<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Sprawy honorowe
Pochodzenie Pijane dziecko we mgle
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska”
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



SPRAWY HONOROWE.

Jedną z najupartszych, najtrudniejszych do rozwiązania spraw są t. zw. „sprawy honorowe“. Istnieje snadź między objektywizmem zimnego prawa a poczuciem osobistej zniewagi — nieważkiej dla szal kodeksu — rozdźwięk tak nieznośny, że od wieków honor uznał za właściwe rządzić się własnemi prawidłami. Ale nic nie stoi w miejscu, obyczaje zmieniają się, narastają warstwy społeczne, pojęcia mięszają się i krzyżują, zamęt ten objął tak jednolite dawniej zasady honoru. Teren honoru stał się miejscem schadzki najrozmaitszych poglądów, tradycyj i obyczajów, z których jedne szczycą się patyną epoki „sądów bożych“, inne zaś lśnią nowoczesnością; powstaje galimatjas pełen efektów komicznych, z którego jednak, od czasu do czasu, pada jakiś strzał, przecinający w niedorzeczny, często najniesprawiedliwszy sposób życie ludzkie. Ale, doprawdy, trudno powiedzieć w tej sprawie coś, coby oddawna nie było powiedziane: wystarczy zajrzeć do starych filozofów, do Montaigne’a, Monteskjusza czy Pascala, wszędzie znajdziemy refleksje nad paradoksem pojedynku wobec prawa czy religji; wszędzie nastręcza się ów dotąd nierozwiązany dylemat. Nawet kara śmierci, którą tępił pojedynek kardynał Richelieu, nic nie zmieniła; przeciwnie, była to doba istnego szału pojedynków.
Ale ta jednolita postawa wobec pojedynku zachwiała się wreszcie. Wprzód, całe społeczeństwo „ludzi honoru“ — a któż nim nie chce być? — stawało w praktyce przeciw prawu i przeciw religji; ponad moralnością publiczną była moralność rycerska czy dżokej-klubowa. Skomplikowało się to, odkąd powstały grupy ludzi pod każdym względem godnych szacunku, a zasadniczo nie uznających „satysfakcji z bronią w ręku“.
Ale ewolucja ta idzie powoli i, powiedzmy, kulawo. Kiedy przypominam sobie dawne lata i patrzę na dzisiejsze honorowe kolizje, stwierdzam, że łatwiej przyszło ludziom przelecieć ocean i odkryć biegun północny, niż zmienić coś bodaj na jotę w tej strefie. Bo przypominam sobie, bardzo dawno temu, pierwszy zatarg tych dwóch światopoglądów, jakiego byłem świadkiem. Byłem w Krakowie na medycynie; w środku semestru przybyła do nas garść młodzieży warszawskiej, wypędzona z tamtejszego uniwersytetu za socjalizm. Byli to chłopcy dzielni, pracowici, poważni (może aż zanadto), ale hardzi, szorstcy w obejściu i lekceważąco patrzący na tubylców, których uważali za galicyjskich furfantów. Między jednym z nich a innym kolegą, Krakowianinem, przyszło do zwady słownej w prosektorjum o pierwszeństwo do jakiejś trupiej nogi. Obrażony galicjak posłał oczywiście w przepisanym terminie sekundantów; wyzwany oświadczył, że pojedynku z zasady nie uznaje. Honor z jednej strony, zasady z drugiej, nie dopuściły do porozumienia; obie strony spisały jednostronny protokół, uznający przeciwnika za niehonorowego. Zarówno wyzywający jak jego sekundanci posłali (tak nakazywał kodeks) sekundantów świadkom wyzwanego; świadkowie tych świadków odpowiedzieli toż samo: oto już dwanaście jednostronnych protokułów, plus dwa poprzednie. Rosło to w postępie geometrycznym, rosło lawinowo, aż objęło cały wydział lekarski: nie było w końcu ani jednego studenta, któregoby conajmniej dwóch innych nie ogłosiło na piśmie za niehonorowego. Z braku dalszych sekundantów sprawa utknęła: każdy schował do biurka kolekcję protokułów i życie popłynęło swoim torem. Rzecz strawiła sama siebie własnym ekscesem, doprowadzoną do absurdu logiką. Bakcyle honoru zjadły całą pożywkę i obumarły. Byłem też oczywiście w takiej parze sekundantów; o ile pamiętam, ci, którzy mnie odsądzili od honoru (i ja wzajem ich) to był późniejszy poseł Kunicki i późniejszy profesor anatomji Gliński. Z Glińskim spotykaliśmy się później nieraz w różnych okazjach jako asystenci uniwersyteccy: z początku nie wiedzieliśmy jak się zachować, ale wkońcu uznaliśmy, że skoro obaj jesteśmy niehonorowi, możemy z sobą przestawać: węglarz nie powala drugiego węglarza. I, śmiejąc się, uścisnęliśmy sobie ręce. Zdaje mi się, że ze wszystkimi było potrosze tak samo. Bo oczywiście żadna z tych spraw honorowych, które zajęły kilka miesięcy życia uniwersyteckiego, nie doczekała się załatwienia; nie było sposobu; były to niby „linje wichrowate“, które się nigdzie nie przetną.
