście ułożył obiadowe menu.
Następnie wysłał do miasta powóz, który miał przywieźć najbieglejszych jurisprudentów gubernialnych.
Stawiło się téż trzech adwokatów, patrzących na siebie bardzo krzywo i pan Cessyowicz, rejent, uważany powszechnie za wielkiego znawcę i znakomitego praktyka w rzeczach hypotecznych.
Byli to bardzo porządni ludzie, światowi, dowcipni, a przytém posiadali jeszcze i tę właściwość, że mogli pić szlachetny sok jagód winnych od rana do nocy, bez szkody dla swych organizmów fizycznych i bez żadnych skutków dla normalnego stanu umysłów.
Istne gąbki.
Obiad odbył się z właściwym szykiem i talent kucharza zajaśniał w całéj świetności.
Rejent łykał kuropatwy jak jastrząb, adwokaci obrabiali zająca jak lisy.
Proszę jednak nie przywiązywać do tego porównania żadnych arières pensées, osobiście manifestuję się bowiem zawsze z wielkiém poważaniem dla całego cechu jurystów.
Rejent zajmował krzesło obok saméj pani, która włożyła na siebie suknię jedwabną i twarz ozdobiła uśmiechem cukrowym, używanym zazwyczaj w dni uroczyste i świąteczne.
Dwaj adwokaci starsi, panowie Pozwiński i Wyrokiewicz, siedzieli naprzeciw siebie, a obok panny Stefanii umieścił się młody, ale podobno bardzo sprytny prawnik, pan Bernard Fingerhut, przystojny brunet, z brodą kruczéj czarności, nosem orlim i wejrzeniem pełném ognia.
Żeby się nazywał Signore Fingerhutini, możnaby go było wziąść za włocha.
Ten okazywał najmniéj znajomości gastronomicznych: potraw nie chwalił, wina pił mało, i pan Jan uważał go w duchu za coś bardzo jeszcze niedowarzonego.
Przypuszczam, że powątpiewał nawet, czy taka istota, która na dobréj kuchni się nie zna i wina pić nie umie, może miéć jakie wyobrażenie o prawie cywilném, a témbardziéj o ustawie hypotecznéj...
Kiedy starsi jego towarzysze rozprawiali z panem Janem o tém, że baranina przyrządzona w sposób odpowiedni, może do złudzenia imitować pieczeń sarnią, on tymczasem polemizował z panną Stefanią, w najpowszedniejszéj a zarazem w najmniéj jeszcze zbadanéj kwestyi małżeństwa i miłości.
Przytém spoglądał w modre oczy swéj przeciwniczki z wielką pewnością siebie i starał się magnetyzować ją wzrokiem, a w tym celu wytrzeszczał swe wielkie oczy, jak zając.
— Ja pani co powiem, — mówił Fingerhut, — znam w Warszawie bardzo wiele młodych osób, bogatych, pięknych, bardzo wysoko edukowanych, ale stanowczo nie wierzę, żeby która z nich mogła się kiedy ewentualnie zakochać. Wychodzą one wprawdzie za mąż, ale czynią to dla tego, żeby miéć swój dom własny i żeby majątek powierzyć w ręce pewne, doświadczone, które potrafią go z biegiem czasu podwoić, lub potroić.
Panna Stefania protestowała bardzo energicznie.
— Ależ panie, takie życie bez poezyi, bez wrażeń, zimne, monotonne, odarte ze wszystkich wrażeń, musi być nudne i ckliwe.
— Niech pani tego nie mówi; takie właśnie życie jest prawdziwém życiem, a wrażenia? o łaskawa pani, jeżeli dziś naprzykład kupowałem marki po 53, a jutro kurscetel pokazuje 49, jakież to silne wrażenie! A chcę poezyi, to biorę paszport, jadę do Szwajcaryi, jak Hanibal przechodzę Alpy, bujam się w gondoli na Weneckich kanałach, zwiedzam starożytny Rzym. Co pani zechce? przy pieniędzach, to człowiek może miéć wszystko.
— O, dziękuję za takie życie; czego innego żądać należy od losu, nie! nie! nie mogłabym nigdy urządzić się w podobny sposób...
Wśród takiéj rozmowy przeszedł obiad, po którym podano czarną kawę już do gabinetu pana Jana i wszyscy juryści in gremio zaczęli badać puls wykazu hypotecznego Pieprzykowa.
Słaby to był ten puls, wyczerpanie sił zupełne, wady organiczne i choroby zadawnione...
Pozwiński i Wyrokiewicz kręcili głowami, młody Fingerhut proponował pozorną sprzedaż, przepisanie tytułu własności na kogoś podstawionego, oraz zaproponowanie wierzycielom, aby się kontentowali biorąc 25 za sto.
— W kółku moich bardzo blizkich znajomych, — mówił, — w drodze dobrowolnych układów, uratowałem od zguby cztery sklepy, wierzyciele dostali 18%, towary poszły na wielką nieustającą wyprzedaż i dziś moi klijenci pozakładali świetne magazyny na imię swych żon, ciotek, wujów i robią doskonałe interesa.
— Ale uważa pan dobrodziéj, — wtrącił pan Jan, — nie wydaje mi się to zupełnie... jakby to powiedziéć...
— Być może, ale jest prawném i pewném, a w tym razie dla pana jedyném.
Rejent sapał, marszczył brwi, zażywał tabakę, nareszcie kiedy już wszyscy ucichli, zabrał głos.
— Otóż, reassumując zdania obecnych tu kolegów dobrodziejów, byłbym mniemania, że są one bardzo dobre, aczkolwiek z drugiéj strony, ośmielam się powiedziéc, że w praktyczném zastosowaniu psu na budę się nie zdały. Jakkolwiek bardzo wysoko cenię praktykę, głęboką teoryę i szeroką znajomość prawa moich czcigodnych interlokutorów, niemniéj przeto oddając należną cześć zasłudze, poważam się mniemać, że w danym razie, rady ich nie są warte tak zwanego funta kłaków...
— Ho! ho! — rzekli jednocześnie Wyrokiewicz i Pozwiński, — rejent wpada w zły humor.
— Broń Boże, a pfe! drodzy panowie. Wino Pieprzykowskie lactificat, co rozwesela serca, nie zaś ma kwasić humor. Z tém wszystkiém wobec sytuacyi, któréj in futuro grozić się zdaje smutna ewentualność, należy kwestyę stawiać w inny sposób. Wedle mego widzenia rzeczy, jak to wyżéj nadmienić miałem zaszczyt, rady czcigodnych moich kolegów uważam za bardzo znakomite w każdym innym razie, oprócz niniejszego — a jeżeli wolno mi wypowiedziéć moje indywidualne przekonanie, to gotów jestem oświadczyć, że tylko sprzedanie Pieprzykowa na drobne działki, zapewnia i wierzycielom i obecnemu właścicielowi drogę wyjścia...
Tu imćpan rejent zażywszy porządną porcyę tabaki, pociągając powoli z kieliszka, zaczął szczegółowo rozwijać swój plan, który po bardzo żwawych dyskusyach do późna prowadzonych, zyskał aprobatę ostateczną całego zgromadzenia.
Po dyskusyi urządzono wista, którego monotonność urozmaicił koncert panny Stefanii na eleganckim fortepianie, oraz kolacya, jedna z tych kolacyj, których Pieprzyków więcéj już zapewne ani produkować, ani oglądać nie będzie.
W kilka tygodni późniéj na dziedzińcu pokazywały się jednokonne wózki i nieosiodłane wierzchowce, a poczciwa drobna szlachta oglądała budynki, pola, łąki i lasy.
Wreszcie stało się!
Ożywione rozprawy przy kontrakcie, burze grożące zerwaniem całego interesu, tysiączne kwestye i kwestyjki, przez zręcznego rejenta zostały zagodzone i zażegnane, nowonabywcy z woreczków zaczęli dobywać pieniądze, a gdy przyszło do podpisania, pozdejmowali z siebie kapoty i spancerki — tak im było gorąco.
Pieprzyków stał się własnością trzydziestu właścicieli, a pan Jan schował do kieszeni piętnaście tysięcy rubli i wrócił do swéj dawnéj rezydencyi, gdzie według kontraktu, rok cały miał jeszcze przemieszkiwać.
Smutno mu było gdy patrzył, jak folwark, na którym takie znakomite ulepszenia miał zaprowadzić, zmieniał swoję dawną powierzchowność — jak rozbierano budynki, sprzedawano co porządniejszy inwentarz, jak po ogrodzie spacerowały konie, a świnie bez ceremonii ryły szparagarnie.
Żeby choć co innego, ale szparagarnie!...
Nie mógł téż biedaczysko sypiać, bo od samego świtu nowi dziedzice prowadzili na dziedzińcu ożywione rozprawy, nie szanując spoczynku swego lokatora i nie przypuszczając nawet, że może istniéc na świecie istota, co o wschodzie słońca nie wstaje, a zaraz po zachodzie nie zasypia.
To téż biednemu człowiekowi policzki pobladły, oczy podkroiły się — jakieś zmarszczki zaczęły się pokazywać na czole, a brzuch, ów brzuch! najpiękniejszy w całym Pieprzykowie budynek, zapadać się zaczął, tak że skutkiem tego trzeba było pomyśléć o radykalnych zmianach w garderobie.
Piękna Stefcia, która niedawno jeszcze z takim zapałem pragnęła użyzniać potem swego czoła ukochaną ziemię pradziadów — pozbawiona téj ziemi, posmutniała i zaczęła grać rolę ofiary pokrzywdzonéj przez los, zapoznanéj przez ludzi.
Starała się téż za pomocą odpowiednich kosmetyków nadać swéj twarzyczce wyraz słodkiéj melancholii, ubierała się czarno, oraz w chwilach samotności albo czytała dział anonsów w gazecie, albo téż rozmyślała o tém, czém wobec wymagań postępowéj młodzieży, panna z gruntem, różni się od panny bez gruntu.
Sama pani tylko zachowywała się indyferentnie, upadek Pieprzykowa niewiele ją obchodził, boć jakże? panna z porządnego domu, późniéj żona zamożnego człowieka, wydawała całe życie pieniądze obojętnie, spokojnie, nie przypuszczając żeby ich kiedy zabrakło, ani téż nie zastanawiając się nad tém, zkąd się one biorą...
