Stypa (Lange)/XVIII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Stypa |
Podtytuł | powieść |
Wydawca | Władysław Okręt |
Data wyd. | 1911 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Chwała Bogu, — zawołał Okolicz — że się tak zakończyło, bo już się lękałem, że to będzie dramat psychologiczny, jak to dziś bardzo lubią niektórzy. Widzę jednak, że Marya nie była bez rozumu. Ostatecznie wszystkie drogi prowadzą do Mekki — i to jest dla Stycznia wskazówka doskonała. Proszę cię, Franusiu, jedź do Cytery, jedź do Cytery! Znajdziesz ją łatwo, leży ona widoczna na wzgórzach Afrodyty. A wszystko inne jest literaturą. Co się tyczy Ludwika, to nie mam dla niego współczucia. Był to gamoń co się zowie — i mówiąc poprostu, był to cień — zupełnie taki sam cień, jak te, które prześladowały Stycznia. Gdyby ten Ludwik zrozumiał swoją cienistość czy cieniowatość, toby starał się bardziej przybrać w formy cielesne — i niewątpliwie przestałby być cieniem dla niej i dla siebie.... Nie, kochany doktorze, twoja przyjaciółka Marya nie bardzo ci się udała.
— Ostatecznie — zaznaczył Dantyszek w tej sprawie nielogicznej wszystko jest logiczne. Jeżeli Chamfort określa miłość, jako échange de deux fantaisies et de deux épidermes — to mogą także być wypadki, gdzie działa albo tylko fantazya, albo tylko epiderma. Zupełnie jest możliwe, że na kogoś oddziaływa inaczej Emilia, inaczej Amelia.
— Ale koniec jednakowy!
— No, zapewne, koniec każdej powieści bywa prawie jednakowy. Ale wyobraźmy sobie szereg jednostek męzkich A, B, C... i żeńskich a, b, c... Ich związki mogą być oparte na zasadzie fantazyi i na zasadzie epidermy — jako Aa, Bb, Cc.... albo tylko na jednej zasadzie aA, bB, cC... albo wreszcie mogą być związki nieskładne Ab, Ac, Ba, Bc, Ca, Cb... Tylko w pierwszych połączeniach — i to bardzo rzadko, o ile takie połączenia się zdarzają — możliwą jest harmonia. We wszystkich innych wypadkach mamy starcia, których liczbę wyraża formuła: 12.11.10.9... 2.1.
— Bardzo mi się podoba ta twoja algebra. Widać, że doprowadziłeś swoje cienie do czystej formy bez treści, do figur matematycznych; jeżeli dalej tak będzie, to stanie się jak w tej indyjskiej legendzie, w której sam bóg miłości uprawia ascezę, aż od niej spłonął i miejsce, gdzie przedtem kwitnął Anga, stało się Ananga. Miłość‑ciało zmieniła się w Bezmiłość‑bezcielesność!
— Przypominam sobie — rzekł Tarło — że za mojej młodości była pewna grupa młodzieży, która pod wpływem najrozmaitszych przyczyn rozwinęła w sobie trwogę miłości. Taki nastrój panował zarówno śród mężczyzn, jak kobiet — i jakiś czas było bardzo w stylu mówić: Nie, ja nie umiem kochać! — Melancholia tej młodzieży kierowała swe uczucia ku jakimś problematom ogólnym, ziemskim, społecznym, albo też naodwrót nadziemskim, mistycznym. Tak wyglądało to nazewnątrz, ale w gruncie duszy młodzież ta się gryzła i bardzo często, gdy właśnie serca ich biły najgoręcej, tłumili w sobie uczucie, a ten pierwiastek zwątpienia był dla ich dusz siłą rozkładową; czasami znowu z tego wynikały rezultaty wcale odmienne, furya zmysłowa, erotomania wprost chorobliwa. Mówię o tem tylko ogólnikowo, ale mógłbym wam niejedną opowieść tego rodzaju przytoczyć. Ponieważ jednak pokoleniami odmieniają się role, przeto zaraz następna warstwa młodzieży była cała nawskróś przenikniona erotyzmem — i właściwie o niczem innem nie myślała, tylko o kobiecie, jak gdyby istotnie w kobiecie ogniskowała się wszystka esencya bytu...
— Jako żywo tak jest — zawołał Fredzio — i błogosławię samego siebie, że nie należę do tego pokolenia, co wielbiło swoją własną niemoc! Przeciwnie, kochałem, kocham i kochać będę, póki mi starczy mocy, a mocy posiadam moc nieprzebraną, tak mi Boże dopomóż. Amen.
Nie chcę cieniów, jak Styczeń, co doszedł do łysiny bez grzechu i bez winy! Nie obchodzi mię ani to, co było, ani to, co będzie, ani to, co byłoby, gdyby... Kocham tylko to, co jest; kocham rzeczywistość! Nad Ofelię albo Elektrę wolę Fruzię albo Manię...
