<<< Dane tekstu >>>
Autor Peter Nansen
Tytuł Spokój Boży
Wydawca Przegląd Tygodniowy
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz M. M.
Tytuł orygin. Guds Fred
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Na młyńskiej górze
6 czerwca.

Przybyliśmy ranną godziną. Pakunki zostawiłem na brzegu, nie wiedziałem jeszcze, gdzie mieszkać będę. Powlokłem się przez stare miasto. Z początku czułem się trochę zmieszanym. Nie znałem nazwy ulicy, przez którą swe kierowałem kroki, ani wielu nowych domów o małych facyatach, ani wielkich, bezmyślnych wystaw sklepowych.
Dopiero, gdy doszedłem do rynku, poznałem stare miasto. Usiadłem na kamiennych schodkach, stojących przed domem, w którym spędziłem dzieciństwo. Przymknąłem oczy nad przelotnie znów ujrzanym obrazem i powstał w mej pamięci rynek, rynek lat dawnych, tak żywo, jakgdybym tylko co go opuścił. Na końcu rynku płynie Ostawa. Nie jest przykrytą, jak teraz, płynie swobodnie przez miasto, między gałęzistemi drzewami i pod mostami. Roi się na niej od mnóstwa małych łódek, tratw (szkut), na których zwykle sprzedają ryby i wyroby garncarskie, w jesieni zaś owoce — wówczas po całym rynku i sąsiednich ulicach roznosi się silny zapach bergamotek. Na drugim końcu rynku góruje dworzec królewski. Tutaj sejmują w letnie popołudnia patryarchowie bocianiego rodu. Każdy stoi na jednym stopniu facyaty, na szczycie — prezydent — i on to zagaja posiedzenie głośnem klekotaniem. Później, po kolei, klekoczą wszystkie czcigodne bociany; te zaś, które się tylko rozmowie starszych przysłuchują, z wielkiego zapału, stawają aż na jednej nodze. Zdarza się często, że zgromadzenie rady zamienia się w kłótnię, w czasie której wszystkie bociany skrzydłem o skrzydło tłuką i klekoczą rozgoryczone. Zdarza się również, że zabiegliwa pani, albo zielonodzioby bociani chłopak między radzących się wsuwają i... zostają tak pobici i wyszturchani, że aż pierze leci.
Stary dworzec królewski! Wielką była nasza rozpacz, gdy zgromadzenie obywatelskie uchwaliło przebudowanie starego zamku na, odpowiadający wymaganiom czasu, dom bankowy. By zwalić dworzec, ileż użyto podstępnych intryg, trujących kłamstw!
Dowodzono, że wszystkie podania o zdobyczach, które królewski dworzec chwałą i blaskiem otoczyły — czcza i kradziona ozdoba. Później dowodzono, że dom jest tak stary, iż niebezpieczeństwem dla innych jest blizkie jego sąsiedztwo. Wszczął się zaciekły bój między przedstawicielem idealnych dążeń — nauczycielem gimnazyum — i materyalistami, pełnomocnikami mieszczan. Ostatni, niestety, zwyciężyli. Następnie, zwołane umyślnie zebranie kilku fachowców orzekło o stanowczej zgrzybiałości królewskiego dworca. I burzyć zaczynają... Dzieci, których patryotyzm wyrósł w cieniu starego domu, śledzą z goryczą i smutkiem każde uderzenie topora a doznają rozkoszy połączonej z bólem, tryumfem, gdy robotnicy w swej bezsilności posługiwać się muszą prochem, by rozbić na sążeń grube mury królewskiego dworca. Nareszcie runął wielki olbrzym, ale nie dokazały tego ręce ludzkie. Umierając, szydzi ze swych gwałcicieli.
Na środku rynku stoi czerwony ratusz; nad bronzową, dębową ramą widnieją herby miasta w złocistej czerwieni. Wkoło ratusza skupiają się wszelkie bajki nianiek i mamek. Wiele lat temu stała przed ratuszem szubienica i pręgierz, do którego ludzi przywiązywano a potem bito. Tutaj odpokutowywali początek swej kary okrzyczani rozbójnicy północnych lasów fiordu, gdy schwytano ich nareszcie po długich poszukiwaniach. Banda składała się ze starej baby, jej siedmiu synów i prześlicznej dziewczyny, kochanki Ericka, najstarszego z braci. Zbezczeszczenia, grabieże, podpalenia — to były jeszcze ich najmniejsze przestępstwa. Niejedno zabójstwo, niejeden okrutny czyn mieli na sumieniu. Niańka mi opowiadała, że największą przyjemnością dziewczyny było przywiązywanie dzieci do gorejącego pieca. Całe miasto świętowało, gdy ją, obnażoną do pasa, biczowano przed ratuszem — a dnia następnego stracono pod szubienicą. Kochanka Ericka wzbudzała pewną litość. Była tak piękną, młodą i zgrabną — a gdy ją bito, jęczała tak rozpaczliwie... Ale o litości mowy być nie mogło. Przecież to ona była najokrutniejszą, znęcała się i piekła biedne, małe dzieci.