Nic téż dziwnego, że nie była w możności ocenienia szczytnych i wzniosłych poświęceń pana Jana, który od chwili sprzedaży Pieprzykowa, dla dobra rodziny, dla oszczędności, zamiast trzech szklanek herbaty rano, pijał tylko dwie i to bez cytryny, a zamiast złotówkowych cygar jak zwykle, dusił się kapustosami po trzy ruble setka...
Biedny człowiek! cierpiał w milczeniu i z pokorą poddał się losowi, który go tak ciężko, a zarazem tak niesłusznie ukarał i prześladował.
Jedyną ulgą w tych zmartwieniach był dla niego wist z licytacyą, ale okolica Pieprzykowa nie obfitowała w geniusze, prawdziwych graczów nie było, ci zaś którzy zasiadali z panem Janem do zielonego stolika, byli to po prostu fuszery, raki, których na bezrybiu za ryby uważano... liche opłatki, których używanie dało się tylko brakiem laku usprawiedliwić...
Cały rok monotonnego życia w Pieprzykowie, urozmaicony był tylko jedném wydarzeniem większéj doniosłości, a mianowicie wizytą pana Januarego, sąsiada, starego wygi i skąpca, który przybył prosić o rękę panny Stefanii dla swego syna Piotra.
Misya jednak ta nie uwieńczoną została pomyślnym skutkiem, gdyż panna Stefania oświadczyła, że jakkolwiek pan Piotr jest człowiekiem uczonym, młodym, przystojnym i zamożnym, jednak jako zbyt wiele dbający o swoje konie, krowy i gospodarstwo, nie potrafi się nastroić do kamertonu wymagań panny z porządnego domu i urozmaicić jéj życie w ten sposób, aby ono nie wyglądało jak życie, co jest zbyt pospolitém i nudném, ale jak piernik z migdałem, co ma być znowu podobno bardzo rozkoszném i słodkiém.
Przyszła wreszcie chwila ewakuacyi Pieprzykowa.
Kilka fur z rzeczami ruszyło przodem, a za niemi państwo Grabscy, pożegnani z płaczem przez dawną służbę, pojechali ku stacyi kolei żelaznéj.
Na bryczce siedzieli państwo i panna Stefania; tamże według wszelkiego prawdopodobieństwa mieściły się i projekta pana Jana, — projekta świetnéj przyszłości.
Smutny to co prawda był pochód, nikt nie odprowadzał, nikt nie żałował; służbie prędko łzy oschły, tylko pies stary powlókł się za bryczką, a gdy chciał wskoczyć za państwem do wagonu, posługacz stacyjny kopnął go nogą, aż biedne zwierzę padło na relsy.
Lokomotywa w téj chwili gwizdnęła i koła wagonu zmiażdżyły łeb głupiego zwierzęcia i jego idealną wierność.





III.
Jak się panna Stefania wszystkiego zaparła i jak ojciec jéj rozglądał się po Warszawie.

Warszawa.
Piękne to zaiste miasteczko. Nie pytajcie co w niém jest, ale raczéj czego w niém nie ma. Tu głodny przychodzi szukać kawałka chleba, syty uciechy, sprytny zarobku, głupi sposobności stracenia pieniędzy. Zdaleka wydaje się, że w tych nagich i zimnych murach mieści się jakieś wielkie serce, jakieś ramiona gotowe przytulić każdego, że to nie miasto, ale wielka olbrzymia matka, która nigdy o dzieciach swoich nie zapomina.
Z blizka wygląda ona trochę inaczej, ale cóż w tém dziwnego? Wszakże najpiękniejsza kobieta lepiéj się wydaje zdaleka, najpiękniejszy nawet obraz lub fresk dłonią mistrza zrobiony, gdy zbliżymy oko do niego, wydaje się mieszaniną farb i linij narzuconych bezładnie. Patrzmy zdala na marmurową Venus, — zachwycać nas ona będzie cudowną karnacyą form, zbliżmy się — a dostrzeżemy, że ideał klassycznéj piękności ma skazę na czole, zakurzony nosek i paluszki pożółkłe od wilgoci...
I pan Jan jadąc do Warszawy był tego mniemania, że miasto tak inteligentne, tak znakomicie rozwijające się pod względem przemysłowym i handlowym, od razu pojmie doniosłość tego faktu, że przyjmuje w bramach swoich kapitalistę przybywającego z pieniędzmi, które przeznaczone są na to, aby ożywić ruch handlowy i przemysłowy, ażeby pokazać zarozumiałym szwabom, że są ludzie, którzy niewiele sobie robią z zagranicznéj konkurencyi.
Wprawdzie pan Jan nie był zupełnie pewny, czy będzie go oczekiwała na dworcu kolei deputacya złożona z obywateli i członków magistratu, oraz czy cechy wyjdą naprzeciw niego z chorągwiami, ale nie wątpił, że każdy go uszanuje, ustąpi z drogi i że każdy właściciel domu będzie miał sobie za zaszczyt wynająć lokal przedsiębierczemu kapitaliście, który pomimo dobrego urodzenia, gotów jest handlować nawet piernikami lub mydłem, byle tylko stać się dźwignią postępu i materyalnego rozwoju swego kraju.
Tymczasem, nietylko że żadna deputacya nie przyjęła go na banhofie, nie tylko że cechy nie wystąpiły nawet bez chorągwi, ale zaraz na pierwszym wstępie, dorożkarz powiedział mu w sposób dość nieparlamentarny, że on nie z takimi panami jeździł i że za kurs z tyloma tłomokami i dwoma babami, należy mu się trzy ruble....
Zgryzł pan Jan w milczeniu gorzką dorożkarską pigułkę i pojechał do hotelu. Tu na bardzo delikatne zapytanie: czy jest numer, szwajcar odpowiedział obojętnie:
— Jest, ale za dwa ruble.
To „ale” ubodło ex-dziedzica Pieprzykowa. Jakto? więc on, kapitalista, człowiek mający podnieść przemysł kraju, nie wygląda na to, żeby bez trudności mógł zapłacić głupie dwa ruble na dobę?!
To téż rzekł:
— Ja nie chcę numeru ale za dwa ruble, lecz mieszkanie za pięć rubli dziennie...
Nie zgadzało się to z ideą oszczędności, ale przecież wypadało pokazać téj hołocie kim się jest.
Skutek był natychmiastowy.
Szwajcar sztywny, jakby dyszel połknął, zgiął się natychmiast niby trzcinka i rzekł z wielką uniżonością:
— Natychmiast, jaśnie panie.
I kazał zaprowadzić państwa Grabskich do tego samego numeru, który był ale za dwa ruble.
Tak to w Warszawie, nawet mniéj inteligentna ludność umie poznać się na człowieku, który szanuje swoję osobistą godność i daje do zrozumienia kim jest.
Pierwsze kilka dni przeszły na wyszukiwaniu mieszkania, sprawieniu mebli i tak zwaném urządzaniu się, a ponieważ, pomimo największéj oszczędności, niepodobna wymagać, aby się porządny człowiek miał bez jakich takich gratów obchodzić, więc tysiąc kilkaset rubli pękło jak nic.
Ale za to było mieszkanko eleganckie i bardzo wygodne.
Ponieważ wedle projektów pana Jana, cała rodzina miała się oddać pracy, a każda praca ma to do siebie, że wymaga cichości i spokoju, więc urządził sobie wspaniały gabinet z oddzielném wejściem, żonie również i pannie Stefanii także; oprócz tego mieli piękny salon, przeznaczony do wspólnych narad o oszczędności i pracy, pokój jadalny... etc...
Urządziwszy się w ten sposób, postanowił pan Grabski jeszcze miesiąc odpocząć... i przez ten czas rozejrzéć się po Warszawie, oraz zawiązać pewne stosunki i znajomości, tak konieczne do puszczenia kapitałów w ruch o ile można najbardziéj produkcyjny... Stefcia ze swéj strony czyniła podobnie; ponieważ zaś praca guwernantki wyszła z mody, drzeworytnictwo spowszedniało jeszcze bardziéj niż krój sukien i maszyna, a do uprawiania sztuk pięknych nie posiadała odpowiedniego talentu, przeto postanowiła znaleźć takie rzemiosło, które byłoby i oryginalném i ekscentryczném i dającém duży dochód.
— Szewcem będę, — rzekła sama do siebie, — szewcem! Ja córa rodu posiadającego portrety swych przodków. Ja, szlachcianka z krwi i kości, słabą ręką kobiecą dam policzek zastarzałym uprzedzeniom szlacheckim, własnemi rękami wyciągać będę skórę, wbijać sztyfty ciężkim młotem... Ha, trudno, gorzka ironia losu nie dozwoliła mi użyzniać potem czoła ukochanéj ziemi pradziadów... lecz w skromnéj rzemieślniczéj pracowni zdołam wyrobić sobie samodzielne i zaszczytne stanowisko...
Urzeczywistnieniu tych wzniosłych idei, nic nie stało na przeszkodzie i panna Stefania pięknego poranku zasiadła przy warsztacie w magazynie obuwia damskiego. Naturalnie, włożyła odpowiedni do rodzaju swego poświęcenia się kostium. Kosztownie skromna suknia otaczała jéj wiotką postać, olbrzymi kołnierzyk wycięty osłaniał część szyi i białego gorsu pracownicy, a skórzane mankiety i przepyszny safianowy fartuch, dopełniały całości tego stroju.
Lubiła ona idąc do warsztatu, lub téż powracając do domu, nieść w ręku pęk skór, ale co ją najbardziéj dziwiło, to to, że się nikt a nikt temu nie dziwił.
— Gdyby choć Piotr! — mówiła do siebie, — gdybyż choć Piotr zobaczył mnie w tym stroju pracownicy, co się już wyrzekła i zaparła wszystkiego; może onby mnie wówczas naprawdę pokochał... jeżeli w ogóle człowiek ten może kogokolwiek kochać, oprócz swego pachciarza!...
Faktem jest, że ów Piotr, syn pana Januarego, niegdyś blizkiego sąsiada Pieprzykowa, kochał pannę Stefanię całą siłą świeżego młodzieńczego uczucia. Ale odrzucono jego ofiarę, więc się téż bardziéj nie narzucał, zamknął się w domu, nie wyjeżdżał, a w pracy około roli i gospodarstwa znajdował pocieszenie po zawodzie, który boleśnie go dotknął.
Nie wiedział on téż o Grabskich więcéj nad to, iż wyjechali do Warszawy i że jak to mówią, siedzą na bruku.
