<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Sprawa Dołęgi
Rozdział VI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1917
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Nazajutrz była niedziela, dzień przerwy w polowaniach. Mokry śnieg padał na dworze i całe towarzystwo błąkało się po zamku, trochę ziewając. Każdy miał swoje mieszkanie, często bardzo oddalone jedno od drugiego, gdyż zamek był piętrowy w całej rozciągłości ogromnego czworoboku, a baszty narożne miały po dwa i po trzy piętra. Mieszkańców tego miasteczka zwoływał tylko do stołu przenikliwy głos miedzianego cymbała, zawieszonego w sieni zamkowej; zbierano się więc na śniadanie w strojach przygodnych, na obiad we frakach i sukniach wieczornych i pozostawano razem po obiedzie; resztę dnia każdy sobie urządzał po swojemu.
Towarzystwo zmniejszyło się o dwie osoby. Zawiejscy, ojciec i syn, wyjechali po południu do Chwaciejówki, aby dopilnować przygotowań do polowania, na które mieli pojechać jutro myśliwi z Waru. Pan Norbert był dzisiaj bardzo niezadowolony z syna z powodu następującego zdarzenia: Gdy, o godzinie dziesiątej, dzwon mszalny wezwał wszystkich mieszkańców zamku do kaplicy, stary Zawiejski, znany z pobożności, podążył jeden z pierwszych. Kaplica zamkowa była wielka i starożytna. Loże, osobna dla książąt i ich gości, osobna dla administracyi, były na pierwszem piętrze przy prezbyteryum; do nawy wchodził lud okoliczny. Pan Norbert miał zwyczaj stać w kościele pomiędzy ludem, mawiał bowiem, że wobec Boga wszyscyśmy równi. Więc i tutaj, w Warze, choć go zapraszano do loży książęcej, stanął pośrodku nawy, górując całą swą barczystą postawą nad klęczącym ludem. Od apostolskiej jego łysiny bił blask, niby aureola. Miał też zwyczaj modlenia się na kosztownym różańcu, który podobno dziad jego przywiózł z Rzymu ze specyalnem błogosławieństwem Papieża dla całej rodziny Zawiejskich.
Przybyła już do loży księżna Hortensya i zajęła miejsce na aksamitnym, ozdobnym herbami, fotelu; ukazała się też poważna ptasia głowa księcia Janusza na podobnym fotelu; Halszka zasunęła się gdzieś w kącik, umieściła się pani Hohensteg, panna de Radenac; w głębi widać było uroczystego Szafrańca, Koryatowicza, Kerstena, Szydłowskiego; naprzeciwko siedział w loży plenipotent z żoną, Marsowicz, łowczy Kordysz. Pan Norbert stwierdził obecność wszystkich, oprócz trzech młodych towarzyszów nocnej hulanki. O dwóch mniej dbał, ale nieobecność Hektora bolała go. Więc, ofiarując pośrodku kościoła Bogu swą duszę, a ludowi budujący przykład, licząc ziarnka różańca swego dziadka, nie mógł się opędzić świeckiej myśli, powracającej tyle razy, co »amen«.
— Hektor nie umie się zachowywać...
Prosto z kaplicy poszedł do pokoju syna, ale Hektor jeszcze był pijany, co spostrzegłszy, pan Norbert zgryzł się bardzo, zwłaszcza, ze to wszystko zdarzyło się, jak na złość, w domu Zbarazkich.
Podróż ojca z synem do Chwaciejówki nie musiała być wesoła.
Gdy Dołęga spotkał się z Andrzejem przed samem śniadaniem, obaj parsknęli śmiechem. Andrzej miał oczy zapuchnięte, i opowiadał, że się obawia, aby to nie był początek jęczmienia; pani Hohensteg nacierała mu oko ślubnym swym pierścionkiem. Dołęga był blady, ale przezwyciężył wszelkie ślady nocnego posiedzenia, miał bowiem, oprócz wstydu, inną myśl na względzie: konferencyę z księciem Januszem.