Naokoło rynku szynki, stare domy kupieckie, w których odpoczywają chłopi w dnie targowe; ten to plac jest najulubieńszem miejscem zabaw dziecięcych. Budynki, ozdobione mnóstwem drewnianych galeryjek, obwieszone sznurami suszonych śledzi, chwieją się podobnie, jak pijane i zgniłe od starości oficyny i schody. Na górach tych budowli bawimy się w rozmaite gry — a szczególniej w chowanego. W sobotę siedzę za szynkwasem, rozlewam chłopom i dorożkarzowi białe piwo i wódkę. Dorożkarz jest moim przyjacielem. Mieszka w otworze ściany stajennej i w tem to mieszkaniu, o powietrzu przesiąkniętem wonią końskiego gnoju, spędza bardzo wesoło swe kawalerskie lata przy gotującej się maszynce spirytusowej, kupce chleba razowego, miarce wieprzowego sadła i gomułce sera.
Gdy wpadliśmy w wesołe usposobienie, bawiono się upijaniem starej dorożkarskiej szkapy, która, po zjedzeniu kawałka chleba umaczanego w wódce, biegała po rynku z żywością Araba, przestraszała chłopki, siedzące na stopniach ratusza z podniesionemi spódnicami, zagłębione w opowiadaniu spraw domowych.
.....Otwieram oczy, przyglądam się jasno oświetlonemu, jaśniejącemu w blasku słońca rynkowi. Stoi na tem samem miejscu, stare domostwa również, w oknach szynkowni te same zielone szyby a kawałek Ostawy wije się między krzywemi domami. Krzaczek bzu w sąsiednim ogrodzie dodaje uroku i uśmiechu młodości starym, walącym się gmachom. Poznałem stary swój gród, podnoszę się z miejsca, pełen wesołości i szczęścia, że znowu w swem znajduję się mieście. Jestem u siebie, w ojczyźnie pamiątek i chcę być na grobie mej matki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Miasto jeszcze się nie przebudziło. Wędrując przez puste ulice, doznaję uczucia, jakgdybym swemu miastu niespodziankę urządził i zawitał wtedy, gdy się nikt powrotu mego nie spodziewał. Przesyłam wszystkim spotkanym przedmiotom serdeczne powitanie. Wielki Boże! jeszcze na tej samej wieży ta sama wisi linka. Służyła, jako aparat sygnałowy: kto ogień odkrył, był zobowiązanym pociągnąć za wiszący sznurek tak mocno, by dzwon kościelny odezwał się. Między dziećmi krążyło podanie, że kto o tyle był szczęśliwym i pożar spostrzegł, otrzymywał dużego srebrnego dukata. Za każdym razem, gdy mi tylko na przechadzkę iść pozwolono, śledziłem bardzo starannie, ale zawsze daremnie — nigdy nie ujrzałem wzbijających się w niebo płomieni. Czy stara linka jeszcze miastu służy, czy wisi, jako pamiątka minionych czasów? Przyglądam się biegnącej w dolnym kierunku ulicy. W narożnem domostwie mieszkaliśmy w roku wojny. Wtedy najwyżej liczyłem dwa lata a jednak zdarzenia pamiętnych tych dni zostawiły niezatarte ślady w mej pamięci. Wkwaterowanie niemieckich wojsk, kłótnie żołnierzy, niezadowolonych ze smaku duńskich potraw; miły białobrody major Brumbass, wielbiciel dzieci, nigdy mu się jednak pocałować nie dałem, ponieważ był Niemcem. Przedewszystkiem kilka obrazków: matka, dziewczynki z miasta, pół dorosłe siostry skubią szarpie. Nagle odzywa się tętent nóg końskich, zaciekawiony biegnę do okna. Wtem wychodzi ojciec z sąsiedniego gabinetu i całą siłą od okna mię odpycha. Potem rozkazuje blady i zdenerwowany: nie wyglądać przez okna, spuścić rolety — Niemcy idą. Złowróżbna cisza w ciemnym zapanowała pokoju. Przerażony schowałem się pod spódnicę matki. Tymczasem dobiegają naszych uszu coraz wyraźniejsze odgłosy klapiących kopyt końskich. Nagle pod oknami zapanowała cisza; potem kilka głośnych, prędkich słów, brzmiących, jak przekleństwo, jęki, nowe przekleństwa, przysięgi, brzęk szabel, niespokojny tętent nóg końskich — nakoniec pełen przerażenia duński wykrzyknik. Ojciec zapomina o własnym zakazie, zbliża się do okna, dzieci wdrapują się na krzesła. Widzę oficera w oślepiająco białym płaszczu na koniu. Do konia przywiązano jakiegoś wyrywającego się człowieka, w którym poznaję naszego szewca. Cała ulica mrowi się od jeźdźców w takichże białych płaszczach. Podążają wszyscy za oficerem; prowadzi go; nieszczęsny szewc. Jadą na dół, w stronę fiordu, w stronę, w którą duńscy uciekli żołnierze. Później obraz duńskich pobitych wojaków: prowadzą ich przez ulicę w stronę wschodnią, ku wzgórkowi. A rano tak pewni szli zwycięztwa, bo wyjątkowo wielu tym razem zebrało się Duńczyków.
