Sprawa Dołęgi/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sprawa Dołęgi |
Rozdział | V |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1917 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po drugim dniu polowania w Warze trzej uniwersyteccy koledzy: Andrzej Zbarazki, Hektor Zawiejski i Jan Dołęga zeszli się w pustej części zamku, zwanej »muzeum«, na nocne posiedzenie. Żaden z nich nie lubił naprawdę pić, ale Andrzejowi, który był trochę po kobiecemu zmysłowy, zachciało się koniecznie smaku »boli«, klasycznego napoju na uniwersytetach niemieckich; Dołęga i Zawiejski chcieli pomówić o sprawie szos; razem zaś wszystkich trzech bawiło to odnowienie wspomnień z przed lat kilku, gdy Zbarazki studyował prawo, Zawiejski ekonomię, a Dołęga kończył szkołę politechniczną w Berlinie.
Siedzieli więc przy tradycyjnej wazie »boli« i śpiewali »Gaudeamus». Różnice indywidualne, majątkowe, towarzyskie, dawno już i ostro zaznaczone między tymi trzema ludźmi równego mniej więcej wieku (każdy miał około trzydziestu lat), zatarło na chwilę wspomnienie bujnych lat dojrzewania, kiedy świat był prosty, ludzie równi i dobrzy, kobiety piękne; kiedy czyny były tak łatwe, jak pomysły, a ochota do życia zdawała się atmosferą naturalną, niezmienną. Oczy ich błyszczały, pięście biły w stół z młodzieńczą fantazyą. Śmieli się wzajemnie z siebie i śmieli się do pamiątek wspólnej młodości. Gdy przestali śpiewać, wychylili szklanki i Hektor zawołał:
— Nic się nie zmieniło! Jeszcze świat do nas należy!
Andrzej przyzwyczaił się oddawna dworować sobie lekko z kolegi Hektora, przy winie zaś stawał się zaczepnym. Hektor, którego niezwykłe imię starczyło sam o za przezwisko, nie miał osobnego przydomku na uniwersytecie: dawano mu tylko stały epitet: »szlachetny«.
— Janek i ja nie zmieniliśmy się wcale, ale tyś się grubo rozwinął, szlachetny Hektorze.
— Każdy z nas rozwinął się — odparł Zawiejski — i tyś już przecie wyrósł z »Donandra«.
Zbarazki nazywał się między kolegami »Donander«, nie wiadomo dlaczego; przypominało to imię »Andrzej«. a zaczynało się od »Don« może dla reminiscencyi Don Juana.
— Nie mówię o tem, że nam wąsy porosły, ale, że Janek i ja pozostaliśmy podobni do siebie samych, a ty — ho ho! Janek naprzykład jest tym samym marzycielem, przebranym za pozytywistę, teoretykiem, niezadowolonym z całego porządku świata i walczącym za ideę »białym kogutem«.
— Pozwól, Andrzeju...
— Nie pozwalam. Jesteś osądzony — ale przynajmniej robisz to, co umiesz. Ja — byłem i jestem niczem. Nie przerywajcie mi — to nie pokora z mojej strony. Być »czemś«, albo lepiej »kimś«. znaczy: wykolejać się ze swojej przyrodzonej brózdy dla polepszenia bytu.
— Dla polepszenia bytu innych — poprawił Dołęga.
— On zawsze swoje! Nie innych, ale bytu własnego. Każdy o tem myśli głównie. Otóż ja nie czuję żadnej potrzeby polepszenia. Miałem wenę, żem się nie urodził chłopem, ani garbatym, ani kobietą — co to za fatalna kondycya, prawda? — więc jestem sobie niczem, czyli tem, czem byłem z przeznaczenia. Ale ty, Hektorze...
— Dajmy pokój temu cenzurowaniu — prosił Zawiejski.
— Poczekaj. Byłeś dobrym kompanem, elegantem — pozostałeś nim. Teraz jednak stajesz się wzorem obywatela, stajesz się — o zgrozo! — działaczem.
— Daleko mi do tego — rzekł Zawiejski skromnie.
