Spiskowcy (Doyle, 1902)/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Spiskowcy |
Podtytuł | Powieść z czasów Napoleona I |
Wydawca | Wydaw. "Dziennika Polskiego" |
Data wyd. | 1902 |
Druk | M. Schmitt i S-ka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Uncle Bernac |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Ogień przygasł; towarzysz mój zdmuchnął lampę i wyszliśmy.
Wiatr ucichł, tylko deszcz padał drobny, przejmujący.
Po upływie pięciu minut nie widzieliśmy już wcale przeklętej rudery, gdzie o mało nie zostałem zamordowany.
Gdybym szedł sam, zabłądziłbym napewno, lecz tym razem miałem przewodnika, który widocznie znał dobrze okolicę i który szedł krokiem pewnym i szybkim.
Trudno mi było nawet zdążyć za nim, gdyż przebyty niepokój do reszty siły mi odebrał. Z zawiniątkiem pod pachą wlokłem się z trudem przy boku starego, napastowany złemi przeczuciami.
Chociaż bardzo młody jeszcze, byłem doskonale świadomy, co się dzieje wewnątrz Francji. Tam, w Ashford, nasłuchałem się tyle jak emigranci roztrząsali i sądzili najdrobniejsze wypadki polityczne!...
Wiedziałem, że wyniesienie Napoleona, w rozpacz wprawiło jakobinów i republikanów krańcowych, którzy spostrzegli, że wszystkie wysiłki dla obalenia królewskości, posłużyły tylko do wzniesienia cesarstwa.
Co do stronników Bourbonów, ci okrutnego zawodu doznali, widząc, w jaki sposób lud francuski przyjął tego awanturnika, niskiego pochodzenia, bez majątku, jakim był Bonaparte z 18-go Brumera.
Ah! jeżeli mieli nadzieję ustalenia porządku w ojczyźnie, to nie z perspektywą takiego naczelnika...
To też, dla różnych powodów, stronnictwa najbardziej przeciwne łączyły się w nienawiści dla Napoleona i w pragnieniu obalenia jego władzy.
Stąd taka masa spisków, a których większa część zawiązywała się w Anglji; stąd także cała falanga szpiegów, którą zorganizował Fouché i Savary, a którzy mieli polecenie czuwania nad bezpieczeństwem cesarza.
Szczególny traf dał mi przybyć do Francji w tym samym czasie, jak i niebezpieczny spiskowiec i nastręczył mi sposobność poznać działanie policji cesarskiej.
Zliczywszy wypadki wieczoru, drogę po przez trzęsawiska, przybycie do rudery, znalezienie papierów, ten długi okres czasu niepokoju, kiedy Toussac z ręką na mojem gardle, chciał mnie udusić, oburzające sceny, których byłem świadkiem, aresztowanie Lesage’a, śmierć psa, nie dziwiłem się podnieceniu nerwów i jakiemuś chorobliwemu odurzeniu.
W uszach dźwięczały mi słowa generała Savary, zdania Lesage’a, wycie i szczekanie psa: przed oczyma przesuwały się obrazy zmącone...
W końcu, jeszcze ta pewność, że byłem całkowicie na łasce dziwnego starca, którego niepojęte postępowanie napełniło mnie odrazą...
Podstęp użyty, aby wydać wspólników, cynizm w rozmowie z Lesage’m, wszystko to znamionowało duszę niską i podłą.
Nie mogłem jednak nie przyznać, że mnie wyrwał od śmierci niehybnej.
Pomiędzy Toussac’iem i Lesage’m położenie moje byłe stracone, a on nie wahał się dla ocalenia mnie, stawić mężnie czoło jednemu i narazić się na zemstę drugiego.
— W dodatku — mówiłem sobie — mógł przecież zadenuncjować mnie jako spiskowca, a ja nie mogłem dowieść mojej niewinności.
Wszystko jedno, ten człowiek z twarzą krzemienną, zrobił na mnie dziwne wrażenie. Czułem jednocześnie pociąg i wstręt do niego; byłem niespokojny, smutny, miałem chęć dowiedzenia się, kim był i co robił i odsunięcia się od niego i gwałtownej ucieczki.
