Spiskowcy (Thierry, 1891)/II. W kościele Św. Walerego

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Augustin Thierry
Tytuł Spiskowcy
Podtytuł Romans z czasów drugiego cesarstwa
Wydawca Księgarnia Br. Rymowicz
Data wyd. 1891
Druk Trenke i Fusnot
Miejsce wyd. Petersburg
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
W kościele Św. Walerego.

Marja-Anna, posłuszna woli ojca, ze ściśniętem sercem, pełnem niepokojów, opuściła dom rodzinny, w którym jednak nigdy prawdziwego szczęścia nie zaznała, i udała się do kościoła. Od bardzo dawna zdarzyło się to po raz pierwszy. Dotąd na ranne msze chodziła zawsze w towarzystwie ojca, a jeśli starzec czasem niedomagał i nie mógł opuszczać swego gabinetu, wówczas i kochająca, a całem sercem oddana mu córka, również zostawała w domu i czuwała nad starcem. Gdy wyzdrowiał, z jakąż radością towarzyszyła mu do świątyni, ażeby na klęczkach podziękować Bogu za tę wielką łaskę... Marja-Anna rzeczywiście ubóstwiała ojca. Jego cierpienia jej były cierpieniami, jego smutki jej smutkami. Dziś jednak mniej bolesnem wydawało się jej nieszczęście, czy może tylko jego przeczucie, aniżeli kiedykolwiek. Biedna dziewczyna do siebie samej z tego powodu czuła żal głęboki, obwiniała się o brak serca, a przecież nie mogła się oprzeć dziwnie przykrym myślom, które uporczywie zbiedzonej jej głowy zewsząd się chwytały, nie z powodu ojca, ale brata... Brat?!... Wyraz ten raził ją. Dlaczego?... Może dla tego, że zagłębiając się w najtajniejsze załamy własnego serca, odnajdowała tam coś więcej nad braterskie tylko przywiązanie. Jakże długo, jak uporczywie walczyła z tą miłością, a przecież wyrwać jej z serca nie mogła? Czy mogła, czy powinna była cały ciężar tego przewinienia przyjmować na siebie? Serce odpowiadało jej, że nie, ale sumienie swem twierdzeniem gnębiło ją okropnie... Tak, bezwątpienia, ona była winną, bo pozwoliła sercu zbyt długo marzyć, a to biedne jej serce, rozkołysane marzeniami, nie chciało i nie mogło już pozbyć się głębokiego uczucia dla brata, które było czemś większem, o! stokroć większem od miłości braterskiej...
Hrabianka Besnard, córka dostojnika potężnego państwa, bogata, opływająca w dostatki, których nie ceniła wcale, we własnych oczach nędzniejszą była stokroć od najbiedniejszej dziewczyny, której piękność je dyną ozdobą. Marja-Anna wszystkie świata skarby oddałaby za piękność... Nie dla siebie piękną być chciała, ale dla niego, który teraz pod brzydką jej zewnętrzną powłoką nawet kobiety w niej nie przeczuwa...
Marja-Anna pragnęłaby być piękną dla niego, dla tego brata, po za którym świat cały nie istniał dla niej. A tymczasem, pod wpływem ciągłych zmartwień, brzydota jej coraz wyraźniej się zarysowywała!.. Takie myśli zwykle otaczały zewsząd biedną dziewczynę, a teraz, wobec niewiadomości, co się stało z bratem, od którego żadnych nie miała wieści, z podwojoną siłą kołatały do jej serca i głowy!..
Marja-Anna wolnym krokiem zbliżała się do kaplicy. Myśl o modlitwie, którą ojciec jej zalecał, odbiegła ja zupełnie. Pamiętała tylko ostatnie wyrazy starca.
— «...Dla niego szczególniej!»...
Wyrazy te tysiącznem echem odzywały się w jej głowie, a z nich jeden tylko wykwitał obraz — «on!» Spóźniła się na zwykłą mszę, którą codziennie z ojcem pobożnie słuchała. W chwili, gdy wchodziła do kościoła, ksiądz odchodził od ołtarza... Z początku nie zauważyła tego. Przyklękła na stopniach ołtarza i skłoniła w pokorze głowę. Gdy wzniosła oczy na wizerunek Najświętszej Panny, wzrok jej zatrzymał się na zakrystjanie, który gasił świece... Drgnęła mimowolnie i znów schyliła głowę... Napróżno siliła się przywołać na usta słowa modlitwy, napróżno biła się w piersi, jak gdyby chciała z nich wypędzić wszelkie uczucie, napróżno korzyła się przed Bogiem — ani z myśli, ani z serca na jedną nawet chwilę nie ustępował ten, który był szczytem jej radości i twórcą wszystkich jej smutków... Po długiej walce z sobą, gdy ujrzała się bezbronną wobec ogarniającego ją wszechwładnie uczucia, Marja-Anna załamała ręce i zalała się gorzkiemi łzami. Przed oczyma jej wyobraźni pamięć wywołała z przeszłości szereg obrazów, które tylko do spotęgowania uczucia przyczynić się mogły... Zkąd zakwitło w jej chudej piersi to uczucie, które sama za zbrodnię uważała?... Czyż brata wolno tak kochać, jak ona swego brata kochała?... Czy siostrze wolno, — czy prawa boskie i ludzkie na to pozwalają, — uczuwać zazdrość dla kobiet, które się bratu podobają? A przecież ona nienawidziła wszystkie piękne kobiety dlatego tylko, że mogły podobać się bratu! Oh, jakże on był dla niej okrutny! Wszak nie taił się przed nią, że ubóstwia tę jakąś księżnę, za którą całą Francję wzdłuż i wszerz objechał? Wszakże i teraz — o, tego była pewną — z nią się ukrywa przed ojcem, którego to może zabić!...