Niestety, pułkownik, naszym dowodzący oddziałem, zamało był ostrożnym. W czasie szturmu kazał żołnierzom zająć pole, leżące u stóp wzgórza. Tam w rowach i za płotami schowani byli Niemcy. Z ukryć strzałami swemi razili pędzących Duńczyków i zabijali, jak bezbronną dzicz. Pułkownik stał u znajomej nam rodziny urzędniczej — ojcu opowiedzieli szczegóły: Rano wyjechał dowódca, pełen wiary w zwycięztwo. Późno wieczorem powrócił, do nikogo nie przemówił słowa i na długo zamknął się w swym pokoju. Następnego dnia przybył pochód ranionych. Powoli i ciężko, jak pogrzeb, toczą się wozy poprzez ulice miasta. Na rozpostartych snopkach słomy spoczywają ranieni. Jedni obandażowane mają głowy, drudzy ręce, inni nogi. Bandaże krwią przesiąknięte a twarze bledsze od bandaży. Żaden raniony nie spogląda w górę, w okna, wszyscy odrętwieli, wygasłym, beznadziejnym wzrokiem wpatrzeni przed siebie, w dal. Wtedy jeszcze takich nie miałem myśli — później zdawało mi się zawsze, że duńscy żołnierze cierpieli więcej moralnie, niż fizycznie. Można to było wyczytać z ich pełnych bólu twarzy...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Idę, nie myśląc wcale o drodze, którą przebywałem. Dwadzieścia lat minęło od czasu, gdym stąpał raz ostatni po tej ulicy; nazwy jej nigdy nie wspominałem jednak: bez zastanowienia, bez szukania, niewidzialną ręką prowadzony, podążam tam, dokąd iść chciałem. Jestem na rodzinnej ziemi, na ojczystym gruncie, noga moja nie potknęła się na nim ani razu. Kur zapiał po raz trzeci swe poranne przywitanie. Stoję w małej, prowadzącej na cmentarz uliczce. W nizkich, żółtych, słomą krytych domach mieszkały stare kwiaciarki. I teraz na tej samej, co niegdyś, mieszkają ulicy i, jak przed dwudziestu laty, nad małemi drzwiami ze staroświeckiemi dzwonkami wiszą wieńce z bluszczu, mchu i nieśmiertelników. Przez otwarte okna jednego z domów wysuwa głowę stara kobiecinka, przynęcona widokiem rannego przechodnia. Kupuję wieniec, składam umiarkowaną zapłatę w twardą, pomarszczoną dłoń — i przeprowadzony błogosławieństwem, wstępuję w wrota, prowadzące na cmentarz. Wita mię woń cyprysów, poranna świeżość kwiatów i świergot ptasząt.
Mogiła mej matki leży po drugiej stronie głównego wejścia — między setkami podobnych sobie mogił, w ustronnem, cichem miejscu. Niewidzialna ręka prowadzi mię przez pół zarosłą ścieżynkę, wijącą się między wzgórkami, obrośniętemi trawką a nagle zatrzymać się każe przed małym kawałkiem ziemi, okolonym nizkim płotem. Tutaj spoczywa matka w towarzystwie dwojga dzieci: wyższy wzgórek, otoczony dwoma małemi. Świeży bluszcz pokrywa wszystkie groby i oplata marmurowy, gładki krzyż matczynej mogiły. Nad nią kwitnące rosną krzaki, których ciężkie, kwiatowe kiście nad grobem się zwieszają. W każdym z czterech rogów małego cmentarnego klombu, otwierają róże swe białe pączki, a rosa — łzy nocy — jaśnieje w uśmiechu rannego słoneczka. Siadam na zielonej, drewnianej ławeczce, pieszczę wzrokiem imię na krzyżu wyryte i mówię do swej matki:
„Do Ciebie przyszedłem, o Matko, by spokój znaleźć. Dwadzieścia lat żyłem oddalony od Ciebie między obcymi ludźmi. Gdym ostatni raz z Tobą się żegnał, nie wiedziałem jeszcze, com stracił. Byłem dzieckiem, Ty młodą kobietą. Teraz Ty mądrą i starą jesteś niewiastą a ja zmęczonym pracą dnia człowiekiem. Włosy me siwieć poczynają. Ześlij mi trochę tego spokoju, który już dawno Twoim stał się udziałem a będę mógł pozostać przy Tobie.“