Po ujściu dwóch do trzech mil w milczeniu, zażądałem, żeby mi wyjaśnił to, co się działo w owej chacie.
Dostrzegłem w cieniu tłumiony śmiech na jego ustach.
— Doprawdy, bawisz mnie, panie... panie... jak powiedziałeś?
— De Laval.
— Ah! tak, de Laval. Posiadasz porywczość i niewinność młodości. Raz pragniesz zobaczyć, co Lesage schował w kominie... Teraz znowu chcesz wiedzieć, czemu byłem posłuszny, wydając moich kolegów i żądasz poprostu, żebym ci to przedstawił... Mnie, który mam ciągle stosunki z ludźmi, starającymi się ukryć swoje myśli, przyznam, że podoba się twoja szczerość.
— Panie — odparłam — nie potrzebuję wiedzieć, dlaczego tak postąpiłeś; ocaliłeś mi życie, dziękuję ci za to.
Przymus, z jakim mówiłem, dał mu poznać, ile mnie kosztuje wyrażenie wdzięczności,
— Nie, nie dziękuj — rzekł. — Gdyby twoja śmierć potrzebna była do spełnienia moich zamiarów, byłbym cię napewno zostawił w rękach Toussac’a... Jesteś o tem przekonany, prawda? Zatem nie jesteś obowiązany do żadnej wdzięczności.
I dodał z goryczą:
— Podałbym ci rękę, ale zrobiłbyś może jak ten trzpiot Lassalle, obróciłbyś się plecami. Tak, pięknie jest bić się za cesarza; lecz co to znaczy w porównaniu z nieustającą walką ku jego obronie, jaką ja prowadzę przeciwko fanatykom, których doktryny i ciągłe zamachy wyjmują z pod prawa? Śmierć?... Ależ ja co chwila jestem na nią narażony, ciągle wisi nad moją głową!... A jednak — powiadają — nie zasługuję na miano uczciwego człowieka... Dlaczego?... Tak, dlaczego? — powtórzył. Sądzę, że więcej okazałem odwagi przy jednem widzeniu się z Toussac’em, niż Lassalle przy wszystkich swoich szarżach kawalerji... Co do usług, pewny jestem, że żaden marszałek Francji nie oddał tak ważnych, jak moje. Zapewne pan jesteś innego zdania, panie... panie...
— De Laval.
— Tak, de Laval... Dziwa rzecz nie pamiętam nigdy pańskiego nazwiska. Mówiłem tedy, że pewno podzielasz zdanie pułkownika de Lassalla.
— Moje zdanie mało znaczy — rzekłem. — Raz jeszcze powtarzam, ocaliłeś mi pan życie, dziękuję panu.
Chciał odpowiedzieć, lecz w tej chwili rozległy się dwa strzały i niezadługo wrzawa w oddali... Zatrzymaliśmy się... Wszystko ucichło...
— Zobaczyli Toussac’a prawdopodobnie — rzekł stary. — Boję się, że go nie złapią... To mądry ptak. Ale, ale, co ty o nim myślisz? Wiesz, że daleko musiałbyś szukać równego mu zucha!...
— Dalekobym przede wszystkiem poszedł, żeby go ominąć! — zawołałem — chyba, że byłbym w stanie obronić się od niego.
Mój towarzysz przyświadczył mi ze śmiechem.
— Jednak — mówił — to człowiek wielkiej uczciwości, a to bardzo rzadka cnota w naszych czasach. Przystał do rewolucji z zapałem natury prostej i prawej, ujęty świetnemi obietnicami pisarzy i mówców, entuzjastycznemi proklamacjami deputowanych Tuiers’a. Przekonany był, że po zamieszkach i egzekucjach potrzebnych, Francja będzie środowiskiem pokoju, szczęścia, braterstwa. Dużo ludzi miało te piękne złudzenia. Niestety! gilotyna ścięła ich jak gdyby kłosy dojrzałe. Lecz, kiedy zamiast pokoju — znalazł wojnę, zamiast szczęścia — nędzę zabijającą, Toussac oszalał, rzec można. Dziś, to jest bydlę, dzikie zwierzę; wreszcie sam go widziałeś. Jedną ma tylko myśl przewodnią; ścigać, tępić tych, którzy zniweczyli jego ideał polityczny. Tej zemście poświęcił swoją siłę olbrzymią. Niczego się nie obawia. Wytrwały jest, nieubłagany, okrutny. Zabije mnie z pewnością za to, że go podszedłem tej nocy.