Z tego téż powodu obcém dla niego było szczytne poświęcenie się panny Stefanii, jéj safianowy fartuch, wielkie skórzane mankiety i ów kamień leżący na jéj kolanach, w który uderzała młotkiem, forsując swe drobne, wypieszczone rączki.
Pan Jan tymczasem rozglądał się po Warszawie i zawiązywał stosunki. I pierwsze i drugie nie powiodło mu się od razu: gdy się rozglądał, wyciągnięto mu z kieszeni bardzo ładną złotą tabakierkę. Gdy zaś zawiązał stosunek w cukierni z jakimś bardzo porządnym obywatelem i kapitalistą, który także jak sam powiadał, przybył do Warszawy po to, aby podźwignąć przemysł krajowy, czcigodny obywatel wziął od pana Jana sto rubli na kwadransik i przepadł jak kamień w wodę.
Opłaciwszy to frycowe, Grabski rozglądał się znacznie mniéj, a w zawiązywaniu stosunków stał się mniéj dowierzającym i łatwym.
Pomimo to, poznał pana Pruckiewicza, bardzo godnego człowieka, właściciela domu na Krzywém-Kole; kapitalistę pana Krzykalskiego, byłego urzędnika, obecnie żyjącego z własnych funduszów; pana Wajnsztejna, także bardzo pomysłowego człowieka; oraz wielu innych, których o każdéj porze dnia można było zastać w cukierni obok poczty, gdzie zwykle trudnili się obrabianiem interesów.
W domu już przy herbacie, o gospodarstwie mowy nie było, bo z powodu sprzedaży Pieprzykowa, nie było już co ulepszać, ale za to kwitnął przemysł i rozwijały się fabryki.
Jednego wieczoru naprzykład, pan Grabski projektował założenie olbrzymiéj fabryki zapałek ogniotrwałych... mających nad zwyczajnemi tę wyższość, że się znacznie trudniéj zapalają, a tém samém nie mogą być przyczyną pożarów, wynikających jak wiadomo wskutek nieostrożnego obchodzenia się z ogniem.
Projekt ten jednak upadł, ale pan Wajnsztejn radził, żeby kupić las...
— I co ja będę z nim robił?
— Co pan będziesz robił? To pytanie — naturalnie będziesz pan robił majątek.
— Ba! ale w jaki sposób?
— Handlując budulcem, rąbiąc sążnie na opał...
— To wszystko na nic — dowodził pan Krzykalski — co mi to za rzecz ciąć las na budulec albo na sążnie; jabym przedewszystkiém zabronił babom zbierać grzyby i zbierałbym je sam i sprzedawał za Żelazną Bramą, po pół rubla funt.
— Myśl... dalibóg myśl! a drzewo?
— Hola panowie! do drzewa jeszcze daleko; — zbierałbym także borówki i żurawiny, poziomki, jarzyny, czarne jagody i wszystkie badyle... i marsz do Warszawy. To uczyniłoby mi najmniéj 600 rubli do roku. Na jesieni zbierałbym ładny mech do okien i znowuż wagonami do Warszawy, oprócz tego mam jeszcze jałowiec, szyszki sosnowe i dębową korę! to pierwsza rubryka. Daléj myśliwstwo: przy rozumném prowadzeniu tego interesu, można zarobić także kilkaset rubli do roku... Drzewa nie sprzedawałbym inaczéj, jak w postaci zupełnie przerobionego produktu — sprzedawałbym więc tylko sztyfty do butów, pudełeczka, tabakierki z kory brzozowéj, jedném słowem zapewniłbym sobie i moim sukcesorom niewyczerpany dochód na jakie kilkaset lat...
Pan Jan zachwycony był projektem Krzykalskiego, wyjeżdżał nawet kilkakrotnie w okolice, oglądał lasy, ale kupno nie przychodziło jakoś do skutku, bo albo kapitał pana Jana był za mały a las za duży, albo znów kapitał za duży, a las obiecujący zaledwie kilka cetnarów sztyftów i parę garncy jałowcu.
Grabski w myśli wybudował już mnóstwo fabryk, na czele których miał stanąć Krzykalski: miały to być tartaki parowe, fabryki sztyftów, kadzie do wyrabiania soku z żurawin i borówek, wielkie suszarnie do grzybów, laubzegi parowe wyrzynające same ramki do fotografii, wielkie fabryki pudełek i pudełeczek, drzazg do podpalania w piecach, mioteł, koszyków, dzwon i szprych do kół, kleszczy do chomont, fabryki węgli kowalskich, smoły, dziegciu, terpentyny, lasek, guzików drewnianych, zabawek froeblowskich i tym podobnych wyrobów, o których dotychczas nie śniło się jeszcze żadnemu obskurnie zacofanemu właścicielowi lasu.
Krzykalski, przyszły dyrektor tych wszystkich zakładów, otrzymał już nawet od pana Jana à conto pensyi zaliczkę w ilości kilkuset rubli, oraz pewien fundusz na sprawienie odpowiedniéj liberyi dla służby leśnéj.
Liberya miała być cudowna. Tyrolskie kapelusze z piórkami, oraz kurtki jasnozielone z kołnierzem białym; oprócz tego każdy gajowy miał miéć bardzo dalekonośną rusznicę i rożek bawoli do trąbienia.
Z postępem czasu, zapał pana Grabskiego do wielkich zakładów przemysłowo-leśnych stygnąć począł, a oziębienie owego zapału wzrastało w miarę tego, jak przybywały coraz nowe, a coraz lepsze projekta.
Stopniowo zaczął się przekonywać, że w gruncie rzeczy, ludzie których poznał nie są tak źli, a przedewszystkiém do porady jedyni.
Radzili mu téż tyle sposobów zrobienia w szybkim czasie majątku, że gdyby tylko jeden wedle téj rady się spełnił, to pan Jan mógłby rywalizować z Rotszyldami, a wszystkich razem wziętych bankierów warszawskich, w mysią jamę, jak to mówią, zapędzić.
Przedstawiano mu naprzykład brylantowy interes na chmielu, cudowne spekulacye na okowicie, handel zbożem bezpośrednio z Gdańskiem i Królewcem, przerabianie skórek zajęczych na kapelusze i tysiączne inne rzeczy, które się tu na żaden sposób wyliczyć nie dadzą.
Wszakże pan Jan myślał, deliberował, ale jakoś stanowczo na nic zdecydować się nie mógł, prowadził ożywione dysputy z kandydatami na wspólników, jadał razem z nimi bardzo dobre obiady, za które słono płacił i przekonywał się coraz dowodniéj, że pieniądz odznacza się dziwną lotnością i że jest podobny do kamfory z tego względu, że znika tak szybko jak ona. Przyszedł nawet czas, że się zaczął namyślać i poszukiwać takiego interesu, któryby nie wymagał wielkich nakładów; pilnie téż odczytywał anonse w Kuryerach i bacznie śledził czy kto nie potrzebuje wspólnika z małym kapitalikiem do bardzo zyskownego przedsiębierstwa.
Panna Stefania w szewckich zapałach znacznie téż ostygła. Rola pełnéj poświęcenia się pracownicy spowszedniała jéj mocno, otoczenie wydało się niesmaczném, młotek ciężkim, a skóra niemile woniejącą. Chodziła téż do warsztatu zaledwie co trzeci dzień, wymawiając się silną migreną i różnemi cierpieniami dokuczającemi jéj nieustannie.
Zbladła rzeczywiście, zmizerniała, a może i istotnie cierpiała moralnie. Może jéj się przypominała wieś, lata w niéj spędzone, a może téż w tych obrazach, które nam pamięć o lepszych czasach maluje, widziała także poczciwą, ogorzałą twarz pana Piotra, wyciągającego do niéj dłoń ciężką, nie odzianą w glansowaną rękawiczkę, ale téż nie splamioną żadnym nieuczciwym czynem.
Okropny ten pan Piotr! ona go odepchnęła, a on nie przyszedł żebrać o litość, nie zabił się, nie wstąpił do klasztoru, ale jak jéj mówiono, po dawnemu orał, siał i bronował — i nawet o zgrozo! nie przywdział żałoby!
Jasny dowód że nie kochał, bo gdyby kochał, to czyż teraz, po półroczném niewidzeniu się, czyżby nie przyjechał, nie dowiedział się o zdrowiu, nie złożył choćby konwencyonalnéj wizyty, a on nic.
Człowiek dobrze wychowany, otrzymawszy taką jak pan Piotr rekuzę, ubrałby się w czarny strój, przywdział czarne rękawiczki i w najczarniejszym zakątku lasu palnąłby sobie w łeb, objaśniwszy poprzednio w liście krwią własną napisanym, przyczyny samobójstwa. Ale taki Piotr! miałże on jakie wyobrażenie o dobrym tonie! on, który całe dnie przepędzał w polu, w oborach, stajniach, stodołach, a i w nocy nie raz kazał sobie podać konia i jeździł po łąkach, aby się przekonać, czy kto szkody nie robi.
Panna Stefania zaczęła uczuwać, że jéj się życie przykrzy. Szewctwo któremu się poświęcała, nie dziwiło nikogo, w domu nie bywał nikt ktoby ją mógł zająć, gdyż pan Jan, jako człowiek czynu par excellence, przyjmował u siebie także ludzi czynu, szacownych zapewne i drogich dla krajowéj industryi, ale najzupełniéj obojętnych dla osoby młodéj, szukającéj przedewszystkiém wrażeń dla serca i główki, w któréj, jak się tego inteligentny czytelnik łatwo domyśla, było cokolwiek pstro.





IV.
Wreszcie znajduje się człowiek, który od razu się zdziwił.

W domu państwa Grabskich zaczął bywać młody człowiek.
Ubrany zawsze podług najświeższéj mody, ufryzowany, woniejący jak apteka, z wąsami wyczernionemi i skręconemi misternie w dwa druciki. Elegant ten miał oczy przysłonięte binoklami w złotéj oprawie, a z bocznéj kieszeni jego surduta wyglądała miniaturowa chusteczka, barwy czerwonéj, która wraz z wielką różą wpiętą w dziurkę od guzika, dopełniała świeżości i elegancyi kostiumu.
Młodzieniec ten miał na biletach wizytowych wylitografowany herb, z hełmem, przyłbicą, strusiemi piórami, mieczami, armatami i innemi ostremi narzędziami, a pod tą straszliwą armaturą, nad którą unosiła się baronowska czapka, podpisane było nazwisko Oskar Walter.