— Nie bój się, ja ci nie mówię komplimentów. Powiedz mi najprzód, co ty chcesz zrobić?
— Jakto: co? — chcę pracować dla publicznego dobra.
— Toś się, widzę, zaraził od Janka. Ale Janek jest inżynierem i stworzył ów sławny, a przenudny projekt sieci dróg bitych; ty zaś jesteś ekonomistą — czy tak? — i zakładasz pismo polityczne; nie masz pojęcia o gospodarstwie — sam mi to mówiłeś — a obradujesz nad rolnictwem. Czem ty zresztą nie jesteś? radcą kolejowym, przemysłowym, bankowym... Stałeś się trochę specyalistą od wszystkiego. Ale czas jeszcze cofnąć się: Wiesz co, Hektorku, powróć do dawnego stanu — restitutio in integrum — stań się niczem, proszę cię.
— Nie drwij, Andrzeju, każdy robi co może. Skorzystajmy raczej z tego, że nam nie przeszkadzają i omówmy ostatecznie naszą sprawę dróg bitych.
— Jakto: naszą? przecie cały operat i memoryał jest dziełem Janka.
— Oczywiście, ale mam nadzieję, że wszyscy wzięliśmy ten pomysł do serca, powiedziałbym, że sprawa ta ma trzy serca.
Hektor Zawiejski miewał w stylu wyrażenia barokowe, tak, jak w ubiorze trochę ryzykowne pomysły. Te właściwości czasem bawiły, czasem raziły Andrzeja. I teraz podchwycił:
— Sprawa o trzech sercach?! to potwór, mój Hektorze, albo tytuł melodramatu, który może kiedyś napiszesz.
— Mówmy zatem przedmiotowo — ciągnął dalej Zawiejski. — Strona rzeczy techniczna należy do Janka i tej nie jesteśmy nawet w stanie rozpatrywać Ale możemy zawiązać trójprzymierze dla poparcia tej sprawy. Podzielę zatem dyskusyę na dwie części.
— Dajże pokój! nie jesteś na sesyi.
— Tylko na dwie części: kto ma wystarać się o koncesyę w Petersburgu i kto przystąpi do consortium, czyli da pieniądze.
— To niech Janek jedzie po koncesyę, a ty daj pieniądze. Widzę, że trzecie serce, moje, jest tu zbyteczne.
— Właśnie powracam do trzech serc; my sami tego nie zrobimy, ale możemy, gorąco wziąwszy się do sprawy, pozyskać innych. Obmyśliłem już dla każdego rolę. Nie tajne jest wam...
Andrzej na dobre zaczynał ziewać.
— Nie tajne jest wam, że ludzi trzeba brać przez ambicyę, ewentualnie przez pochlebstwo. Otóż inicyatywę tej sprawy, oficyalną zasługę, że tak powiem, trzeba oddać ludziom starszym, poważnym, jak nasi ojcowie, których bardzo tutaj potrzebujemy.
— Potrzebujemy ich bardzo, to prawda — rzekł Andrzej, rozkładając się, jak do snu, w fotelu — ale ja za mojego ręczę: nie da ani grosza.
— Ale może pojedzie do Petersburga? — odparł Hektor — byłoby to bardzo właściwe. Co zaś do mojego ojca, ten, nie chwaląc go, gdzie tylko może, przyczynia się groszem do publicznego dobra. Otóż trzeba przekonać do sprawy księcia Janusza.
— To jest rola dla Janka — rzekł Andrzej — mój ojciec ze mną nie będzie wcale gadał, z tobą nie wiem, ale Janek ma u niego specyalne jakieś łaski.
Dołęga, jedyny z trzech, który sprawę stworzył i opracował, milczał dotąd, oparty obu łokciami na stole, wpatrując się pilnie w mówiących. Gdy teraz przychodziło do praktyczniejszych wniosków, odezwał się:
— Dobrze, postaram się przekonać księcia. Już go do tego trochę przygotowałem.
Zawiejski może miał inny projekt, bo rzekł bez zapału.
— Skoro masz nadzieję wpłynąć na księcia Janusza, bierz to na siebie.
