Spiskowcy (Thierry, 1891)/III. Minister stanu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Spiskowcy |
Podtytuł | Romans z czasów drugiego cesarstwa |
Wydawca | Księgarnia Br. Rymowicz |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Trenke i Fusnot |
Miejsce wyd. | Petersburg |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W owych czasach absolutnego rządu, osobistego i tajemniczego, ministrowie cesarstwa byli poprostu najzwyczajniejszymi komisantami cesarza. Wybierani lub usuwani, stosownie do kaprysu władcy, dostępowali zaszczytu z łaski, a niełaska była przyczyną ich upadku. Parlament ówczesny — parlament bez głosu — nie znał ich wcale, a nawet znać ich był nie powinien.
Większość powoływanych na stanowiska ministrów składała się z ludzi, mających pewne zasługi: z urzędników wybornych, którzy na drodze administracyjnej czegoś zawsze dokonali, z ludzi pragnących, ażeby wszystko działo się jaknajlepiej, ale nie posiadających wysokich cnót politycznych. Jeśli który z nich myślał niezależnie i pewnym formułkom na wiarę nie ufał, można było przewidzieć, że wprędce będzie musiał miejsce swoje opróżnić dla faworyta. O zaletach serca i duszy mowy nawet nie było. Wszyscy też odznaczali się zupełnym brakiem tej najwyższej zalety, która podnosi człowieka do prawdziwej wielkości: wszyscy odznaczali się brakiem charakteru. Żaden z nich nie ośmielił się nigdy być sobą samym. Katolicy wówczas, gdy cesarz grał na tej nucie; zwolennicy wolnej zamiany, gdyż władca, przyjaciel Cobdena, był takim; zwolennicy idei «narodowości», gdyż dawny carbonaro, ich władca, był «narodowcem» — a jako jedyny motor, ożywiający tych czcicieli bezwzględnych cesarza, w każdym z nich żył kult «myśli napoleońskiej». Dwa te wyrazy ciągle mieli na języku, dwa te wyrazy spotkać było można w ich cyrkularzach: były one ich katechizmem, ich wiarą, ich dogmatem. Niewątpliwie byli to ludzie bardzo zręczni, ale w polityce drobna zręczność nie może popłacać! Zanadto podobni do tych pochlebców, którzy obsiedli niegdyś Wersal, nowi ci pochlebcy Tuilerjów starali się tylko o to, ażeby się podobać; szło im o to, żeby się stać użytecznymi, czasem potrzebnymi, a nadewszystko — przyjemnymi. Nigdy, od czasów Ludwika XIV, pochlebstwo dworskie nie miało tak wyraźnej postaci, jak za czasów drugiego cesarstwa. «Napoleon Wielki!... chcę mówić nasz Napoleon» — mawiał zwykle jeden z jego ministrów, a inny wołał ekstatycznie: «Wobec genjuszu drugiego Bonapartego, podziwem przejęty stoję i milczę!...» Ludzie ci dziś już nie istnieją, a pamięć ich szarpią nielitościwe pamflety. A przecież, nie będąc wielkimi, ludzie ci wielkich rzeczy dokonali. Historja to kiedyś stwierdzi. Historja będzie ich surowym sędzią, gdyż powie, że nieznośnymi będąc pochlebcami, przyczynili się do zepsucia i doprowadzili do upadku szlachetnego człowieka, tego marzyciela dziwnego, który odznaczał się taką wysoką inteligencją, a taką, niestety, słabą wolą... Ale naród francuzki — któż o tem nie wie? — najsceptyczniejszy, a zarazem najłatwowierniejszy ze wszystkich narodów, czyż nie kłamał swym władcom? Któż miałby odwagę twierdzić, że jestto nieprawdą?... Niegdyś ubóstwiał królów, teraz ubóstwia tłum miljonowy... Ojcowie nasi znali tam tych, my widzimy tych ostatnich.