Skromne, ale dające dużo do myślenia.
Przedewszystkiém zagraniczne. Powtóre imię Oskar, ma w sobie coś sympatycznego, potrzecie nazwisko Walter, otwiera rozległe pole do różnego rodzaju przypuszczeń.
Można bowiem mniemać, że właściciel jego pochodzi w prostéj linii od feudalnych baronów niemieckich, że przodkowie jego mogli być członkami Krzyżackiego zakonu, że wreszcie rodzina Walterów mogła osiąść niegdyś we Francyi i wyemigrowała ztamtąd podczas prześladowania Hugonotów... Tysiące kombinacyj i wniosków. Któż wie wreszcie, czy pan Oskar nie jest potomkiem Walter-Scotta?! tegoż samego Walter-Scotta, który takie cudowne pisywał romanse...
W każdym razie faktem jest, że kiedy panna Stefania zobaczyła na biurku w gabinecie swego ojca ów bilet, zwróciła na niego szczególną uwagę i zapytała:
— Proszę ojca, co to za jeden ten pan Oskar Walter.
— Ach, zapomniałem ci powiedziéć, niedawno go poznałem, dzielny chłopiec, młody, przystojny, a przytém nadzwyczaj zręczny i ambitny, mówi kilkoma językami — i kompletnie, ale to powiadam ci kompletnie wykształcony młody człowiek...
— Czy on tu mieszka w Warszawie?
— O nie, moje dziecko, to człowiek czynu w całém znaczeniu tego wyrazu, rzutny, energiczny, obrotny, dziś jest w Warszawie, jutro w Brukselli lub Paryżu, to znów pędzi do Norymbergi albo do Gdańska.
— I dla czegóż on tak ciągle podróżuje, czy taki bogaty?
— To jest właściwie czy jest istotnie bogaty, na to odpowiedziéć nie umiem, ale że jest na drodze do zrobienia majątku, to fakt nieulegający żadnéj wątpliwości.
— Czemże się trudni?
— Ma interesa komisowe. Tu pojedzie kupi, tam znów sprzeda, dostanie komisowe i jedzie daléj. Prowadzi téż niektóre interesa już na własną rękę. A zna się na wszystkiém, doprawdy, aż miło posłuchać jak zacznie rozwijać różne teorye handlowe, a jak ci co wytłómaczy, to tak od razu zrozumiesz, jakby ci łopatą do głowy włożył. Ja naprzykład wyobraź sobie, przyznaję to szczerze, nigdy nie mogłem zrozumiéć co to znaczy „Berlin krótki 152,25.” Pytałem już o to kilku przemysłowców, ale tak mi to szeroko przedstawiali, żem nic a nic nie rozumiał. Oskar zaś od razu i to w dwóch słowach.
— I teraz ojciec wie co to znaczy?
— Wiem, wiem — i to mi także opowiedział co mi się zawsze wydawało niejasném, co znaczy naprzykład „Gdańsk mocny, albo: interes w grochu ospały przy ostrym wietrze”, dziś znam to jak swoję kieszeń.
— To może to ojczulek i mnie kiedy wolnym czasem wytłómaczy...
— Owszem, owszem, chociaż wiesz, że nigdy nie miałem tego daru wykładu i chociaż przedmiot gruntownie rozumiem, jednak gdyby mi przyszło tak, uważasz, do gazet to kwieciście opisać, to nie wiem czybym potrafił, bo ze stylem to mi zawsze szło jakoś trudniéj... Ale wracając do Waltera, powtarzam ci, że to dzielny chłopak, chociaż się Walter nazywa.
— A cóż to ma do tego? mój ojcze...
— Widzisz dziecko, miéć to ma i dużo ma naprawdę, ale żyjemy w dziewiętnastym wieku — ja tam jestem potrosze przemysłowcem, ty drobnemi rączkami uprawiasz twarde i ciężkie rzemiosło — pomimo więc usposobień konserwatywnych z natury, pomimo dobrego urodzenia i nazwiska, które żeby nie skłamać, ma diabli wiedzą wiele lat najpiękniejszéj tradycyi — musimy nagiąć nasze przekonania do wymagań dzisiejszych, odpowiednich duchowi czasu i stopniowi cywilizacyi na jakim znajduje się ludzkość.
— Najzupełniéj podzielam twoje zdanie mój ojcze i cieszę się szczerze, że pomimo różnicy wieku, nie istnieje pomiędzy nami różnica opinij i przekonań...
— Właśnie dla stwierdzenia czynem tych opinij, zaprosiłem dziś pana Waltera do nas na herbatę i chciałbym żebyś i ty także znajdowała się w sali.
— O, będę z pewnością, ojcze.
— Wybornie — ale... ale.. zapomniałem ci powiedziéć, w jaki sposób zabrałem znajomość z panem Walter.
— Właśnie miałam się ojca o to zapytać.
— Będzie temu może ze trzy tygodnie, siedzę w cukierni i czytam Kuryera, jakiś młody człowiek, bardzo uprzejmy, zbliża się i mówi z ukłonem:
— Jeżeli pan dobrodziéj łaskaw, to po przeczytaniu...
— Służę panu zaraz — odpowiedziałem.
— Ale nie... tego nie mogę... niech pan dobrodziéj będzie łaskaw dokończy.
— Ale proszę pana...
— A, miałbym na sumieniu... przecież to mój obowiązek poczekać, jeśli ktoś starszy czyta...
Tak certowaliśmy się przez kilka minut, a przyznam ci się, że szczerze mnie ujął tym tak mało dziś na święcie praktykowanym szacunkiem dla siwego włosa; — skończyło się tedy na tém, że ani on, ani ja, Kuryera nie czytaliśmy, lecz czas przeszedł nam na bardzo miłéj gawędce.
Na drugi dzień przyszedłem do téj saméj cukierni, młody człowiek siedział sam i czytał gazetę.
Przywitaliśmy się jak znajomi — ja kazałem podać lody. Potém on zadysponował doskonałego ponczu rzymskiego. Rozpoczęła się rozmowa bardziéj szczera i serdeczna, on mi się przedstawił, ja jemu — no i znajomość gotowa. A gdy się dowiedział, że jestem kapitalistą poszukującym korzystnego interesu do zrobienia, to się tak ucieszył, tak mu było przyjemnie, że jako bardziéj specyalny, może mi dać dobrą i praktyczną radę, że zupełnie mnie ujął za serce.
— To widocznie jakiś dobry człowiek.
— Co téż ty mówisz człowiek! to nie człowiek moja duszko, ale ananas i to w najlepszym gatunku — a jako finansista, to powiadam ci generał-kupiec! Żebym był Mac-Mahonem, zrobiłbym go w téj chwili ministrem handlu od jednego zamachu, bo czy ty wiesz Stefciu, że on całe nasze mienie od zguby uratował?
— O Boże, czyż podobna! staliśmy więc nad przepaścią?
— Gorzéj moje dziecko, gorzéj; myśmy już byli w przepaści: jeszcze krok, a bylibyśmy zginęli bez ratunku.
— I jakżeż to było mój ojcze?
— Widzisz, kiedy Krzykalski z Wajnsztejnem namówili mnie na kupno lasu i na założenie fabryk, ja już byłem zupełnie zdecydowany, — ale jak się o tém Walter dowiedział, tak aż zbladł, zawołał mnie na bok, dopiero jak nie złapie ołówka, jak nie zacznie rachować a rachować, dowiódł mi jak dwa a dwa cztery, że z tych wszystkich operacyj byłbym wyszedł na dziady z torbami i z kijem! Słyszysz Stefciu! z torbami i z kijem.
— Oh, mój Boże...
— Dopiero on mi oczy otworzył, cofnąłem się od kupna i odtąd postanowiłem słuchać wyłącznie tylko ludzi godnych i uczonych. Pokłóciłem się z Krzykalskim i już mu się nawet na ulicy nie kłaniam.
— Teraz widzę mój ojcze, że pan Walter w zupełności zasługuje na twoję, a tém samém i na naszą sympatyę, dam mu téż to poznać.
Punkt o godzinie 8 éj wieczór Walter dzwonił do drzwi mieszkania Grabskich. Otworzył mu sam pan i przywitawszy serdecznie a czule, wprowadził go do salonu, w którym znajdowała się już i pani i panna Stefania.
Po niezliczonych ukłonach, gość zajął miejsce na krześle i rozglądał się o ile przyzwoitość na to pozwalała, po salonie, jakby pragnął zbadać grunt, na którym pierwsze kroki miał stawiać.
Wrażenie jakie na nim zrobił elegancko i z gustem urządzony salonik, musiało być bardzo korzystne, a panna Stefania wydała mu się zachwycającą istotą.
Godzi się téż przyznać, że pan Oskar Walter, jakkolwiek prowadził interesa w bawełnie i w norymberszczyznie, gust miał wcale niezły i kobieta przystojna nie mogła nie zwrócić jego uwagi.
A panna Grabska rzeczywiście była przystojna. Wysoka, wysmukła jak topola, odznaczała się prześliczną figurką, uwydatniającą się bardzo zgrabnie w modnéj sukni; posiadała téż rączkę arystokratyczną, nóżkę bardzo ładną, włosy barwy ciemno-płowéj i oczy koloru kwitnącego habru.
Jaki poeta spojrzawszy na nią, napisałby sonet od jednego zamachu.
Dodajmy do tego piękne białe czoło, nosek grecki, policzki okraszone świetną barwą młodości, a będziemy mieli obraz młodéj osoby, o którą dobijał się pan Piotr jeszcze ongi za pieprzykowskich czasów.
— Co mnie najbardziéj uderzyło w Warszawie, — mówił Oskar, — to piękność kobiet tutejszych, piękność, która zaiste przechodzi wszelkie pochwały, — wprawdzie powołanie moje jako handlującego, jest grubo prozaiczném z natury swojéj — jednak jestem pomimo tego wrażliwy na każde piękno i dla tego staram się jak najczęściéj bywać w Warszawie, a kiedy jestem tu, to zawsze wynajduję tysiączne, częstokroć nawet bardzo błahe powody, do przedłużenia pobytu.
— Pan więc nie mieszka w Warszawie? — spytała panna.
— Ja, pani? ja mieszkam wszędzie i nie mieszkam nigdzie; właściwym moim lokalem jest Europa, przebiegam nieustannie główniejsze jéj miasta, pełniąc zlecenia pierwszorzędnych firm handlowych, oraz prowadząc interesa na własną rękę.
