Spiskowcy (Thierry, 1891)/IV. W gabinecie ministra

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Augustin Thierry
Tytuł Spiskowcy
Podtytuł Romans z czasów drugiego cesarstwa
Wydawca Księgarnia Br. Rymowicz
Data wyd. 1891
Druk Trenke i Fusnot
Miejsce wyd. Petersburg
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
W gabinecie ministra.

W chwili, gdy hrabia Brutus Besnard wchodził do obszernego gmachu przy placu Carrousel, w którym pan minister stanu występował jako wielki dostojnik państwa, zegar Palais-Royalu wydzwaniał dziesiątą.
Przedpokoje już były przepełnione interesantami, a w ich liczbie połowa przynajmniej należała do ogromnego zastępu urzędników prowincjonalnych. W piątek pan minister dawał posłuchania.
Wielkie i małe nędze, a wszystkie w najrozmaitsze przystrojone mundury, zjawiały się do potężnego pana ministra z prośbami o wyższą posadę, o wsparcie, o zasiłek, o zgniecenie zawistnego przeciwnika, o to nawet, na co i pan minister nie miał żadnych sposobów. Byli w tej ciżbie i prefekci, pyszniący się swemi wąsami, «pierwsi pommadius», jak ich wówczas nazywano, i sztywni urzędnicy, i członkowie instytutu, i księża z władzy swej niezadowoleni, i artyści, zwracający się do przedstawiciela rządu po obstalunki, znaczny zastęp dziennikarzy, składających swe usługi najniższe, ale w towarzystwie wszystkich pasywów swego osobistego kredytu, najrozmaitsze figury teatralne, od dyrektorów począwszy aż do komparsów, śpiewacy i aktorzy, a pomiędzy czarnemi surdutami i poważnemi sutannami raziły blade twarzyczki tancerek różnych teatrów. O, te panie wiedziały, że długo czekać nie będą: wszystkie doskonale wiedziały, jaką rozmowę miał zwyczaj prowadzić pan minister przed śniadaniem.
Interesanci zajmowali miejsca na ławkach, wzdłuż ścian przedpokojów poustawianych: oglądali się wzajemnie, pokasływali, ale milczeli. Powolnym krokiem przez wszystkie poczekalnie przechadzał się słynny pan Morel, którego stalowy łańcuch na szyi wzbudzał szacunek. Pan Morel był naczelnikiem służby i woźnych pana ministra. Czasami zatrzymywał się, i poważny lub uśmiechnięty, co zależało od tego, do kogo przemawiał, odzywał się półgłosem:
— Chwilkę jeszcze cierpliwości, panie prefekcie, jego ekscelencja z pewnością pana przyjmie!... Za nic nie ręczę, zdaje mi się, że pan napróżno czas traci!... Proszę rzucić okiem na czekających! Przecież wszystkich jego ekscelencja nie zdąży wysłuchać?... Radzę panu zwrócić się do sekretarza... Oh, oh, nieco powagi, proszę pani, wszak są tu i osoby duchowne!...
Ta ostatnia uwaga była zwrócona do jakiejś bardzo wesołej baletnicy.
Hrabia Besnard zwrócił się do pana Morela, który zapisał podane mu nazwisko na małej kartce papieru i wyszedł. Natychmiast wrócił i głośno zawołał:
— Pan radca stanu hrabia Besnard!
Spokojny pozornie, chociaż w głębi duszy strasznym niepokojem trawiony, hrabia Besnard udał się za przewodnikiem. Przyszedł ostatni, wpuszczono go przed oblicze jego ekscelencji pierwszego... Cóż miano mu tak spiesznego do zakomunikowania?
Drzwi się przed nim otworzyły: hrabia Besnard wszedł.
W przepychu aksamitów ciemnych, w zręcznie ułożonych półświatłach i półcieniach pan minister siedział przy biurku, zarzuconem papierami. Hrabia Besnard nieco sztywno skłonił się, ale pan minister nie powstał na jego powitanie, skłonił tylko ręką i wskazując mu fotel, powiedział:
— Zechciej pan usiąść!
Hrabia Besnard uczuł się dotkniętym takim przyjęciem, które zdawało się być umyślnem zapomnieniem przyjętych form grzeczności, ale nic nie odpowiedział, siadł na krześle i po chwili dopiero sucho zapytał:
— Wasza ekscelencjo! wezwany — stawiłem się.