Ostatnia uwaga zrobiona była z zupełną krwią zimną.
Zrozumiałem tedy, że to nie przechwałka, iż potrzebował więcej odwagi, będąc szpiegiem niż pułkownik Lassalle, aby być dzielnym rębaczem.
Umilkł; po chwili zaczął, jakby mówił do siebie:
— Tak, źle zrobiłem, powinienem był strzelić, podczas kiedy z psem się szamotał... Lecz gdybym go tylko ranił, byłby mnie w kawały poszarpał... Nie, stanowczo, lepiej, że tak się stało...
Minęliśmy błota i od kilku chwil mieliśmy pod nogami miękką, gęstą trawę. Droga przed nami wiła się wężykowato do wierzchołka wzgórza.
Towarzysz mój szedł ciągle bez wahania, tak samo szybko jak kiedy wyszliśmy z rudery. Dosyć mi to dogadzało, gdyż tak byłem zmęczony, że gdyby nie ten przymusowy ruch, byłbym upadł, aby się nie podnieść.
Kiedy wyemigrowałem do Anglji, miałem zaledwie lat ośm, to też bardzo niewyraźnie pamiętałem okolicę, w której się urodziłem. Nie wyobrażałem sobie nawet, gdzie się znajdujemy i nie obchodziło mnie to wcale. Wszystko mi było jedno.
Pragnąłem tylko jednej rzeczy: spać, spać długo, bardzo długo. Podnosiłem nogi i stawiałem na gruncie jak automat. Drzemałem z otwartemi oczami.
Naraz obudziłem się drżąc cały.
Stary zatrzymał się nad brzegiem dołu, którego obwód rysował się w niepewnem świetle księżyca.
Deszcz ustał, lecz tam w górze przewalały się ciężkie czarne chmury. Staliśmy przed opuszczoną kopalnia, zarośniętą prawie cierniem i paprocią.
Stary, upewniwszy się, że nikt nas nie śledzi, zapuści się w głąb, a ja wstąpiłem w jego ślady.
Dotarliśmy niedługo do ściany kredziastej i szliśmy wzdłuż niej, aż do skały poprzecznej w kształcie monolitu.
— Nie widzisz jakiego światła? — zapytał mój to warzysz.
Obejrzałem się dokoła; nic nie zobaczyłem.
— To dobrze! Wejdź, młodzieńcze, ja pójdę za tobą.
Osłupiałem. Czarny otwór ukazał się u stóp monolitu.
Podczas kiedy patrzyłem dokoła, stary oderwał szybko kilka gałęzi cierni i odsłonił ten otwór, o którym zapewne on tylko wiedział.
— Trochę wąsko z początku — rzekł — lecz dalej się rozszerza.
Nie mogłem się zdecydować...
Bo zważywszy, kim był ten zagadkowy człowiek? Dokąd mnie prowadził? Czy mieszkał w jaskini jak tygrys? Czy chciał mnie wciągnąć w zasadzkę?
Księżyc ukazał się na chwilę i oświecił tajemniczy otwór. Przerażające to było; możnaby rzec, usta bezzębne, drwiące, w bladej twarzy trupa.
— Zapóźno cofać się — zauważył mój towarzysz. — No, proszę o trochę zaufania...
— Panie, jestem na twoje rozkazy — rzekłem.
— Więc, proszę naprzód.
Zapuściłem się w przejście tak zaciśnięte i niskie, iż musiałem czołgać się na kolanach. Odwróciwszy się trochę, spostrzegłem spiczastą sylwetkę szpiega. Stał chwilę nieruchomo w otworze.
Potem usłyszałem szelest gałęzi i wszystko ucichło.
Przejście zostało zamknięte z powrotem. Posłyszałem szmer: stary czołgał się za mną.
— Idź, aż trafisz na stopień schodów — odezwał się. — Tam będzie wygodniej, tam skrzeszę ognia.
Wielkie dla mnie szczęście, że byłem wtedy szczupły, gdyby nie to, nie wiem jakbym się obracał w tej rurze, w której grzbietem dotykałem sufitu, a łokciami ścian bocznych.