— To pan musi miéć bardzo wiele zatrudnienia?
— Trochę — odpowiedział skromnie pan Walter, — ale zdarzają się tygodnie takie, w których sypiam tylko w wagonach, a jadam o tyle, o ile na to pozwoli konduktor zatrzymujący pociąg.
— O, na to bym się nie zgodził, — wtrącił pan Jan, — wszystko z siebie zrobię, nie będę spał, w razie potrzeby nie będę palił, gotów jestem cały dzień chodzić pieszo po bruku, ale jeść przytém muszę, bo to bardzo naturalne, na to przecież człowiek żyje... to jest chciałem powiedziéć, na to człowiek jada, aby żył, no, a jakbym nie jadł, tobym umarł.
— Fe, co téż ty mówisz, mój mężu.
— No, ja tak tylko naprzykład.
— Ja wiem, ale czasem można w złą godzinę wymówić.
— Nie obawiaj się duszko; jeśli o tém wspomniałem, to tylko dla tego, abym tém wyraźniéj uwydatnił, ile trudów znosi szanowny nasz gość...
— A panie dobrodzieju, pochwała to niezasłużona... cóż ja tak wielkiego robię...
— Przepraszam, szanowny panie, przepraszam... za pozwoleniem, któż bardziéj może szanować ludzi czynu i cenić ich pracę, niż ja i cała moja rodzina; wiesz pan przecie, że ja sam jestem przemysłowcem, a moja córka także darmo chleba nie jada...
— Ma pani jakie zatrudnienie?
— Co to zatrudnienie!? ona cały dzień od świtu do nocy przy warsztacie pracuje jak najzwyczajniejszy rzemieślnik.
— Jak rzemieślnik! — zapytał Walter, udając zdumienie.
— Istotnie, — odpowiedziała zarumieniona panna, — ja... pracuję w warsztacie szewckim.
— Pani? czyż to podobna? czym się nie przesłyszał, pani, córka tak szanownego obywatela, dziedziczka tak pięknego nazwiska, w szewckim warsztacie, z szydłem w ręku, to nie do uwierzenia doprawdy!
— My nie mamy żadnych przesądów i uprzedzeń kastowych, — mówiła panna spuszczając oczy jak pensyonarka, — ja i ojciec mój szanujemy wszystkich ludzi pracy i mniemamy, że ona tylko jedna podnosi i uszlachetnia ludzi.
— O pani! dziś widzę, że moje idee i marzenia społeczne nie są utopią, ani mrzonką, lecz wchodzą w tyle pożądaną fazę rzeczywistości, nie weźmiecie mi więc państwo za złe, że wyrażę dla całego domu waszego cześć i uwielbienie bez granic.
To mówiąc, patrzył tylko na pannę Stefanię, dając jéj do zrozumienia, że ta cześć i to uwielbienie bez granic, jéj się wyłącznie należy.
Rumieniec okrył jéj twarz: wzruszona w wysokim stopniu, wybiegła do swego pokoju, aby ukryć to wrażenie.
Więc znalazł się nareszcie człowiek, który się dziwił temu, że ona, córa swych przodków, pracuje w warsztacie, że od świtu do nocy dźwiga ciężki młot w swojéj rączce tak drobnéj.
Nareszcie więc jest ktoś, co to poświęcenie pojmuje, co je podziwia, uwielbia, co może wreszcie pokocha tę bohaterkę idei, nazwie ją w duchu kapłanką pracy... dziewicą Orleańską szewckiego rzemiosła. A cóżby było w tém złego?
Daremnie kusiłbym się o spisanie tych snów i marzeń rozkosznych, które kołysały młodą osobą po odejściu Waltera... Rozpuściwszy i uwolniwszy z więzów i splotów swe przepyszne włosy, które w fantastycznych zwojach rozłożyły się na jéj ramionach, usiadła na fotelu, oparła głowę na poręczy i dumała bardzo długo.
W dumaniach tych, pomiędzy wieloma projektami, postanowiła odwiedzić nazajutrz warsztat, którego co prawda, od dwóch tygodni nie widziała.





V.
Pierwsze owoce spekulacyi. Saski ogród jako generalny zbiór dusz, które coś czują do siebie.

— Co to za dzielny chłopak ten Oskar, — mówił pan Jan, wchodząc do pokoju Stefci z paczką biletów bankowych w ręku. — Patrz, poszedłem za jego radą i oto są owoce moich spekulacyj i obrotów. A jaki delikatny, wyobraź sobie, mówi do mnie tak: łaskawy panie, jutro jadę do Wiednia aby zrobić ogromny zakup drożdży; jeżeli pan może zaryzykować jakąś sumkę, to wskażę panu w jaki sposób można coś zarobić. Dałem mu 2000 rubli i oto patrz, przychodzi dziś i powiada: Panie, wszystko dobrze, zarobiliśmy 25%, oto zwracam panu kapitał, a to 500 rubli rzeczywistéj korzyści.
— No proszę, w tak krótkim czasie, tyle pieniędzy.
— To nic, ale wypadało jego wynagrodzić, więc mówię: Mój drogi, kiedyś taki majster, więc chciéj się uważać za mojego wspólnika i połowę zysku zatrzymaj, no, czyż niesłusznie?
— Bardzo naturalnie, mój ojcze, trzeba żeby przecież był odpowiednio wynagrodzony za swoję pracę...
— I ja tak rozumiałem, ale on na to z największą uprzejmością powiada, że on zgrzeszyłby ciężko, gdyby wziął choć grosz więcéj nad 10% komisowego...
— Jakiż to szlachetny, bezinteresowny człowiek!
— No widzisz i powiadają, że na świecie trzeba być bardzo ostrożnym, a pan January nasz dawny sąsiad zawsze mówił: „Kamieniem rzuć bracie, to w oszusta trafisz; idziesz przez ulicę, to oglądaj się, czy ci kto kieszeni nie maca; w las wejdź, to patrzaj czy za sosną kto z pałką nie stoi”; jeszcze mam go przed oczami tego naszego ex-sąsiada, jak prawi te swoje sentencye przy wiście albo przy preferansie, a oczy wytrzeszcza, a tabakę zażywa... a klnie co pięć minut, pamiętasz go Stefciu...
— Pamiętam proszę tatki, ale to był dziwak, maniak, egoista szkaradny, ktoby mu tam wierzył?
— Ma się rozumiéć, ja téż dla Waltera mam wysoki szacunek, to godny chłopak, a jaka głowa! Stefciu, co to za głowa, powiadam ci jak karmelicka bania!
— Co téż ojciec mówi!?
— Ale, już ja wiem co mówię, nic a nic nie przesadzam, zobaczysz, że on kiedyś będzie milionerem.
— Z całego serca mu tego życzę...
Pan Grabski zastanowił się nieco.
— Ty mu życzysz z całego serca?...
— Cóż w tém dziwnego? dobry człowiek.
— Ha, wreszcie kto wie? różnie bywa na świecie... możeby to wreszcie było i nieźle... kto wie, może byłoby dobrze, naprawdę. Stefciu, hę, jak ty myślisz, to byłoby bardzo dobrze nawet...
I wybuchnął śmiechem po szlachecku z całego brzucha, otworzył ramiona i powtarzał ściskając córkę w objęciach:
— Co Stefciu? hę, bardzo dobrze, pani Walter... a co komu diabli do tego, alboż to ja także nie przemysłowiec?
Stefcia zapłoniona wydobyła się z objęć ojcowskich.
— Nie trzeba tak dalece naprzód przewidywać, mój ojcze.
— Co chcesz, to łatwo przewidziéć: chłopak gładki, otarty, miły, no, a ty téż, od ojca możesz to usłyszéć, śliczna jesteś dziewczyna...
— Dziękuję ojcu za komplement, ale gusta są różne...
— No, ale tak gdyby...
— Jakto gdyby?
— No, żeby dajmy na to on się w tobie wziął i naprzykład zakochał — to co?
— To, to ja nie wiem — odpowiedziała Stefcia.
— No, to już interes na pół skończony. I ja kiedyś byłem młody, a znam kobietę jak swoję własną kieszeń: jak ci powie: — namyślę się — to bądź zdrów, jak powie znowuż że „nie wiem”, to nic nie pytaj, tylko idź do jubilera i każ robić obrączki.
Pan Oskar popisywał się dobrze, coraz to nowe interesa prowadził, coraz to Grabskiemu kilkaset rubli zarobionych przynosił i zdołał sobie zjednać najzupełniejsze zaufanie szlachcica, postępował téż z wielkim taktem. Większych sum nigdy nie żądał, oznaczonego terminu nie chybił, z każdéj operacyi najpunktualniéj się wyrachowywał, a chociaż pan Jan postępowaniem swojém upoważniał go do pewnéj poufałości, on jednak zawsze pełen był uszanowania i nie przekraczał granicy przez etykietę nakreślonéj.
O swoich stosunkach rodzinnych, o przeszłości mówił bardzo mało, zapytań w tym przedmiocie starannie unikał i zręcznie zawsze umiał rozmowę od tego punktu odwracać.
Panna Stefania pozując na wielką pracownicę, wstawała bardzo rano i dążyła do pracy przez ogród Saski. Wiedział o tém Oskar i również o świcie zabierał się do pracy około nadania swéj powierzchowności najbardziéj miłego i przyzwoitego wyglądu.
Był czerwiec. Wiosenne słońce jaśniało w całym blasku swoim, kasztany kwitły, bzy roznosiły woń cudowną. Słowiki odzywały się w krzakach i wszystko usposabiało do miłości, do gołębiego gruchania.
Narcyz biały kołysząc się na cienkiéj łodyżce, kokietował świeżo rozkwitłą różyczkę; w zielonym jak szmaragd trawniku stokrotki tuliły się do bratków, zapóźniony fiołek chował się w trawie... a ponad tém wszystkiém unosiły się gromady wesołych wróbli, tych swawolników krzykliwych, co to kochają się i biją nieustannie, czubią i lubią, jak pewna szlachta, któréj narodowości nie chcę wymienić.
Rano po wschodzie słońca pusto bywa jeszcze w ogrodzie... dopiero dziady z Dobroczynności zajmują stanowiska przy pompie, sługi z koszykami przemykają się ku Żelaznéj Bramie... forpoczty dzielnego legionu emerytów zajmują najbliższe studni posterunki...
Oskar usiadł na ławce w głównéj alei, zapalił cygaro i oczekiwał.