Po śniadaniu Dołęga poprosił księcia Janusza o dłuższą rozmowę. Musiał wracać do Warszawy, i tak już pobyt swój przedłużył dla polowań, a właściwie dla zjazdu osób, na które liczył w przyszłości.
Przeszli do gabinetu, a gdy książę zajął miejsce przed biurkiem i skrzyżował ręce na znak skupienia, Dołęga z bocznego krzesła tak rozpoczął:
— Dawno chciałem księciu tę sprawę przedstawić i wspominałem o niej parę razy. Póki miałem zajęcie w łąkach, nie chciałem mieszać innych spraw do tej głównej, gdyż po to mnie do Waru sprowadzono. Obecnie czynność moja musi być przerwana, z powodu zamarznięcia łąk. Ale przed wyjazdem, który ma nastąpić jutro...
— Panie Dołęgo, żal mi żegnać pana. Proszę powracać, skoro tylko roboty można będzie kontynuować, a nawet bez interesu. Wszyscyśmy pana bardzo polubili.
Nie zmieniając skrzyżowania rąk, skinął lekko dłonią i głową ku Dołędze. Takie królewskie maniery raziły jeszcze niedawno Dołęgę, ale skoro się przekonał, że są raczej niewinnemi przyzwyczajeniami w stylu feodalnym, nie brał ich już do serca. Skłonił się więc i ciągnął dalej:
— Pragnąłbym zasięgnąć rady księcia i prosić o poparcie dla sprawy wielkiej doniosłości, nie tylko pod względem ekonomicznym, ale i cywilizacyjnym. Dobra sieć dróg bitych jest pierwszym warunkiem rozwoju danej okolicy pod tymi względami. Zboże przez dobrą drogę podnosi się w cenie i po książkę łatwiej posłać do miasta; stosunki między ludźmi zmieniają się i polepszają z ulepszeniem komunikacyi drogowej. Jest to zresztą pewnikiem naukowym.
— Właśnie chciałem to powiedzieć.
— To też księciu dowodzić tego nie mam potrzeby. Chcę mówić o czem innem, mianowicie, że te drogi muszą powstać z czyjejś inicyatywy. Nie wystarcza tu inicyatywa państwowa. Państwo ma mnóstwo do roboty i nie może, nawet gdyby chciało, wiedzieć dokładnie o potrzebach miejscowych. Pozostaje więc inicyatywa prywatna, sankcyonowana przez Rząd, pozostają koncesye.
— Bardzo trudno teraz o koncesye — wtrącił książę.
— Wiem o tem, jednak zdaje mi się, że trzeba próbować. Otóż po paruletnich studyach i podróżach, podczas których starałem się wybadać potrzeby i usposobienie mieszkańców, przygotowałem projekt dużej sieci dróg i mam prawie gotowe kosztorysy. Teraz chodzi o koncesyę obszerną, to jest, aby Rząd 1) zezwolił na budowę, 2) zezwolił na pobieranie rogatkowego przez pewną ilość lat na pokrycie kosztów budowy, 3) aby wykupił i wziął na swój koszt szosę po upływie oznaczonego terminu. Są tam zresztą inne kombinacye przy szosach głównych i dojazdowych, są przewidziane otwarte szosy strategiczne, których kierunek Rząd zapewne sobie zachowa; dużo paragrafów i zastrzeżeń, wszystkie wyrażone w naszym memoryale. Mam też przygotowaną prośbę do ministeryum. Gdyby udało się otrzymać koncesyę, pozostaje inna strona sprawy, może jeszcze trudniejsza: zebranie kapitałów.
— Tutaj nie mógłbym być pomocny — przerwał książę Janusz — interesa moje...