Minister nic nie odpowiedział. W głębi fotela pan minister widocznie namyślał się nad sposobem zakomunikowania przybyłemu jakiejś wiadomości, która dla obu stron przykrą być musiała.
— Wezwałem pana — odezwał się nareszcie pan minister — biedny panie Besnard... Boże drogi, cóż za obrzydliwa awantura!...
Ten sposób mówienia, jakiś ton litościwo-protekcyjny, obrażały dawnego prokuratora jeneralnego... «Biedny panie Besnard!»... Od kiedyż to zaczął w ludziach wzbudzać politowanie? Duma dusiła go. Hrabia Besnard odpowiedział bardzo wyniośle:
— Obrzydliwa awantura!... O, to pewna! W każdym razie — wybacz mi pan moją szczerość — w każdym razie tego rodzaju awantury zdarzają się zaczęsto. Widocznie zapomniano już, jak czuwać należy i zapomniano zapobiegać przestępstwom.
«Zaponmiano»... miało to znaczyć: rząd zapomniał.
Pan minister podniósł nieco głowę, uśmiechnął się nie bez odcienia złośliwości, i do dumnego hrabiego nie mniej dumny dygnitarz odezwał się wyniośle także:
— Ah, nauczka?... Zechciej jej nam pan oszczędzić!... Ale, przedewszystkiem o kim pan mówisz? O sprawcach wczorajszego zamachu? O tych bandytach z ulicy Le Peletier?... A ja mówię o innym zupełnie winowajcy... o pańskim synu...
— Mój syn?!... Co w tem wszystkiem może robić nazwisko mego syna?
Minister odpowiedział bardzo wolno, akcentując każdy wyraz:
— Syn pański zamierzał zabić cesarza!...
— Mój... mój syn!!...
Hrabia Besnard stał przed biurkiem ministra.
— ...Pan mówisz?... Ale ja tego nie rozumiem... nie, nie... niepodobna! Ja tego nie mogę rozumieć!...
Po chwili jednak wzruszył ramionami i pogardliwie się uśmiechnął:
— Waszej ekscelencji opowiedziano chyba jaką awanturę karnawałową... Musi to być podły żart! Nie chcąc wcale przyjmować do siebie wyrazów, któremi hrabia Besnard w uniesieniu szafował nieco zbyt nieostrożnie, pan minister spokojnie mówił dalej:
— W nocy z 12 na 13 stycznia, a więc onegdaj, u kobiety, u niejakiej księżnej de Carpegna, syn pański zamierzał zabić cesarza.
Księżna de Carpegna!... Nieszczęśliwy ojciec przestępcy padł na krzesło!... Hrabia Besnard zbladł okropnie, serce tak silnie biło mu w piersiach, że czuł ból niewypowiedziany, a pomimo to nie wierzył, nie mógł wierzyć!
— Niepodobna!... Niepodobna! — szeptał ten jeden tylko wyraz, nie mogąc nic więcej wymówić.
Pan minister nie zauważył nawet głębokiej boleści starca i zawsze tym samym spokojnym tonem mówił dalej:
— Niepodobna!... Na to zgoda. Ale cóż począć, skoro mamy fakt przed sobą?... Przeczytaj pan: oto jest protokół jego zeznań.
Minister wziął z biurka jeden z licznych papierów, zalegających jego biurko i podał go hrabiemu Besnardowi. Starzec nie chciał go wziąć do ręki:
— Nie... Nie!... Nie mogę, nie chcę... nie wierzę!... To nie on, on tego nie mógłby się dopuścić!
— A więc w takim razie zapytajmy samego winowajcę. Może pan wówczas uwierzysz? Jest w sąsiednim pokoju. Przyprowadzą go tutaj.
Minister zadzwonił i w tej samej chwili mały, zgrabny młodzieniec stanął we drzwiach. Był to naczelnik kancelarji pana ministra.
— Baronie Efraimie — odezwał się minister — niech wprowadzą tutaj Besnarda... Pamiętaj pan, że sekret zachować powinni wszyscy, wszyscy co do jednego! Jesteś pan w posiadaniu ważnej tajemnicy stanu!