Niezadługo przez bramę od Marszałkowskiéj wsunęła się panna Stefania i lekko, zręcznie przesuwała się pomiędzy szpalerami ogrodu, płosząc szelestem sukni gromadki wróbli, zbierające się na alei i odbywające jakieś zapewne bardzo ważne narady.
Unosiła ona lewą ręką ogon od sukni, z pod któréj festonów wychylała się i chowała nóżka naprawdę ładna, drobna, obuta w elegancki trzewiczek i śnieżnéj białości pończoszkę. Nóżka ta plątała się jak w pętach w niesłychanéj ilości białych haftowanych falbanek, świeżutkich, szeleszczących, migających się przed oczami. Jedném słowem, ta nóżka wyglądała jak brylancik w odpowiedniéj oprawie.
Zobaczywszy Stefcię, Oskar wstał z ławki, uchylił kapelusza i z ukłonem pełnym uprzejmości, rzekł:
— Pochlebiam sobie, że jestem pierwszy, który dziś składa pani najszczersze życzenia dnia dobrego.
— Tak jest w istocie, dziękuję panu.
— Pani już do pracy?
— Właściwie nie jeszcze, ale ponieważ cały dzień będę przy robocie, chciałam więc skorzystać z pięknego poranku...
— I przejść się... Jeżeli mi pani pozwoli, będę jéj towarzyszył w téj przechadzce.
— Owszem, będzie mi bardzo przyjemnie.
Oskar z uprzejmością podał jéj rękę i szli jakiś czas w milczeniu.
— Pan tak rano wstaje?
— Prawie zawsze — dziś jednak wcale nie wstawałem.
— Jakto?
— Przyjechałem nocnym pociągiem i wprost z banhofu przyszedłem tutaj, żeby się nieco orzeźwić po nużącéj drodze.
— Musisz pan być bardzo zmęczony?
— Ja zmęczony! w téj chwili jestem tak rzeźki jak nigdy.
Zwietrzały ten komplement podobał się pannie Stefanii, odpowiedziała na niego uśmiechem.
Walter i Stefania długo chodzili po ogrodzie: już słońce zaczęło nie żartem dopiekać, pensyonarki uciekały z ogrodu, chłopcy w mundurkach porzucali piłkę, emeryci kryli się w cień, ogród zaczął się napełniać, widać było jakichś wygolonych paniczów z pustemi tekami w rękach, wielkie zielone wozy wiozły dekoracye do letniego Teatru, a oni jeszcze chodzili, jeszcze rozmawiali ze sobą.
Na drugi dzień znowuż, przypadek niby sprowadził ich w to samo miejsce i owe urocze poranki powtarzały się co dzień.
Raz Oskar zaproponował pannie Stefanii przechadzkę po Botanicznym ogrodzie. Przystała na to chętnie i wnet jak za dotknięciem czarnoksięzkiéj laski, zjawił się elegancki powozik, w którym oboje pomknęli przez Nowy-Świat i aleje.
W Botanicznym ogrodzie było cudownie. Zapach, cień, miły widok najpiękniejszych kwiatów, śpiew ptastwa kryjącego się w cienistych klombach, pieściły zmysły każdego, co o świeżym wiosennym poranku zajrzał w to ustronie...
Cóż dopiero dwoje młodych ludzi.
Tam to pod cieniem okazałego klonu, na ławeczce, na któréj tyle zakochanych na złość pisującym do Kuryera emerytom rzeźbi swoje cyfry, Oskar odważył się powiedziéć pannie Stefanii, że ją kocha.
Wyznanie to przyjętém zostało w milczeniu, — odpowiedzią był mu szczery uścisk dłoni i wymowne, pełne wdzięku habrowych oczu spojrzenie.
Tegoż samego wieczoru, Walter miał dłuższą konferencyę z panem Janem i został przyjęty, ucałowany, pobłogosławiony przez obojga rodziców.
Trafiło się jeszcze tego wieczoru kilka osób, pan Jan wydobył z piwnicy parę butelek omszałych, jeszcze z Pieprzykowa przywiezionych i wychylano toasty za zdrowie i pomyślność młodéj pary.
Była już może dziewiąta, kiedy służący zaanonsował pana Januarego i Piotra Jaźwińskich.
— Kochanych sąsiadów! drogich moich przyjaciół! — wołał gospodarz z radością. — Kopę lat panie dobrodzieju... kopę lat...
— Coś ci panie Janie wesoło, — rzekł posępny jak zwykle January...
— No, jakżeż chcecie u diabła? zaręczyny mojéj córki! i wy wypijecie za jéj pomyślność.
— No, Piotrku, — ozwał się stary Jaźwiński, — trafiliśmy tedy jak kulą w płot.
— Tarde venientibus ossa, — szepnął Grabski.
Piotr zbladł jak kreda, ale milczał. Spojrzał na swego szczęśliwego rywala, zmierzył go wzrokiem od stóp do głów, spojrzał mu w oczy, jakby chciał przez nie samo dno duszy zobaczyć, — a zbliżywszy się do panny, ujął ją za rękę i rzekł:
— Niech pani życie będzie tak miłém, jak ja pani życzę, niech cię mijają wszelkie troski i cierpienia, nie zaznaj goryczy zawodu ani żółci zwątpienia, bądź pani szczęśliwą w najobszerniéj pojętém znaczeniu tego wyrazu... A jeżeliby kiedy broń Boże, jakieś nieszczęście, jakiś cios losu, to pamiętaj pani, że w stronach w których wzrosłaś, w których wychowałaś się, jest człowiek, na którego zawsze możesz liczyć jak na przyjaciela, jak na brata, kiedy mu czém inném dla pani być niewolno.
To mówiąc, pocałował ją w rękę. Oskar widząc to, zrobił niecierpliwy ruch.
Pan January bez ceremonii wziął go za guzik i rzekł:
Mój młody panie, nie zżymaj się tak bardzo, znali się oni od dziecka, a wierz mi, że nasza stara przyjaźń to szczere złoto, więcéj ona warta od waszych nowomodnych zagranicznych romansów.
Zanosiło się burzę. Zażegnała ją na prędce panna Stefania, zapraszając obydwóch Jaźwińskich na wesele.
— Ja nie mogę, — odpowiedział starszy — już to moje lata nie po temu; wracam do domu do gospodarstwa, do roli, ho! ho! bardzo myszy wojują, kiedy kota nie czują, a kiedy człowiek jest kotem, to trudno mościa dobrodziejko, musi myszy pilnować.
— A pan Piotr?
— Ja, pani, jutro wyjeżdżam za granicę...
— Na długo?
— Nie wiem, na parę miesięcy, na rok, na kilka lat może, — to zależy...
— Od czego, panie?
— Od stanu mego zdrowia, a są cierpienia, na które czas jest podobno najlepszym lekarzem, będę podróżował zresztą i w innych celach, zechcę zobaczyć co tam ludzie robią, jak robią, zwiedzę co godnego widzenia, może się jaka praktyczna korzyść da osiągnąć.
Kostyczny nastrój pana Januarego, poważna i zamyślona twarz Piotra, nie przyczyniły się wiele do ożywienia téj familijnéj uroczystości.
Jakaś ciężkość panowała w salonie, zdawało się, że każdego tłoczy jakiś smutek tajony, rozmowa szła kulawo, Oskar silił się na dowcipy, ale te były płaskie i niesmaczne. Stefcia chciała się śmiać, ale łzy zakręciły się jéj w oczach i wyszła do swego pokoju.
O jedenastéj już we wszystkich oknach było ciemno, goście się porozchodzili, tylko pan Jan chodził po swoim pokoju i prowadził sam z sobą rozmowę...
— Będą pletli, pal ich diabli. January powiedział mi kazanie... ale to stary osioł! tamten siedział jak struty, nic dziwnego, pannę mu zdmuchnęli z przed nosa... ja sam byłbym struty... żal mi go jednak, to porządny chłopiec, chociaż nie taka głowa jak Oskar, o, co nie, to nie. Wyobrażam sobie, jak tam koło Pieprzykowa gadają z przekąsem: panna Stefania! pani Walter! Walter, ale niech ich sęk! cóżto ja nie jestem przemysłowcem?!
I z temi słowy znakomity przemysłowiec wsunął się pod kołdrę, dmuchnął na świecę i zaczął natychmiast chrapać tak głośno, jakby tém chrapaniem pragnął wszystkie Pieprzykowskie plotki zagłuszyć.





VI.
W którym występuje opuszczona piękność, pani Peters z domu, primo voto Rohtkrebs, secundo jak będzie poniżéj napisano.

Od bardzo dawnych lat praktykuje się na świecie ten zwyczaj, że w domu, w którym panna ma wychodzić za mąż, robi się przez kilka tygodni małe piekiełko. Miałożby to być przedsmakiem słodyczy małżeńskiego pożycia? Nie wiem, ale piekiełko bywa, a w niektórych razach zamienia się ono w całe piekło. Bo jakżeż nazwać inaczéj tę nieustanną bieganinę posłańców znoszących najrozmaitsze towary, ten rejwach, zamęt, tuziny szwaczek siedzących nad tak zwaną wyprawą, modniarek przychodzących z miarą i bez miary, przymierzających, poprawiających, wykończających rozmaite suknie i tym podobne słodycze życia, nieodłączne od owych ziemskich aniołów, którym z woli wyższéj kazano zająć miejsce żon w naszych domowych ogniskach.
Panna Stefania po raz pierwszy w życiu zapewne nie miała czasu i była istotnie zatrudnioną. Pomimo tego jednak znajdowała chwile, w których oddawała się marzeniu i zamyślona przędła złote nitki snów o przyszłości.
Czy była szczęśliwą w przeddzień szczęścia? Zapewne — ale czemuż jakaś troska, jakaś chmurka widoczną była na jéj czole?
Może to był taki kaprys kobiecy...
Pan Jan konferował długo z przyszłym zięciem.
Właśnie obydwa w gabinecie naszego przemysłowca zajęci byli obliczaniem pieniędzy, które wycofane z interesów i zgromadzone razem, stanowiły bardzo przyzwoitą sumkę. Było ich, dzięki zręcznym obrotom Oskara, około dwunastu tysięcy rubli, a Grabski nie posiadał się z radości, że zagospodarował się, umeblował, utrzymał dom w Warszawie więcéj niż przez rok i zaledwie trzy tysiące rubli z kapitału naruszył. Przy takim zięciu jak Oskar obiecywał on sobie, że na przyszły rok żyć będą z samych tylko zysków i że zaczną kapitał pomnażać. Oskar utrzymywał go w tém słodkiém przekonaniu, zapewniając, że po latach kilkunastu kapitalik szanownego papy da dostateczną podstawę do założenia wielkiego domu komisowego, na jednéj z pryncypalnych ulic Warszawy, pod firmą: Grabski et Walter.