Ministrowie Napoleona sam na sam zwykle z nim pracowali. To było przyczyną ich wzajemnej zazdrości, z tego powodu ciągle sobie wchodzili w drogę. Była jednak chwila, w której pałający wzajemną zawiścią, panowie ci w jedną złączyli się całość i działali wspólnie. Cementem, który ich łączył, była nienawiść jednego z kolegów, pana ministra stanu.
Sekretarjat stanu, była to instytucja nawskroś napoleońska, którą odnowił Napoleon III i powołał do życia według wzoru wielkiego cesarstwa z roku 1805, a której główny dygnitarz, nie posiadając ściśle określonej władzy, aspirował do pewnego rodzaju pierwszeństwa pośród swych kolegów. Administrator listy cywilnej, wice-prezydent «Rady familijnej» — rodziny Bonapartów, stróż majątku i honoru Napoleonów, pracujący codziennie z władcą, i posiadacz najtajniejszych sekretów tego władcy, — ten minister, nie posiadający teki, mógł się uważać za pierwszego ministra. Faktycznie był nim, gdyż w pałacu Tuileryjskim umiał się podobać.
Podobał się małżonkowi, jako powiernik jego miłosnych zachcianek, podobał się małżonce, gdyż umiał ją pocieszać, ilekroć zazdrość ją zbytnio smuciła. Wpływ jego, z natury rzeczy znaczny, z czasem był ogromny. Inni ministrowie nienawidzili go, ale tak, jak się nienawidzą dostojnicy dworów wschodnich. Kłaniali mu się bardzo nizko, podchlebiali na każdym kroku i zawsze uśmiechem witali. W tej kamaryli, której intryga była życiem i celem, kilku bliższych próbowało nawet strącić faworyta z piedestału, na jaki się wdrapał. Zawiązała się wówczas walka, zacięta i dyskretna, jeden z tych pojedynków bez litości, bez pardonu, kiedy każdy wyraz jest insynuacją, każda uwaga oszczerstwem, milczenie nawet obrazą: był to jednak napad bardzo niepotrzebny, gdyż osoba, będąca jego przedmiotem, pole walki opuściła, jako zwycięzca. W owych dniach, o których mówimy, mgłą niejakiej tajemniczości owiana potęga pana ministra występowała śmiało w świetle słonecznem, pewna zawsze zwycięztwa. Pan minister wiedział, że przy dworze był pierwszą i główną osobą, miał więc prawo sądzić, że dla całej Francji jest drugą, zaraz po cesarzu. Ogół nie wiedział, jaką pan minister stanu potężną władzę posiadał, ale za to otoczenie cesarza znało ją doskonale, zanadto nawet dobrze. Podpis jego znajdował się na wszystkich ważniejszych dekretach; świadczył on zarazem, że pan minister miał pretensję do kontrolowania nawet tego, który mu rozkazy wydawał. Jednym z jego obowiązków było «utrzymywanie stosunków cesarza z izbami cesarstwa», a to dawało mu niejakie prawo do panowania nad radą stanu, której wcale nie poważał. Niewiele go to obchodziło, że rada stanu składała się z ludzi, posiadających liczne i wieloletnie zasługi. Czy przez lenistwo, czy może wskutek słabości charakteru, dość że prezydent Baroche chętnie ustępował mu rządy nad swymi kolegami, nie mając za to nawet najmniejszego wpływu w pałacu Tuileryjskim. Nic dziwnego, że bardzo wielu członków rady, jeśli tylko pewną odznaczał się który z nich niezależnością, stało się celem prześladowania i nienawiści, nic wspólnego nie mającemi ani z dobrem Francji, ani z pomyślnością jej władcy.
W czarnym gabinecie Carrouselu najgorzej ze wszystkich był notowany hrabia Besnard. Zarzucano mu zbyt dumne zachowywanie się i zbyt dumny sposób wyrażania się o rzeczach i ludziach, o których należało inaczej zupełnie mówić. Nie chciano mu przebaczyć nigdy tej sławnej mowy, którą w pierwszych chwilach istnienia rady stanu wygłosił, nie oszczędzając nic i nikogo...