Po kwandransie takiego spaceru, dotknąłem rękami stopnia schodów... Wdrapałem się na ten stopień i odetchnąłem świeżem po ietrzem; byliśmy widocznie w miejscu przestronniejszem.
Stary skrzesał ognia; mieliśmy więc światło, wprawdzie słabe, żółte, światło małej świeczki, lecz przynajmniej można było coś widzieć.
Pierwsze moje spojrzenie padło na twarz przewodnika, na tę twarz koloru starego drzewa, która wydawałaby się mumią, gdyby nie wiekuisty tyk w szczękach.
Następnie rozejrzałem się, gdzie jesteśmy.
Było to podziemie, dość wysokie, aby stać można i wydawało się bardzo długie. Lecz w części zapadłe, a kupy kamieni tamowały przejście pierwotne. Dlatego też wykopano rodzaj rowu, który przebyliśmy. Roboty musiały być świeże, gdyż na ziemi leżały narzędzia, które służyły do przebijania skały.
Towarzysz mój zaczął iść znowu.
— Widziałeś coś podobnego w Anglji? — zapytał.
— Nie, nigdy.
— Przodkowie twoi, młodzieńcze, byli to ludzie przezorni. Pozostawiali sobie zawsze schronienie na czasy zamieszek. Teraz, kiedy nastały ciężkie chwile, podziemia ich są bardzo użyteczne tym, którzy je odnaleźli.
— A to podziemie dokąd prowadzi? — zapytałam.
— Tutaj — rzekł stary, wskazując na drzwi z żelazną sztabą.
Szukał chwilę pomiędzy zamkami, stojąc w ten sposób, abym nie mógł widzieć, co robi. Domyśliłem się, że szuka sekretnej sprężyny.
Drzwi obróciły się na zawiasach z okropnem zgrzytnięciem i ujrzałem schody ze stopniami chwiejącymi się i zniszczonymi.
— Uważaj, młodzieńcze, schody bardzo strome.
Zaczęliśmy wchodzić. W górze były drugie drzwi, które stary otworzył w ten sam sposób jak pierwsze.
Wpadłem z jednego zdumienia w drogie.
Czy naprawdę byłem Ludwikiem de Laval, mieszkającym jeszcze wczoraj w oberży pod „Zielonym człowiekiem” w Ashford Kent, czy też bohaterem cudownych bajek, opowiadanych przez Pigault-Lebrun?
Te arkady omszałe, ciężkie drzwi okute, to podziemie, schody kręcone, wszystko to zjawiało się przed memi oczyma jak wizja fantastyczna i niepokojąca.
Lecz sprowadziła mnie do rzeczywistości kopcąca świeczka, moje ubranie zabłocone, a przedewszystkiem twarz mojego towarzysza.
Byliśmy obecnie w przedsionku wyłożonym marmurem, oświeconym lampką olejną. Naprawo przepierzenie z dwoma oknami, zasłoniętemi hermetycznie okiennicami.
Więc wydostaliśmy się na powierzchnię ziemi.
Przeszliśmy przez przedsionek; potem, po przebyciu całej serji korytarzy i małych pokojów, stary wprowadził mnie do pokoju urządzonego z komfortem.
— Spodziewam się, że tę noc prześpisz wygodnie — odezwał się.
— Tak, tak, bezwątpienia.
Niczego już nie pragnąłem, tylko pozbyć się ubrania mokrego i wyciągnąć pod tą białą kołdrą, której sam widok rozkosz mi sprawiał.
Jednakże nie mogłem się pozbyć ciekawości.
— Panie — rzekłem — bądź dobrym do końca i powiedz, gdzie jestem?
— Jesteś u mnie, niech ci to na teraz wystarczy. Jutro dowiesz się więcej.
Zadzwonił.
Wszedł służący.
— Czy pani poszła już spać?
— Tak, proszę pana, już od dwóch godzin!...
— Możesz odejść.
A zwracając się do mnie:
— Dobranoc. Obudzę cię jutro rano.
Odszedł.
Odgłos jego kroków cichł powoli w korytarzu, a ja zasnąłem snem kamiennym...