— A przepraszam cię, mój Oskarku, tak być nie może...
— Nie chce więc pan, żeby nazwisko jego figurowało na uczciwéj firmie handlowéj?
— Owszem, chcę i pragnę — ale chcąc żeby było sprawiedliwie, muszę zmienić firmę: powinno być Walter et Grabski — zawsze głowa naprzód — no, a tego ci sam diabeł nie zaprzeczy mój Oskarku, że głowę masz nie od parady.
— Doprawdy, pan mnie zawstydza swoją dobrocią...
— Pan, pani cóż to ja tobie za pan. Zabawny chłopak, ja mu oddaję jedyne dziecko, a on mnie panem nazywa.
— Przyznam się, że nie śmiałem jeszcze w téj chwili.
— W téj czy w dziesiątéj, wszystko jedno, zawsze przecież jestem dla ciebie ojcem i proszę cię, żebyś mnie tak nazywał. Wprawdzie jeszcze nie jest po ślubie, ale ślub to tylko formalność, a słowo grunt. Wprawdzie zawsze byłem wyższy nad przesądy — ale przecież słowo szlacheckie coś znaczy, choćby dla tego, że jest szlacheckie... Zresztą, co tu długo gadać: nazywaj ranie ojcem i po całéj paradzie!
Oskar schylił się panu Janowi do ramienia:
— Więc, jeżeli ojciec pozwoli, to ja radbym umieścić te pieniądze tymczasowo w zabawkach dziecinnych; zdaje mi się, że zrobimy w krótkim czasie niezły interes.
— Ale jużem ci raz powiedział, mój drogi, że jeżeli chcesz, to je umieść w piecu nawet! tak wielkie zaufanie pokładam w twoich zdolnościach i w twojéj uczciwości.
Walter skłonił się nizko.
— Więc mogę, proszę ojca, zająć się napisaniem odpowiednich listów do Paryża i Norymbergi?
— Możesz robić co ci się tylko podoba, a przedewszystkiém te pieniądze zaraz weź do siebie.
— Niech jeszcze będą u ojca.
— Ale mówię ci weź — a jutro możesz je wymienić nawet na kaimy tureckie, jeżeli ci to będzie do interesu potrzebne; tymczasem nie zawracaj mi już głowy temi geszeftami i idź do Stefci, nie można przecież zaniedbywać panny prawie w wilię ślubu.
Oskar powoli ułożył pieniądze w dużą paczkę, zawinął je w papier, obwiązał sznureczkiem i wsunął do bocznéj kieszeni surduta.
Pan Jan patrzył na to i myślał w duchu:
— Jaki to porządny, systematyczny chłopak, jak znać po nim, że to człowiek pracy, że szanuje wartość grosza, jak to naprzykład on z temi pieniędzmi to się tak jak z jajkiem obchodzi.
Dodać tu należy, że już od miesiąca Oskar przeniósł się do tego samego domu w którym mieszkali Grabscy i że zajmował dwa eleganckie pokoje, których drzwi znajdowały się naprost drzwi ich przedpokoju.
Tym sposobem p. Jan miał zawsze pod ręką swego wspólnika i doradcę, a panna Stefania od przedmiotu swych uczuć przegrodzoną była tylko jedną ścianą...
Wieczór owego dnia przeszedł zwykłym trybem. Pani, któréj od niejakiego czasu zdrowie niedopisywać zaczęło, krzątała się około herbaty, panna grała na fortepianie coś bardzo ognistego, a Oskar paląc papierosa, przeglądał francuzką illustracyę, w któréj znajdowały się widoki z wystawy powszechnéj w Filadelfii.
Pan Jan marzył.... marzył on prawdopodobnie o tém, jaka świetna kolacya być powinna na weselu jego jedynaczki, oraz zastanawiał się nad kwestyą, komu powierzyć wykonanie tego arcydzieła sztuki kucharskiéj.
Na drugi dzień rano, prawie zaraz po wschodzie słońca, zrobił się w całéj kamienicy straszny rejwach.
Na trotuarach nawet gromadziły się kumoszki opowiadające sobie, że łapią jakiegoś okropnego zbójcę, który naprzód zabił sam siebie, a potém zarznął żonę, sześcioro dzieci, dwie sługi i stróża.
Inna wersya głosiła, że policya upędza się za łotrem, który w przeciągu dwudziestu czterech godzin poślubił dwanaście uczciwych wdów, w dwunastu cyrkułach pięknego miasta Warszawy.
Z innéj strony zaprzeczano temu, twierdząc, że zbrodniarz którego szukają, pokrajał gospodarza domu na plasterki jak cytrynę i że każdy plasterek zawinął w osobną kopertę i powrzucał do skrzynek pocztowych.
Dziwiono się wielkości zbrodni, ale nie żałowano ofiary, gdyż vox populi, bardzo w takich razach prawdomówny twierdził, że nie było zdziercy nad tego kamienicznika, który co miesiąc podwyższał komorne, więc mu téż na zły koniec przyszło.
— A żeby tak naszemu, — szeptała pani Piotrowa praczka.
— Widzi Bóg wszechmogący moje syrce — twierdziła ujmując się pod boki sklepikarka, — ale żeby tak naszego na ten przykład kto chciał żywcem na rożnie upiec, to jak biedna jestem, dałabym na krydę dwa funty słoniny, żeby go naszpikować.
— O zdzirce! zdzirce! pogany — mówiła Piotrowa — Boga się nie boją zbereźniki; ale to jakiś bogaty zbój — zkąd on wziął tyle marków?
— Ba, niby on z markami.
— A jakże pani chce, przez marków by go nie rozsyłał na pocztę, boby nie odyszedł...
W sieni domu, w którym mieszkali Grabscy, kręciło się dwóch stójkowych, przed domem stali jacyś panowie z podniesionemi kołnierzami od paltotów.
Niebawem nadszedł téż komisarz i jakaś dama, czerwona jak piwonia, zaalterowana, w czepcu na bakier, w chustce na potężnych ramionach.
Stróż z miotłą w ręku kłaniał się rewirowemu, nie wiedząc co to wszystko znaczy.
— Stróż, — zawołał komisarz, — ty widział tego pana z pierwszego piętra?
— Widział, wielmożny komisarzu...
— A ty nie widział, czy on w nocy wychodził z domu?
— Nie, nie widział...
— A wczoraj był u siebie?
— Jo nie widział.
— Tak cóż ty widział?
— Ja nic nie widział, — tłómaczył się stróż, miętosząc czapkę w ręku... i dodał:
— A zreśtom tak czy tak, zawdy mnie koza nie minie...
— A to dla czego?
— Bo jak ino co w kamienicy, tak zara najpierw stróza do kozy.
— Głupi jesteś, rozumiesz.
— Rozumiem wielmozny panie.
Policya udała się wprost do mieszkania Waltera... Dama uśmiechała się tryumfująco.
Drzwi były zamknięte wewnątrz.
— Proszę otworzyć! — zawołał policyant.
Odpowiedzi nie było.
Zaczęto kołatać z całych sił.
Milczenie.
Pan Jan zbudzony przez hałas, wstał, wyszedł do przedpokoju i blady, wystraszony, przez dziurkę od klucza przypatrywał się téj scenie, nie mogąc zdać sobie sprawy co to wszystko znaczy.
Kołatanie do drzwi nie pomagało, posłano tedy policyanta po ślusarza i niebawem nadszedł chłopak z pękiem wytrychów, któremi próbował zbadać tajemnice angielskiego zamku...
Twarda sprężyna zamku, zmiękła wobec mądrości ślusarskiéj, — drzwi otwarto, ale pokój był pusty.
— Nie ma go, — rzekł komisarz.
— Nie ma, nie ma, — krzyczała zrozpaczona kobieta, — aber to jest jego photographie, — rzekła wskazując na portrecik wiszący na ścianie.
— W takim razie, bądź pani spokojna, znajdziemy go, — mówił urzędnik policyjny i wydobywszy książeczkę, notował: oczy czarne, włosy czarne, nos umiarkowany, broda umiarkowana, podbródek umiarkowany... — już teraz go nawet w piekle poznają...
Niewiele to ucieszyło zrozpaczoną damę, biegała ona po pokoju, zaglądała w kąt każdy, nareszcie wyjrzała przez okno.
— Herr Jezus, — krzyknęła, — on tu nie ma, aber jest sznur! postronek, lina!
U okna zawieszony był tęgi sznur.
Przekonano się więc, że ten którego poszukiwano, uciekł.
— Uciekł, w skutek zwąchania pisma nosem, pierwszy dowód tożsamości osoby, — zauważył urzędnik policyjny, — ale kiedy uciekł?
— Juźcić w nocy, bo w dzień nie mógłby tego uczynić, ludzie chodzą. Widocznie plan miał już dawno ułożony i spuścił się po sznurze na podwórko i przez nowo budującą się oficynę drapnął.
— No pani, — rzekł komisarz do damy, — to już przepadło, już on nie głupi tu wracać, założyłbym się, że czmychnie! to figura handlująca, ma paszport zagraniczny.
Na te słowa dama padła zemdlona, sześciu policyantów ledwie ją zaniosło do dorożki, w któréj ze wszystkiemi właściwemi w tych razach ceremoniami, odwieziono ją do szpitala.
Drzwi mieszkania Waltera opieczętowano i oddano rządcy domu pod dozór.
Gdy się to wszystko działo, pan Jan ubrał się naprędce i uchyliwszy drzwi, bardzo uprzejmie zaprosił komisarza.
Ten widząc porządnego obywatela, wszedł i zapaliwszy cygaro, oświadczył gotowość udzielenia wszelkich objaśnień.
— Co ten młody człowiek przewinił?