«Mam za sobą dwadzieścia cztery lata praktyki sądowej. Otóż, do dziś dnia nie wiedziałem, czem może być w rzeczywistości publiczne szachrajstwo!»
Była to prawie zbrodnia w oczach rady stanu, zbrodnia, którą prędzej lub później musiał odpokutować jej twórca. Tak, panie hrabio Brutusie, duszo wzniosła, panie La Vertu, prędzej lub później kara cię czekała! Ale starzec najmniejszej na groźby nie zwracał uwagi, nie widział burzy, która się nad jego głowa, zbierała, i nie umiejąc uśmiechem na uśmiechy odpowiadać, szedł dalej drogą obowiązku.
Dziwne to było ministerjum; minister nie mniej dziwny.
Człowiek, który godność tę piastował, mógł mieć wówczas około lat sześćdziesięciu. Twarz jego otaczały siwiejące faworyty, blady był zawsze, nos posiadał wielki, czoło wysokie, słowem, był brzydki, ale bardzo inteligentny. Łysy, ale za przykładem Morny’ego nie upatrując w tej łysinie tytułu do piękności, umieszczał na czaszce przepyszną perukę kruczej barwy. Peruka ta nieraz wiele mu wyrządzała przykrości wobec dam, które podówczas zachwycały się, zgodnie z modą, «czaszkami ze słoniowej kości», ale wołał perukę, aniżeli gołą głowę. Były to czasy, w których jeden z bardzo głośnych deputowanych, częsty gość na pokojach cesarzowej, w chęci podobania się jej, chciał się poddać operacji pozbawienia się włosów... Ale — jakaż epoka niema swego «genre'u», inaczej mówiąc, swego wielkiego głupstwa?!...
Pan minister ujrzał światło dzienne w Tarbes, chociaż uważał się za paryżanina. Tarbes leży w krainie Bigorre, w tej krainie, gdzie najczęściej zdarzają się cuda za dni naszych, a pastuszkowie bardzo często widzą Matkę Boską. Faktycznie był on żydem, ale nie synem Izraela, lecz poprostu żydem z tej rasy eksploatatorów i zręcznych operatorów giełdowych: bank był jego kolebką, jego rodziną, jego ojczyzną.
Ani Thora jednak, ani Talmud, nie zdołały zachwycić go; pewnego dnia ten syn mamony przełożył nad nie Biblję, za przykładem czcigodnego J. F. Ostervalda: zestał chrześcjaninem, ale protestantem — może z powodu admiracji, jaką żywił dla bogatych finansistów genewskiej Jerozolimy, a może dla tego, ażeby zachować, nawet w odstępstwie, jaknajwięcej judaizmu. Zresztą, purytaninem nie był: był raczej hugonotem; zgodnie z duchem wieku, nic w nim nie było z Guizota, zawiele za to z Fazy’ego.
Niezmiernie grzeczny w salonach, chętnie odgrywał rolę wielkiego pana, miał pretensję do wyrafinowanej dystynkcji i jaknajlepszych manier. Z prawdziwą przyjemnością można było patrzeć na tego człowieka w czasie balów przy dworze: pysznił się swem ubraniem w złote palmy przystrojonem, przepasanem czerwoną wstęgą. Biegał od jednej piękności do drugiej, kokietował, sypał słodkie słówka na wszystkie strony, nieraz nachylał się do ucha jakiej damy, szeptał coś, czego głośno nie mógł powiedzieć, czasem narażał się na niemiłą odpowiedź, ale nigdy nie oburzał przeciwko sobie nikogo... Gdy pełnił obowiązki służbowe, innym był zupełnie: suchy, wyniosły, dumny, panujący nad sobą, nie unoszący się nigdy, rządził swymi podwładnymi w taki sposób, jak żyd rozporządza się żydkami w kantorze bankierskim.