— Nie wiem, czy namówię go — odpowiedział Dołęga — ale, że mu lepiej od was rzecz przedstawię, to oczywista.
— Trzebaby jednak i Szafrańca wciągnąć do tej sprawy — mówił dalej Hektor. — Człowiek ten wyrywa się do usług publicznych, a nikt z tego nie korzysta.
— Czy ty nas chcesz mistyfikować? — zapytał Andrzej — Szafraniec wyrywa się? W takim razie i ja się wyrywam — idę spać. Mieliśmy pić bolę, a urządzasz nam tu sesyę ze wszystkiemi finezyami.
— Poczekaj, Andrzeju, zaraz skończę. Szafrańca my w Chwaciejówce obrobimy. Teraz rola dla ciebie. Trzeba zapewnić się o udziale wielkich kapitalistów w razie otrzymania koncesyi. Dlatego pomyślałem o Arnoldzie Hellem. Możebyś ty się wybrał do niego?
Hektor, nie miał miary w głosie, dał więc ostatniemu zdaniu intonacyę zbyt dowcipną. Andrzej zmrużył trochę oczy, ale nie odmówił; owszem, ożywił się:
— Dobrze, mogę pójść do Hellego; znam go i sądzę, że jest zdatny. Tylko musicie mi najprzód dać instrukcye.
— Ja ci całą rzecz dokładnie wytłómaczę — rzekł Dołęga, zadowolony, że choć boczną drogą sprawa trafiła do serca Andrzeja. — Zresztą posłałem Hellemu mój memoryał.
— Jeszcze jedna kwestya, panowie, ostatnia na dzisiaj — rzekł Zawiejski: — o naszych obradach i o autorstwie projektu nie powinien nikt wiedzieć, bo jeżeli odstąpimy niby ojcowstwo tej sprawy starszym, nie mogą oni wyglądać, jak nasze narzędzia.
— To może rozstrzygnąć tylko Dołęga — rzekł Andrzej.
— Jestem zdania Hektora — rzekł Dołęga.
— A teraz nareszcie koniec! — cieszył się Zbarazki — teraz pijmy i niech nam się zdaje, żeśmy jeszcze młodzi Pijże, Janku, musimy się po staremu urżnąć.
— Nie urżnę się — rzekł Dołęga — bo jutro mam dużo do roboty, ale widzisz przecie, że piję... A co! zostałem królem pierwszego dnia polowań; Koryatowicz mało nie pękł.
— Wielka mi rzecz, że inżynier umie mierzyć — zaśmiał się Andrzej.
— Słuchaj, Andrzeju, mnie się zdaje, że to obraza. Kersten mówi mi: »panie inżynierze«, jakby mówił: »panie ekonomie«...
— To tylko dlatego, żebyś się do niego odzywał: »panie baronie«. Gdy nie widzi przy sobie swego tytułu, ogląda się naokoło, czy mu nie uciekł.
Po każdym żarcie wybuchał teraz chór szczerego śmiechu, już i Dołęga śmiał się z byle czego; tylko Zawiejski śmiał się z odcieniem podziwu dla Zbarazkiego. Poklepywał go po kolanie i wołał słodko:
— Ach ten Andrzej!
Za trzecim takim objawem sympatyi, Andrzej odpowiedział:
— Ten sam. Nie macaj mnie; przecież widzisz, żem nie inny.
Przenieśli się znowu myślą do czasów uniwersyteckich i zaczęli przypominać sobie kolegów, profesorów, anegdoty, miłostki. Nic weselszego od tych wspomnień. Andrzej ożywił się, a że miał dar naśladowania głosów i ruchów cudzych, urządzał »szopkę«, przesuwając całe szeregi znajomych figur przed oczyma kolegów. Śmieli się zdrowo aż do łez. Osuszyli całą wazę i zabrali się do kawy z koniakiem.
Około trzeciej po północy Dołęga wymknął się cicho do swego mieszkania, bo czuł, że się upija na dobre. Ale Andrzej pozostał z Hektorem w najlepszej komitywie, aż do świtu. Zaledwie spostrzegli, że ktoś ubył z kompanii.