— Głupstwo, ożenił się rok temu na Szląsku z okropną babą, wdową Rohtkrebs; baba miała parę tysięcy talarów, więc pewnéj nocy zabrał jéj te pieniądze i drapnął, baba za nim, szukała go po całych Niemczech, nareszcie przyjechała do Warszawy. Ja panu dobrodziejowi mówię, gdzie czort nie może tam babę poszle; otóż trzeba zdarzenia, że wyobraź pan sobie, wstąpiwszy do kościoła, słyszy zapowiedź swego małżonka z jakąś panną Grabską. Tu ona krentu wentu, do policyi, my sprawdzili, ten sam on i przyszli jego wziąść za okradzenie żony i za usiłowanie dwużeństwa, tylko nie był głupi czekać póki my jego złapiemy i machnął przez okno.
— A to okropna historya!
— Tylko wie pan dobrodziéj, bo już wszystko objaśnię, ten Grabski, ja jego nie znam, będę go musiał pociągnąć do śledztwa. Ten Grabski, to jakiś stary osioł, tak ni z tego ni z owego wydawać córkę za pierwszego lepszego obieżyświata, to czort wie do czego podobne.
— Panie komisarzu, na miłość Bozką, czy to wszystko prawda? ja jestem Jan Grabski, ja jemu wczoraj własnemi rękami dałem dwanaście tysięcy rubli.
— Ach panie dobrodzieju, to pan sam jest Grabski? przepraszam po tysiąc razy, że ja się tu niebardzo politycznie wyraził, ale to widzi pan nasze zatrudnienie takie, że musimy rzeczy po imieniu nazywać. Przykro mi to bardzo, ale to tak już bywa na świecie. Drugi raz trafi się człowiek zdaje się niczego gładki, a to panie w gruncie rzeczy ot, jaka podła dusza. No, dziękuj pan dobrodziéj Bogu, że to stało się wcześniéj, a to jakby się był ożenił, tak choć ty rób co chcesz z córką, czort wie co, byłaby ni panna, ni mężatka, ni wdowa. No, widzi pan jaka sztuka.
Z temi słowy pan komisarz opuścił pokój, a pożegnawszy pana Jana, westchnął i rzekł do siebie:
— Ot, drugi raz jakie historye nie bywają na świecie!





VII.
Pan Jan robi się mizantropem, panna Stefania zapomina o deklamacyach i zaczyna na prawdę pracować.

Pani Grabska umarła. Pan Jan wysechł, zmizerniał, rzeczy co lepsze posprzedawano. Jeden pokoiczek na Solcu, stanowił całe mieszkanie ojca i córki.
W pokoiku tym było jasno, czysto i schludnie, a codzień rano o 8-méj, wychodziła z niego młoda osoba w ciężkiéj żałobie i osłoniwszy twarz czarnym welonem, biegła do warsztatu, gdzie pracowała na prawdę.
Kilka złotych które zarobiła, to było jedyne utrzymanie jéj i jéj ojca, przyzwyczajonego do zbytków i wygód.
Ale cios który uderzył Grabskiego, odrodził go do pewnego stopnia.
Człowiek ten szukał pracy i brał każdą jaką znalazł... Chodził do dozoru przy budowie domów, brał do przepisywania papiery, zajmował się rachunkami u kilku kupców, a każdy grosz zarobiony oddawał córce, która otoczyła go prawdziwie macierzyńską pieczołowitością, sama sobie od ust odejmowała, aby jemu tylko dogodzić, aby mu jakiś smaczny kąsek kupić.
Trudno to było staremu przyzwyczaić się do nowego życia, ale ostatecznie czego to człowiek nie zniesie, gdy musi?
Stefcia pomizerniała, zbladła, ale nieszczęście które przeszła, wypiękniło jeszcze, uszlachetniło jéj twarz, a co ważniejsza, uszlachetniło duszę...
Bo wierzcie mi, nieszczęście, to w pewnych razach nieoszacowana rzecz, to szkoła, która wielu ludzi dobrego nauczyła, ono to jest: jak śmiały i ryzykowny lekarz, który powiada: będziesz zdrów albo umrzesz i ono tak samo: albo wyda z siebie moralnego trupa, albo téż uzdrowi duszę zupełnie.
O ile panna Stefania z poprzedzających rozdziałów była potrosze śmieszną, wiecznie pozującą tylko, niesympatyczną, o tyle biedna dziewczyna z Solca, zasługiwała na zupełny szacunek i cześć.
I ona sama czuła, że się w niéj olbrzymi przewrot dokonał.
Uczucie, jakie żywiła dla Waltera, zamieniło się w pogardę, a myśl natomiast zwracała się coraz częściéj w strony rodzinne, tam, gdzie się według wszelkiego prawdopodobieństwa znajdował ów Piotr, tak mało mówiący o swoich uczuciach, a tak kochający jednak, tak ciągle zajęty pracą, a tak nie chwalący się z tego.
Przed oczami jéj stanął ów pamiętny dla niéj na całe życie wieczór zaręczynowy, w którym on odepchnięty, odrzucony dla kogoś obcego zupełnie, nie skarżył się, ani nie dał poznać po sobie, jak go to głęboko, boleśnie dotknęło, tylko życzył szczęścia, a życzył szczerze — i powiedział odchodząc:
— Pamiętaj, że broń Boże nieszczęścia, w rodzinnych stronach, w których wychowałaś się i wzrosłaś, znajduje się ktoś, na kogo możesz liczyć jak na przyjaciela, jak na brata.
Co za różnica między jednym i drugim! Lecz gdzież on teraz? czy wrócił już do kraju, czy się nie zmienił, czy nie znalazł kobiety, któraby go umiała pojąć i ocenić — czy przyjdzie jeszcze kiedy, czy wróci?
I takiemi zajęta myślami, powracała pewnego wieczoru przez Nowy-Świat ku domowi, gdy w tém tuż przed nią stanął młody Jaźwiński w swojéj własnéj osobie.
— Panno Stefanio! — zawołał, chwytając ją za rękę — co to jest! żałoba!?
Nie odpowiedziała mu, bo zemdlona upadła, uderzając głową o twardy głaz uliczny.
Nie zważając na gromadę gapiów chciwych widowiska, Piotr pochwycił ją na ręce jak dziecko, roztrącił tłum i szybko wpadł ze swoim ciężarem do apteki.
— Ratujcie panowie tę damę, gdyż zemdlała na ulicy...
Wkrótce przywrócono jéj przytomność. Jaźwiński podał jéj rękę i powoli wyprowadził na ulicę.
— Gdzież mieszkacie? — zapytał. — Pani przedewszystkiém potrzebujesz spokoju.
— Na Solcu — szepnęła nieśmiało i dała się zaprowadzić do dorożki, która pomknęła szybko przez Aleje, w dół ku nadwiślańskim zaułkom.
Pan Jan oczekiwał już na córkę niespokojny trochę iż się zapóźniła...
Zobaczywszy córkę w towarzystwie Jaźwińskiego, zdumiał się.
— Ty panie Piotrze w naszych ubogich progach?
— Ja, a czy to was dziwi? Ale przez Boga, coż się z wami dzieje? co to znaczy? to mieszkanie, ta żałoba, gdzież jest pani mąż?
Stefania wybuchnęła głośnym płaczem. Pan Jan zaś również puścił wodze zbolałemu sercu i zaczął opowiadać tragiczną historyę śmierci żony, tajemniczą ucieczkę Waltera, okradzenie i nędzę obecną; a że z natury wymownym nie był, a przytém płakał, klął, nos ucierał, więc tak wszystko razem pomieszał i pogmatwał, że młody człowiek wiedział tylko tyle, że się coś stało — ale co mianowicie? z tego sobie dokładnie zdać nie umiał sprawy.
Dopiero późniéj, gdy łzy nieco oschły, a rozmowa weszła w tok spokojniejszy, mógł zrozumiéć co się stało.
Stefcia nastawiła samowar, wybiegła sama do sklepiku po bułki — i po raz pierwszy skromny i ubogi pokoik na Solcu, mieścił w swych ścianach gościa.
Pierwsza godzina w nocy biła już na miejskich zegarach, kiedy Piotr opuszczał progi swoich starych znajomych. Pożegnał ich serdecznym uściśnieniem dłoni i rzekł:
— Bądźcie dobréj myśli... wszystko będzie dobrze, wszak prawda pani?
— Jak Bóg da — odpowiedziała panna.
Na drugi dzień Piotr wyprawił depeszę do ojca i pan January przyjechał do Warszawy.
Odwiedził Jana, żartował z niego jak zwykle, śmiał się z Waltera, a do Stefci powiedział tak:
— Słuchaj, moje dziecko, kiedy dawniéj jeszcze mój syn kochał się w tobie, nie chwaliłem mu tego, miałaś w głowie strasznie pstro i uważałem cię za kapryśnego dzieciaka; dziś ja cię szanuję kobieto, ja stary weredyk, który mógłbym być twoim dziadkiem, z całém poważaniem całuję twoję rękę i proszę cię, zrób mi ten zaszczyt, bądź moją córką... wierz mi, Piotrek jest niezgorszy chłopak.
Żałoba nie pozwoliła zaraz urzeczywistnić marzeń młodego Jaźwińskiego. Pan January projektował, żeby Grabski wziął obszerniejsze mieszkanie, ale Stefcia uparła się, że aż do dnia ślubu pozostanie w téj ubogiéj stancyjce i nie zmieni ani na jotę dotychczasowego trybu życia.
Odrzuciła téż propozycyę pana Januarego, który ofiarowywał się z materyalną pomocą.
Piotr co parę tygodni przyjeżdżał do Warszawy, a wówczas wieczory przepędzał w pokoiku na Solcu.
Cóż to były za cudowne wieczory!
Zastanawiając się nad przeszłością, Stefania rumieniła się na wspomnienie Waltera, teraz cała jego nicość moralna stanęła jéj przed oczami.
Dziś, pani Jaźwińska nie mówi nigdy o pracy, ale jest najpracowitszą gospodynią — wstaje do dnia, a chociaż nie dowodzi o poświęceniach, gotowa jest jednak za mężem i dla męża w ogień wskoczyć.
Grabski siedzi przy dzieciach i cowieczór grywa z panem Januarym w szachy, przytém rozwija swe mizantropijne na świat poglądy, a stary Jaźwiński, zwolennik opozycyi z zasady, uparcie mu kontruje.
— Bo uważasz — mówi pan Jan — sam mówiłeś, że na świecie jest pełno złodziejów i oszustów.
— Mówiłem, ale to niczego nie dowodzi.
— Pięknie nie dowodzi, kiedyś sam mówił.
— A nie dowodzi — bom zapomniał dodać, że na świecie jest także pełno gapiów, pozwalających się okradać i oszukiwać.

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.