Jako człowiek prywatny, pan minister miał swoje słabe strony, a legendy o jego miłostkach przez długie lata obiegały po za kulisami teatrów paryzkich: zresztą był bardzo dobrym krewnym swej rodziny. Jak o człowiek, pełniący funkcję natury społecznej, posiadał zalet niemało: przedewszystkiem miał szacunek do literatury i sztuki, gust w tym kierunku wyrobiony, a nadto głęboką znajomość spraw finansowych. Nieprzyjaciele, a miał ich bardzo wielu, odmawiali mu wszelkich zalet, a natomiast nie oszczędzali mu ani jednej wady. Mówiono o nim, że zbogacił się kosztem skarbu Francji, mówiono, że był zepsuty, gdyż widziano go zawsze eleganckim i uprzedzająco grzecznym dla kobiet, mówiono nadto, że niemasz złego czynu, któregoby się nie był gotów dopuścić, a tymczasem on miał tylko wysoce rozwiniętą ambicję... Pan minister nigdy nie oponował, nigdy się nie bronił, tak samo zawsze na plotki obojętny, jak ongi obojętnym był na nie inny, nie mniej ambitny, wielki facchino, kochanek Anny Austrjackiej. Obydwaj obojętni byli na złośliwe epigramaty, obydwaj na piosnki ubliżające im nie zwracali uwagi. W gruncie rzeczy obydwaj byli sceptykami.
A jednak człowiek ten żadnej w swem sercu nie noszący wiary, miał przecież kult jeden: cesarstwo, jednego bożka: cesarza. O wiele wcześniej przed nocą drugiego grudnia, jako finansista oddał, część swej fortuny do dyspozycji księcia-prezydenta: była to operacja hazardowna, kapitał umieszczony na niepewnej awanturze, ale w każdym razie interes dobry, skoro obecnie finansista, który pieniędzy pożyczył, był ministrem, a raczej pierwszym ministrem. W tej chwili był w największych łaskach. W roku 1858 lista urzędników senatu w ten sposób ogłaszała tytuły i zaszczyty wysokiego dostojnika: «Minister stanu i domu j. c. m. cesarza francuzów, sekretarz stanu cywilnego rodziny cesarskiej, wice-prezydent rady familijnej cesarskiej, senator, członek komisji podatkowej, kawaler wielkiego krzyża cesarskiego orderu Legji honorowej, wielkiego krzyża Lwa badeńskiego, Niepokalanego Poczęcia portugalskiego, świętego Maurycego i Łazarza, i św. Ernesta Saxen-Koburg-Gothaiskiego»... Krótko mówiąc, pan minister stanu nosił na piersiach wszystkie barwy tęczy, a corocznie pobierał pensji 250,000 franków. Cały arsenał tytułów brzmiących, wstęg błyszczących i świecących orderów, dzisiaj, prawdę powiedziawszy, uśmiech wzbudzają. Staliśmy się, jak z tego sądzić należy, bardzo poważni, a nasi wielcy ludzie — któżby o tem wątpił? — nie mają żadnych słabości. Ich postacie wszelkiej pozbawione elegancji, stroje ich niewyszukane są dowodem licznych cnót, a ich prostota iście wiejska, jest najlepszą gwarancją spokoju ich sumienia. Niestety! jakże inaczej sądzić o nas będzie to pokolenie, które powstaje, jakąż ironją otoczy tych, którzy dziś za bardzo wielkich uchodzą! Taka już jest kolej rzeczy ludzkich: przyszłość z ironją patrzy na przeszłość, plam się na niej doszukuje, a bez litości sądzi i rzeczy i ludzi, którzy już reklamacji założyć nie mogą!...
W każdym razie ten, o którym mówimy, zrobił coś niecoś dobrego. Kiedy umierał w ostatnich latach cesarstwa, zapomniany przez władcę, dla którego zawsze na wszystko był gotów, zaliczony do licznych szeregów ludzi przeżywających siebie samych — znalazł jednak garstkę opłakujących go, a więcej jeszcze ludzi, którzy go długo jeszcze pamiętali. Historja o nim powie: był to człowiek zręczny i szczęśliwy — szczęśliwy, dzięki okolicznościom życia, które go wyniosły po nad wielu i wielu innych.