Naogół braliśmy te rzeczy bardzo serjo. Pamiętam sytuację, gdy z powodu wylewu Wisły koniec ulicy Wolskiej był zalany, wraz z domem, gdzie na parterze mieszkał ktoś, kogo miało się wyzwać. Sekundanci wsiedli do łodzi rybackiej kursującej po zalanych ulicach, i po formie, w terminie 24 godzin, w przepisowych czarnych tużurkach, weszli przez okno do pokoju przeciwnika, gdzie zostawili na stole bilety wizytowe.
Ale przypominam sobie zwłaszcza jedną sprawę, która doskonale maluje trudności, mogące wyniknąć z sytuacyj, w których dzieciństwo kombinuje się z rzeczą groźną.
Było tak. Dwóch artystów przemówiło się o coś: jeden poprosił drugiego, aby go zechciał uważać za nieznajomego. W jakiś czas potem spotkali się w towarzystwie. Stosownie do wyrażonego życzenia, drugi, witając się z kilkoma znajomymi, udał że nie widzi pierwszego i nie podał mu ręki. Tamten, który już zdążył zapomnieć o swojej prośbie, z natury porywczy, nie namyślając się długo wyciął mu policzek.
Głupia sprawa! Obaj porządni ludzie, obaj tędzy artyści, poszło właściwie o nic, nieporozumienie. Ale cóż, „obraza trzeciego stopnia“! Sekundanci obu stron należeli do tego samego kółka i z jednaką życzliwością odnosili się do obu wrogów; czuli konieczność zmazania obrazy. Ale pojedynek... malarze... nuż jeden drugiego zrani w rękę, djabli wezmą malarstwo... dla takiego głupstwa! Zanim przyszło do urzędowego spotkania sekundantów, zaczęły się pokątne konszachty. Nieśmiało, półsłówkami, jedna strona zaczęła sondować drugą, czy nie mogłoby się zdarzyć, żeby do pistoletów — bo oczywiście o czem innem nie mogło być mowy — zapomnieć włożyć kul? Skoro obraza — mimo iż ciężka — była nieporozumieniem, symboliczne jej zmycie mogłoby wystarczyć... Gdy poufnie rzecz zdawała się dojrzałą, sekundanci zebrali się urzędowo. Wszystko odbyło się z największą powagą, nikt nie zrobił najlżejszej aluzji do prywatnych pogwarek; uznano w oschłych słowach, że obraza jest ciężka, że wymaga zadośćuczynienia z bronią w ręku, i to na najostrzejszych warunkach. Ustalono dwadzieścia kroków, trzy strzały, pistolety gwintowane (co sobie mieli żałować); postarano się o lekarzy, którzy oczywiście nie byli w sekrecie i którzy, jak w owej nowelce Prusa, porozkładali na trawie z wielkiem przejęciem błyszczące kleszcze położnicze; i, w śliczny majowy ranek, w zielonym lasku, odbyło się spotkanie. Trzeba oddać sprawiedliwość przeciwnikom, że stawali wybornie; a niewinność tego pojedynku nie zmniejsza w niczem ich zasługi, ponieważ nie mogli wiedzieć o niczem. Nawet, po pierwszym strzale jeden z nich, doświadczeńszy, zwrócił uwagę, że pistolet coś nie szarpie i chciał interpelować „prowadzącego walkę“. Ale trafił nie na byle kogo. Mieliśmy w naszem kółku złotego młodzieńca, b. austrjackiego oficera ułanów, który za jakieś młodzieńcze lekkomyślności był „zdyskwalifikowany“, ale znał się doskonale na technice honoru i jego spraw. Jak często się dzieje, miły ten i poczciwy chłopiec przystał do artystów, mających swobodniejsze pojęcia o świecie, i stał się w ich gronie wyrocznią w rzeczach honoru. Ten właśnie „prowadził walkę“. Trzeba było widzieć jak huknął na niewczesnego sceptyka, jak go steroryzował zabraniając się odzywać słowem i nie zostawiając mu ani chwili czasu na niedyskretne wątpliwości. Patrzałem na niego z admiracją i myślałem sobie, że temu człowiekowi powierzyłbym w danym razie mój honor bez wahania.
Ale, mówiąc poważnie: kto wie, czy szersze zastosowanie tej metody pojedynkowej (coś nakształt słynnej niedźwiedziej skóry Wojskiego z Pana Tadeusza) nie byłoby tu najskuteczniejszem antydotum?
Pojedynki umarłyby łagodną śmiercią...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.