Fryzowany młodzian, baron w Izraelu, skłonił się głęboko i wyszedł.
Głęboka cisza panowała w gabinecie. Dwaj wysocy urzędnicy cesarscy milczeli. Jego ekscelencja skrzyżował ręce i czekał cierpliwie, a nieszczęśliwy Besnard uginał się pod ciosem, który w samo serce go ugodził: schylił głowę, wsparł ją na lasce i głębokie westchnienia wyrywały mu się ze zbolałej piersi. Westchnienia te na chwilę zakłócały panującą ciszę... Słychać było tylko monotonny dźwięk zegara i trzask suchego drzewa na kominku. Nakoniec boczne drzwi się otworzyły i nieszczęśliwy ojciec ujrzał w nich ukochanego syna, którego prowadził agent policyjny.
Blady, z oczyma, wypalonemi aż do krwi bezsennemi nocami, w ubraniu poszarpanem, młody Besnard nosił na twarzy ślady walki, a na rękach znaki krwawe kajdanów; gdyby go kto w tej chwili był ujrzał, przysiągłby, że ma przed sobą rozbójnika, którego sprawiedliwość kilku już pieszczotami kary swej dotknęła. Syn na widok ojca osłupiał, oniemal nie stracił przytomności... «Oh! nieszczęśliwy ojcze!... Ty, tak dumny zawsze, jakże nizko schyliłeś czoło pod brzemieniem wstydu! Ojcze, ojcze!»...
Ale wyrazy zamierały mu na ustach, paliły go... Wice-hrabia Besnard odwrócił oczy. Stał na samym środku pokoju i wszelkiemi siłami starał się zachować spokój. W tej chwili, dzięki nadczułości nerwów, które drżały w nim jak w febrze, niedoszły ten przestępca widział wszystko, co się działo dokoła niego, widział najmniejsze szczegóły otoczenia: od sufitu ciężko nieco ozdobionego, aż do mebli zbyt pretensjonalnych; widział doskonale portret kardynała Richelieu i zdało mu się, że jego eminencja w szkarłatnym stroju rzuca na niego gniewne spojrzenia... Pod tym obrazem znajdowała się niesympatyczna, chłodna twarz pana ministra.
Po chwili milczenia głos hrabiego Brutusa wyrwał z zapomnienia w cierpieniu biedną duszę młodego człowieka. Dawny prokurator jeneralny powstał, wyprostował się i spojrzał na syna stalowym wzrokiem:
— Musisz pan wiedzieć — odezwał się — o co pana obwiniają?
Zapytany bez wahania natychmiast odpowiedział:
— Wiem tylko jedno: chciałem zabić!...
— Zabić!... Cesarza!
— Nie wiedziałem, że to był cesarz...
Po chwili ciszej nieco dodał:
— Muszę wyznać, że... gdybym nawet wiedział... byłbym...
Ponownie się zatrzymał i nagle głosem rozpaczy zawołał:
— Ojcze!... Litości, drogi ojcze!... Byłem szalony... kochałem!
Starzec skrzywił twarz: była na niej rozpacz, obawa, duma — wszystkie uczucia, a przecież schylił głowę i zamilkł. Znów cisza panowała w gabinecie. Z ulicy dochodziły odgłosy miejskie, a w tej chwili panowały nad niemi dźwięki piszczałek i rulady bębnów pułku grenadjerów, który defilował przez plac Carouselu. Zwykle w tej porze rozstawiano warty w pałacu Tuileryjskim.
Pan minister przeglądał jakieś papiery; znalazłszy widać szukany, odezwał się do winowajcy:
— Panie Besnard, śledztwo — oh, śledztwo jeszcze bardzo niedokładne, ogólnikowe zaledwo — stawia panu zarzut premedytacji i przygotowania zasadzki.
— Śledztwo się myli — brzmiała odpowiedź.