Tyle najrozmaitszych myśli oblegało ją, że nie mogła i nie umiała nawet pewnego wprowadzić do nich porządku. Jedno uczucie wszechwładnie ją ogarnęło: była to miłość, którą zazdrość podsycała.
Była chwila, gdy wśród łez gorzkich, usta jej boleśnie się wykrzywiły gorzkim uśmiechem. W tej chwili Marja-Anna pomyślała o swej brzydocie!...
— «Jakiem prawem żądasz, ażeby on, piękny jak bożek, prawdziwe wcielenie piękności, gdybyś nawet siostrą jego nie była, mógł cię pokochać, ciebie — brzydką, oh, tak brzydką, że równej sobie nie znasz!»...
Ta myśl odjęła jej nawet chęć do życia, zagłuszyła miłość dla ojca, o którego w tej chwili nie była zdolną nawet się niepokoić...
A więc życie ludzkie jest jednem pasmem cierpień? A więc Bóg dobry na to umieścił człowieka — króla stworzenia, w tak cudnie pięknem otoczeniu, ażeby tembardziej, tem głębiej nicość swoją zrozumiał? Czyż to Bóg w jej sercu zasiał ziarno miłości dla brata?... O nie, nie, niepodobna!...
I strumień łez gorzkich znów zalał jej wychudłe policzki...
Marja-Anna nie wiedziała, czy długo klęczy przed ołtarzem, nie zdawała sobie sprawy ani z czasu, ani z tego, co się działo dokoła niej. We własne serce zatopiona, oprócz własnej boleści nie widziała, nie pojmowała nic zgoła...
Schylona kornie u stopni ołtarza, dla każdego mogła służyć za wzór pobożności, a przecież jakże daleko i serce jej i dusza były od modlitwy? Gdyby kto w nie zajrzał, musiałby się przestraszyć. Najokropniejsze zwątpienie ogarnęło całą jej istotą. Po szczeblach tej hydry stugłowej Marja-Anna wzniosła się aż do początku swej rodziny, której dzieje nie były dla niej tajemnicą... Dziadek był niegdyś księdzem, ale uwiedziony wdziękami śpiewaczki czy baletnicy, która swe wdzięki za towar uważała, odstąpił od Boga, ożenił się z tą.... która przecież została matką jej ojca!... Była więc wnuczką renegata wiary i komedjantki... A ojciec jej, ten najukochańszy jej ojciec, czyż nie ożenił się w warunkach, nie odpowiadających wcale jej pojęciom? Podobno matka jej — i to do grobu ją wpędziło — uległa woli rodziców i wyszła za potężnego hrabiego Brutusa Besnarda, podobno dla innego żywiła uczucie prawdziwej miłości i oddając jej ojcu ciało, serca mu oddać nie mogła!... Ludzie jej powiedzieli, że nieszczęśliwa jej matka skonała z takim wyrazem na ustach, którego przez życie całe, od chwili pójścia zamąż aż do śmierci, nigdy głośno nie wymówiła. Wyrazem tym było imię człowieka, którego ubóstwiała!... Raz go podobno tylko widziała po zamążpójściu, raz tylko uległa jego prośbom i pozwoliła mu rękę sobie uścisnąć... A jeśli?... O Boże najdroższy, Panie wszechstworzenia!... A jeśli to spotkanie... O nie, nie!...
Marja-Anna już dalej myśleć nie mogła. Wszystkiemi siłami duszy odpychała od siebie szalone, nędzne przypuszczenie, które pomimo to w sercu jej kiełkować poczęło i w prędkim czasie wydało goryczy pełen owoc, okropnej, ohydnej pewności!...
Biedna dziewczyna padła bez zmysłów na posadzkę... Zauważył to zakrystjan, nadbiegł czemprędzej, podniósł zemdloną i starał się wszelkiemi siłami przywrócić ją do życia. Nareszcie Marja-Anna otworzyła oczy, z wdzięcznością spojrzała na poczciwego człowieka, uścisnęła mu dłoń i wolnym, chwiejnym krokiem, śmiertelnie blada wyszła z kościoła...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Augustin Thierry i tłumacza: anonimowy.