— Przepraszam księcia; wspominam o stronie finansowej jedynie dla tego, aby zaznaczyć, że ją przewidziałem, że są już zastawione sieci na kapitalistów. Nie mam bynajmniej zamiaru namawiać księcia do consortium, liczę na jedno tylko: że książę, po zbadaniu przedmiotu, dostanie koncesyę.
— Dlaczego ja?... Skądże ja?... — pytał Janusz stropiony, trzęsąc niewyraźnie głową.
— Dlatego, że książę Zbarazki łatwiej tę koncesyę dostanie, niż kto inny.
— Przypuśćmy... ale cóż ja mam w tem osobiście?... Pan jest inżynierem, więc rozumiem; lecz ja?...
Dołęga spojrzał bystro na Zbarazkiego, ale wkrótce odwrócił oczy i mówił z mniejszem przekonaniem.
— Myślałem, że książę uznaje wartość tego projektu dla dobra ogółu.
— Zapewne, zapewme.
— Bo gdy ludzie, stojący na czele narodu, uznają jakąś pracę społeczną za potrzebną, przewodniczą tej pracy. Od tego są na czele.
— Tak, tak, zapewne... — począł kiwać głową książę Janusz i przymknął jeszcze bardziej oczy. — Niechże mi pan teraz powie, jak panu przyszła ta myśl do głowy?
— Poprostu chcę być czynny, mości książę, czynny w machinie społecznej, której od każdego coś się należy. Ale nie wysuwam się na pierwszy plan; należy to do innych, możniejszych i poważniejszych. Dlatego udałem się do księcia.
— Więc pan mi proponuje wziąć koncesyę na moje imię?
— Może z prawem ustąpienia jej komu innemu.
— Więc trzebaby jechać do Petersburga?
— Koniecznie.
— No... nie mogę od razu panu odpowiedzieć... musiałbym też porozumieć się z panem Karolem.
Chwilę jeszcze trwała ta rozmowa, poczem Dołęga rozstał się z księciem i poszedł szukać po zamku Andrzeja. Spotkał go w pobliżu mieszkania pani Hohensteg. Młody Zbarazki zagadnął wesoło:
— Mówiłeś już z ojcem i panem? Jakże tam?
— Niebardzo.
— A co? mówiłem ci: my śpimy twardo; nas nie łatwo rozruszać.
— Ale mój Andrzeju! Nie można przyznawać się nawet do tego.
— No... — nie głośno. — Cóż ci właściwie ojciec odpowiedział?
— Nie odmówił... weźmie to pod rozwagę i musi porozumieć się z jakimś panem Karolem. Kto to jest?
— Jakto?! nie znasz pana Karola?! Prawda... ty nas mało znasz.
— Czy to wasz blizki krewny?
— Och, nie... jakiś tam; ale to nasza wyrocznia; nie tylko nasza, to przecie ma być wielka głowa. Nie mogę tego potwierdzić osobiście, bo nigdy z nim nie gadam, ale od dzieciństwa słyszę: »pan Karol tak sądzi, pan Karol nie pozwala...«, a najczęściej: »coby też pan Karol rzekł na to?«. No, jakże, nie słyszałeś nigdy o Karolu Zbązkim, o Karolu Wielkim? Nie wiesz, że za młodu był bohaterem i brał udział w bitwie pod Solferino?
— Nie znam go i wiem zaledwie, że istnieje.
— To cię ta przyjemność czeka jeszcze. Tylko gdy go spotkasz, nie zapytaj go broń Boże, o co. Najprzód niewiadomo, czy wolno go pytać; powtóre: nie odpowie ci nic; po trzecie: jeżeli odpowie, nic nie zrozumiesz, wyraża się bowiem zwięźle i zagadkowo, jak Pitya.
— Ładnie go malujesz, niema co mówić; według twego opisu wygląda na pretensyonalnego głupca.
— Ale gdzież tam! Mój Janku, widzę, że nie jesteś muzykalny; nie chwytasz tonu. Ja lubię się bawić...