Zdaje mi się, że naprzeciw mnie moją widzę matkę o szlachetnych, łagodnych oczach i siwych włosach. Wyrwało mię z marzeń kręgu siedmiorazowe uderzenie kościelnego dzwonu, który szerokiem echem odbija w cmentarnej ciszy. Wieńce ciągle jeszcze trzymałem na ręku, położyłem, klęcząc na matczynym grobie. „Dzięki Ci, Matko, za całą przeszłość i teraźniejszość“. Serce me jeszcze jedną odczuwa wdzięczność, dziękczynienie staremu miastu za pamięć o Matce. Opuszczam cichy, słodko woniejący ogród umarłych z świergotem ptasząt i szumiącym wśród konarów drzew wiatrem. Dzięki ci, wierne, stare miasto, żeś nie opuściło mogiły mej Matki, ale pielęgnowało ją i utrzymywało. Czyż tak długo pamiętać i tak długo wiernymi być umieją w wielkich miastach, gdzie nowość spycha przeszłość w zapomnienie? Tam śmierć w pamięci żyjących odbija się tylko w pustych słowach, nekrologach; tam cmentarze zbyt wielkie, zbyt dalekie. Umarli sami o siebie dbać muszą. Stare miasto umarłych w sercu swem chowa, otacza pełną miłością. Dziękuję Wam, przyjaciele mej matki, i w Waszą stronę kieruję serca ciche dziękczynienie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Osiedlę się na wiatrakowej górze — a tem samem zakończę wędrówkę. Góra leży tuż pod miastem, jest jego dumą, publicznym ogrodem, uroczem miejscem wycieczek. Przed stu laty wspaniałomyślny obywatel zamienił nieurodzajną wiatrakową górę na ogrody, zasadził tam rośliny, przeprowadził aleje w różnych kierunkach, ogrodził sosnami i jodłami, by ochronić od wiatru. Później zaciszną tę kotlinę upiększył cudnemi roślinami. Wyrwał siłę wiatrom północy i udzielił jej słońcu, wraz z najwyższem panowaniem. Stworzył na pustej wiatrakowej górze ogród urodzajny. Tutaj gromadzą się mieszkańcy starego miasta w skwarne popołudnia z koszyczkami pełnemi jedzenia i napoju. Rozkładają się w pawilonach, jak u siebie w domu, przyrządzają kawę, do czego gorącej każą przynieść wody. W lesie, na dalszych tarasach bawią się chłopcy w rozbójników i żołnierzy. Dochodzę do góry wiatrakowej z tajoną obawą przed rozczarowaniem, bo w moich wspomnieniach z lat dziecięcych, stoi ona taką piękną i bajecznie wielką: wzgórek — górą, las — borem. Z uśmiechem spostrzegłem, że wspaniałość znikła. Pagórek, jakoteż i drzewa wydają się skurczonemi. Nie widzę nic ani czarodziejskiego, ani fantastycznego. Piękności jednak zaprzeczyć nie można — słodko uśmiechnięta idylla. Wspaniałości jej też nie brakuje, bo śliczny roztacza widok. Doszedłem do pawilonu (żółtej drewnianej willi), gdzie właśnie służący, w towarzystwie całej gromady szpaków, sprzątał z małych stolików resztki pozostawionych prowiantów. U nóg całe leży miasto, po za niem fiord, jak przezroczyste zwierciadło wśród wzgórzy i lasów i łąk. Wzrok nasz milowe obejmuje widnokręgi, nieskończoność nieba, wody, zieleni duńskiej w całym majestacie lata, miasto, którego czerwone dachy wyrzynają się z ogólnego tła seledynu. I otóż mam znowu całe moje miasto i w tejże chwili czuję, że tutaj mieszkać muszę. Wzywam gospodarza. Pięć minut później znalazłem się w izdebce na poddaszu, pod strychem pawilonu. W pawilonie tym wogóle nikt nie mieszka. Wynajęli mi izdebkę tylko dlatego, że zobowiązałem się przez całą zimę pozostać. Nareszcie doprowadziłem przyszłe swe mieszkanie do porządku. Niema tu zbytków, ale wszystko, co potrzeba: wygodne łóżko, biurko, kilka krzeseł i nawet kanapa. Wypakowałem książki, nałożyłem fajkę. Od czasu pierwszych studenckich lat fajki nie paliłem.
Bóg z wami, hawańskie cygara i papierosy, czemżeż jesteście w porównaniu z fajką, napchaną holenderskim tytuniem. Palę w tej chwili i spoglądam z okna facyatki na stary, cichy gród.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Peter Nansen i tłumacza: anonimowy.