— Życzyłbym panu tego... Ale, bądź co bądź, musisz pan przyznać, że ta księżna de Carpegna zbliżyła pana do mazinistów. Jeden z tych bandytów, dziś aresztowany, zeznał to najformalniej... Nie przecz pan: fakt to stwierdzony. Jeden ze świadków widział pana, jak onegdaj wchodziłeś do jednej z ich kryjówek w Montmartre: stróż domu, który dał pański jaknajdokładniejszy rysopis. Zresztą, cóż miałaby na myśli dawna pańska metresa, gdy mówiąc o panu, zawołała: «Ten człowiek jest moim kochankiem, a ja jego wspólniczką!» Wszak to dość jasne?... Niestety, zbyt jasne! Nie przerywaj mi pan, proszę... sądzę, żeś pan musiał wiedzieć przecie, co zacz była ta tak zwana księżna... Nie?... Temu trudno uwierzyć!... Ten sam włoch, przyjaciel tej damy, oznajmił nam, kto jest ta piękność... jest to kurtyzanka, kobieta upadła, która niegdyś w Londynie po trotuarach zbierała wielbicieli swych wdzięków, jest to Rozyna Savelli, jedna z tych...
Hrabia Brutus Besnard krzyknął przeraźliwie.
— Savelli!... Ona się nazywa Savelli!...
Starzec drżał, jak gdyby go febra męczyła.
— Właśnie, Savelli... córka jednego ze skazanych w dniu drugim grudnia jednego z powstańców w Var: tego, którego w swych pamfletach przyjaciele nazywają...
Pan minister zamilkł: wspomnienie powstania na południu i krwawych uśmierzeń, niewesołe obudziło w nim myśli. Nie mógł dokończyć zdania.
— Dokończże pan! — zawołał gwałtownie hrabia Besnard... Ten, którego nazywają: «męczennikiem dwukrotnie rozstrzelanym!»... Tak, dwa razy karany, dwa razy rozstrzelany!... Ja tego byłem przyczyną, ja się tego domagałem! O Boże!... O wieczna sprawiedliwości!... Boże, Boże!...
Starzec ukrył twarz w dłonie i płakał, jak dziecko.
Minister skinął na agenta policyjnego.
— Odprowadź pan więźnia, ale nie oddalaj się pan... Będę pana potrzebował!...
Policjant popchnął przed siebie więźnia, przerażonego wszystkiem, czego się teraz dowiedział. Obydwaj opuścili gabinet.
Dwaj dygnitarze znów pozostali sami. Znów milczenie panowało parę minut.
Zdala dolatywała muzyka wojskowa, która grała wyjątki z «Królowej Hortensji», a wkrótce zaczęła grać pieśń dawnych zwycięztw: «Czuwajmy nad pokojem cesarstwa». Nagle okrzyk z piersi tysiącznego tłumu rozdarł powietrze: cesarz w tej chwili ukazał się na balkonie Tuileryjskiego pałacu.
W tej samej chwili pan minister uśmiechnął się z zadowoleniem, opuścił fotel i zbliżył się do hrabiego Besnarda.
— Czy słyszysz pan? Co za entuzjazm! Jaki wylew uczucia! Nikt już dziś nie mógłby powiedzieć, że milczenie narodu powinno być nauką dla jego władców... Odtąd cesarstwo nie może nigdy upaść!
Hrabia Besnard nic nie odpowiedział, nie miałby w tej chwili siły do wymówienia chociażby jednego tylko wyrazu. Minister spojrzał na niego, przez chwilę wzrok swój na nim zatrzymał i zmienionym, wszelkiej wyniosłości pozbawionym głosem, współczującym raczej, odezwał się:
— Odwagi! Cesarz, kochany hrabio, szanuje pana i kocha; a my, my wszyscy, my pokładamy zupełną w panu wiarę!
«Kochany hrabio»... zkądże ta nagła przyjaźń?...
Jego ekscelencja milczał przez chwilę, jak gdyby dla zbadania wrażenia, jakie słowa jego sprawiły i jeszcze czulej dodał:
— Panie Besnard, rada państwa wkrótce ma się zgromadzić... Wszak pan przyjdzie, nieprawdaż?
— Ja?... ja?... — wyjąkał nieszczęśliwy starzec... Nie! Ja już nie jestem członkiem rady... W ręce pańskie składam prośbę o dymisję!
— Cóż za szalona myśl!... Odmawiamy jej stanowczo!
— Jednak — mówił hrabia Brutus z goryczą — nie mógłbym nadal pozostać radcą cesarstwa, mając za syna zabójcę cesarza!