Poszli, gawędząc, po zamku, aż trafili do sali, gdzie Halszka, pod opieką starej nauczycielki, panny de Radenac, grała z Jerzym Koryatowiczem w bilard.
— Dobrze, że przychodzisz, Jędrusiu — zawołała Halszka. — Jurek mi tu dowodzi, że gra lepiej od nas wszystkich w tenisa, a pamiętasz przecie, że ja go biłam w »single’u« jeszcze temu dwa miesiące. Nie pamiętasz?
— Nie pamiętam.
— Cóż ty masz za pamięć?! Sam przecież byłeś sędzią tego matcha.
— Może być. Wiem, że grasz dobrze; mnie nawet pobijesz.
— To znowu nie — odrzekła Halszka. — Ale ten mistrz jest przekonany, że wszystko robi najlepiej... Już go pan Dołęga przestrzelał...
— Tylko pierwszego dnia — odezwał się Koryatowicz, mierząc systematycznie’w bilę.
— A jabym chciała mu pokazać, jakby dostał »suchego seta«, grając ze mną w tennisa.
Pobiegła do okna.
— Możeby można zagrać? śnieg nie pada... Trochęby tylko odprzątnąć plac. Mój Jędrku;
— Co za pomysł Halszko! — mróz bierze, śniegu w parku jest na pół łokcia.
— Nic nie szkodzi... Mój Jędrusiu! jest nas właśnie czworo... Pan gra w tennisa, prawda, panie Dołęgo?
— Nie, pani.
— Jakto? Nie gra pan w tennis’a?! To wstyd, panie.
Dołęga na razie poczuł, że to wstyd i doznał wrażenia człowieka, który przychodzi niewłaściwie ubrany do wystrojonego towarzystwa. Zaczął się tłómaczyć.
— Mieszkam ciągle w mieście, dużo pracuję, ale znam tę grę; wydaje mi się nie bardzo trudną.
— O, panie, to się tak zdaje — rzekł Koryatowicz, odkładając kij bilardowy. — Tennis jest jedną z gier, do których nie tylko potrzeba wielkiej zręczności, ale i przytomności umysłu, inteligencyi... Wygrałem partyę, Halszko!
— Panie Dołęgo! w bilard pan gra, — sama widziałam; niech pan zagra ze mną partyę w karambole. A ty Jurku wygrałeś tylko dlatego, że się zagadałam. Masz, skoro wygrałeś.
Oderwawszy małą kokardkę od stanika, podała ją Koryatowiczowi z ładnym uśmiechem.
— Cóż on z tem będzie robił? — rzekł Andrzej niby wesoło, ale z pewnem niezadowoleniem w głosie.
— Chciał mieć to »na wenę«. Zresztą graliśmy o to, więc muszę mu dać.
— A gdybyś wygrała, cóżby on ci dał? Może guzik od kamizelki?
— O ho, ho, właśnie. Ja grałam o angielską rakietę.
— Ładna równość stawek — rzekł Andrzej. — Chodź, Jurku, pokażę ci nowy mój sztucer.
Wyszedł z Koryatowiczem, zostawiając przy bilardzie Halszkę z Dołęgą.
Halszka mierzyła nadzwyczaj starannie, pochylając się nizko nad zielonem suknem. Dołęga, śledząc niby grę, mógł co chwila podziwiać ten czysty profil, roztulone usta i ciemne oko dochodzące prawie wypukłością do linii nosa, jak w typie greckim. Halszka, uderzywszy bilę, przeprowadziła ją dramatycznym wzrokiem: kiedy bila dotknęła pomyślnie dwóch drugich, krótki uśmiech błyskał na twarzy dziewczyny, ale po chybionem uderzeniu prostowała gwałtownie kibić, odrzucając głowę w tył z lekkim okrzykiem, niby fizycznego bólu.