— Odmawiamy, stanowczo, odmawiamy!... Francja potrzebuje tak światłych ludzi, jakim pan jesteś, panie hrabio!... A więc, mam niepłonną nadzieję ujrzenia pana na zgromadzeniu rady. Wszyscy ministrowie będą obecni i ja też będę. Wkrótce mamy zamiar przedstawić wam, panowie, bardzo ważne projekty: idzie nam o prawo, zabezpieczające spokój publiczny. W każdym razie w adresie, który dzisiaj rada państwa ma przesłać cesarzowi, dobrzeby było, ażeby rada z własnej inicjatywy domagała się tego prawa represyjnego. Taka inicjatywa byłaby bardzo chwalebną, sprawiłaby niesłychane wrażenie, musiałaby posiadać ogromny wpływ moralny, a nam dałaby najlepszy dowód swego oddania się i zaufania, jakie w nas pokłada... Trzeba raz już skończyć z anarchistami i burzycielami porządku społecznego! Zażądajcie panowie wraz z nami, ażeby wszyscy źli obywatele zostali usunięci z pod opieki prawa, którego uszanować nie chcą, ażeby ci wszyscy zapaleńcy z 1848 roku, ci dawni czerwoni, zostali wyjęci z pod prawa!... Zgadzam się, że jestto środek nielegalny — niewątpliwie, jest to może prawo wsteczne, ale że jest konieczne, tem samem już jest aż nadto sprawiedliwe.
— Jakże może być sprawiedliwe, będąc nielegalnem? — nieśmiało zapytał hrabia Besnard.
Jego ekscelencja uśmiechnął się:
— Oh, wiem... wiem!... Zawsze na pierwszem miejscu stawiasz pan ten swój stary honor prawnika! Honor ten oburza się, protestuje, nie może milczeć, ani otwarcie się zgodzić! Są to skrupuły, godne wszelkiego szacunku. Wiem o tem, ale pomimo to jestem pewien, że wszystkie władze myśl naszą przyjmą entuzjastycznie... Ale idzie nam o panów, o radę stanu! Panowie zwykle jesteście nieco uparci, nie chcecie po za pewnemi faktami widzieć innych, prawdziwie doniosłych, dla których tamte, choćby nawet drażnić was miały, należałoby mniejszą zaszczycać uwagą... Oh, znamy was doskonale, moi panowie!... Niektórzy z członków rady poczną zaraz agitować, zaczną z nami prowadzić wojnę, będą krzyczeć, że postępujemy arbitralnie... Sądzę, kochany panie Besnard, że pan nie będziesz głosował przeciwko temu prawu. Więcej nawet. Pańska wymowa ma wpływ niewątpliwy; koledzy pańscy, wielbiciele poważnych teoryj i wielkich zasad, z chęcią zgadzają się z pańskiem zdaniem. Jesteś pan zresztą — tego ukryć niepodobna — przywódcą maleńkiej, miniaturowej opozycji, która jest dla nas niebezpieczną, ale stokroć niebezpieczniejszą jeszcze dla swego przywódcy. Otóż... dzisiaj... wkrótce zechcesz pan zabrać głos... O, nie przecz mi pan!... Otóż, zechcesz pan zabrać głos!...
Hrabia Brutus podniósł głowę i nieśmiało odezwał się:
— A moje sumienie?.
Pan minister poufale położył mu rękę na ramieniu i uśmiechnął się:.
— Sumienie, kochany panie?... Sumienie bez żadnego trudu doskonale zrozumie, że pan jesteś ojcem, że syn pański błaga o pomoc i że Francja rozkazuje!
Frazes był dobrze obmyślany. Pan minister nie spodziewał się nawet tak doraźnego skutku. Rumieniec wstydu pokrył policzki starca: oczy jego rozżalonym błysnęły gniewem, a usta zdradziły uczucie pogardy, które mu piersi rozsadzało. Trwało to chwilkę tylko. Hrabia Besnard wstał, skłonił się i patrząc w ziemię, odpowiedział:
— Sumienie moje aż nadto dobrze pana zrozumiało... Stanę w obronie nowego prawa.
Jego ekscelencja skinął głową. Hrabia Brutus Besnard chwiejnym krokiem zbliżył się do wyjścia.
Teraz pan minister odprowadził go do samych drzwi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Augustin Thierry i tłumacza: anonimowy.