Gra w bilard jest zdrowa, kunsztowna i towarzyska, nie wyłącza bowiem, jak wist rozmowy. To też oboje mówili ciągle, komentując każde uderzenie, odbiegając także do innych przedmiotów. Byli sami, gdyż panna de Radenac siedząca z książką pod oknem, przedstawiała tylko cień towarzystwa.
Naraz, po chwili milczenia, Halszka zapytała:
— Czy pan mówił z papą o szosach?
— Tak, pani.
— A wczorajszy spisek był także o szosach?
— Tak jest. A skądże pani wie o tem wszystkiem?
— Andrzej mi mówił.
Dołęga uśmiechnął się z pewnem politowaniem?
— Cóż to pan myśli, że ja nie mogę zrozumieć rozmowy o głupich szosach?
Przystanęła, oparłszy kij o posadzkę, niby Pallada z kopią.
— Bynajmniej tak nie sądzę — tłumaczył się Dołęga pokorniej niż komukolwiek — tylko myślałem, że panią takie rzeczy nudzą.
— Dobre rzeczy nie nudzą mnie. Niech mi pan właśnie mówi o szosach.
Grała dalej w bilard, a Dołęga, opanowawszy prędko swój podziw, mówił teraz przystępnie, ale poważnie o swym projekcie temu dziewiętnastoletniemu dziecku, które jedynie odpowiedziało mu tak, jak się spodziewał po Zbarazkich. Że był zapalczywy, więc po chwili wpadł w zwykłą perorę, ściągnął w podkowę energiczne czoło, przedstawiał doniosłość zamiaru, wchodził w szczegóły, tłómaczył, że książę Janusz powinien stanąć na czele tej inicyatywy, że powinien jechać do Petersburga po koncesyę.
— Czy to bardzo trudno dostać tę... koncesyę? — pytała Halszka, oderwana od gry przez męską wymowę Dołęgi.
— Trudno, ale łatwiej ojcu pani, niż komu innemu.
— Ja panu pomogę.
— Pani? jakim sposobem?
— Ja papę wyprawię do Petersburga po koncesyę.
— Dobrze, — ale czy pani potrafi go przekonać, bo książę mówił mi o uprzedniem porozumieniu z panem Karolem Zbązkim — ciągnął Dołęga, zapominając z kim mówi, czując tylko promieniejące ku sobie ciepło sprzymierzonej duszy.
— Ja mam swoje sposoby na papę.
— Więc doskonale. Niech pani położy nacisk i na to, że War zyska ogromnie przez budowę szos, przerzynających terytoryum...
Mówił głośno, prędko, tłómacząc się krótkim, dobitnym gestem prawej ręki i nie spuszczając bilardowego kija z lewej. Halszka, również z kijem w ręku, słuchała z zapałem, patrząc mu prosto w oczy.
Do pokoju weszła pani Hohensteg z Andrzejem.
— Patrz — rzekła głośno — oni się biją na kije.
— Wcale nie — odpowiedziała Halszka podnosząc głowę — mówiliśmy o szosach.
Pani Iza parsknęła śmiechem i zwróciła się do Dołęgi:
— Czy pan zwaryował?
Dołęga, jeszcze nieocucony z poprzedniej rozmowy, odpowiedział niewyraźnie, zaledwie grzecznie, patrząc na Halszkę, która zabrała się znowu do przerwanej partyi.
— Przeszkadzamy im, nie jesteśmy dość społecznie nastrojeni — choćmy sobie — rzekła pani Iza pociągając za sobą Andrzeja.
Gdy znowu pozostali przy bilardzie sami, w niemem towarzystwie nauczycielki, Halszka zwróciła się do Jana cicho z poufnym uśmiechem:
— Niech mi pan tylko jeszcze powie... co to jest właściwie koncesya?
Dołęga wytłómaczył jej to słowo dokładnie z największą, na jaką się mógł zdobyć, słodyczą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.