Na co Henryk:
— Niech przepadnie rzeczywistość! Nienawidzę rzeczywistości! Jestem wrogiem tego płaza, który swojemi oślizgłemi palcami otacza nas dokoła i jadowitym oddechem zatruwa każdy nasz poryw poza granicę niziny ziemskiej. Cierpię — ale kocham tylko to, co jest nierzeczywiste! Kobieta realna nigdy nie jest tem, czem ją sobie wymarzyłeś! Tem, czem chcesz, aby ona była, kobieta może ci się zjawić, ale raz jeden — na mgnienie, na pół mgnienia — i ta istota, którą przez to mgnienie widziałeś — to jest owa kobieta, którą miałeś kochać; ale ona była na ziemi w swej promiennej, kryształowej czystości — tylko minut parę, tylko jedną minutę, a potem znikła na wieki i nigdy już nie powróci — nigdy! Ta, którą masz przed sobą, to jest inna kobieta, kobieta splugawiona błotem rzeczywistości, nie twoja wymarzona bogini, nie Ellenai, nie Lilith, nie Lilia — to jakaś mizerna Fruzia lub Mania....
— Za dużo wymagasz od kobiety, a za mało od siebie samego — rzekł Tarło. — Zapewne ta idealna kobieta, ta istota z siódmego nieba może się w twojej wybranej zjawić na jedną minutę, ale i tego jest dość — bo od tej jednej chwili pobytu w najwyższej sferze niebios spływa na nią błękitno‑złoty cień, który już na całe życie kryje się w niej niewidzialny. Był‑żeś w tem niebie dalekiem, gdzie ona była jedno mgnienie: był‑żeś ty — choć jedno mgnienie! Czyś się nad tem zastanawiał? Czemu żądasz doskonałości z jednej strony, a siebie z góry uważasz za doskonałego? Na wyspie Jawie są małżeństwa trojakiego rodzaju: albo mężczyzna kupuje żonę — i wtedy ona jest jego niewolnicą; albo żona kupuje męża — i wtedy on jest jej niewolnikiem (sclavus dotalis — u Rzymian); albo też obie strony łączą się ze stanowiska równości. Owóż w naszych czasach — to stanowisko równości — prawie nie istnieje. Styczeń wolał urojone wyższości, niż realne postaci mniej doskonałe, lecz realne.
— Sam chcę tworzyć rzeczywistość — i nie mogę uznać tej, która mnie gnębi, ciśnie, dusi, łamie...
— Stanę w obronie Stycznia — rzekł Nawara. — Każdy człowiek jest podwójny: ma on swoją własną doskonałość wewnętrzną, swój własny ideał, który jego życiem kieruje; jest to wielkość, może ułudna, esencya niewidzialna, utajona, ale zasadnicza dla każdego człowieka. Jest to jego gwiazda polarna, która kieruje życiem.
Z drugiej zaś strony jest on sam — realny — mały, słaby człowiek. Owóż te wielkie pragnienia wyraża nie ów słaby, lichy człowiek realny, lecz ten wewnętrzny duch doskonały. Przypuszczam, że i w kobiecie jest to samo. Miłość odczuwają nie te zewnętrzne liche istoty, ale właśnie te nasze bogi wewnętrzne. A ponieważ zawsze się odbywa walka między tym naszym bogiem a tem naszem lichem przejawiskiem realnem — przeto nigdy lub prawie nigdy niema tego związku doskonałego, o jakim marzą nasze bogi. Dlatego w życiu tyle tragedyi.
— Na miłość Boga! — zawołał Okolicz — tylko bez tragedyi! Niecierpię tragedyi — niecierpię melancholii, smutku i tym podobnych nędz. Powinniśmy żyć wesoło, drwić ze wszystkiego, a przedewszystkiem z samych siebie.
— Może to i prawda, ale śmiech, drwiny, a broń Boże, tak zwana pogoda ducha — to objaw starczy, który się zjawia, kiedyś już utracił siły do tragizmu. Młodość jest tragiczna. Tragedya to potężny czynnik energii życiowej; źródło wieczystego przetwarzania się ducha, źródło twórczości. Bez tragedyi — bez cierpienia świat byłby jałowy i znieruchomiony.
— A zatem, Henryczku — rzekł niby to urażony Okolicz — chcesz mi powiedzieć, żem się zestarzał, albo raczej, żem nigdy nie był młody, bo zawsze miałem skłonność do śmiechu, nienawidziłem tragedyi — i cały świat traktowałem jako błazeństwo. Dlatego proszę was, przestańcie wasze głębokie i substelne analizy — i powiedzcie jaką pieprzną anegdotę.
— Karolu! — rzekł Dantyszek — tyś nam obiecał opowiedzieć historyę o tem, jakoś nas zdradził i potajemnie się ożenił.
— Historya długa i chyba ją wam powiem kiedyindziej na jakiem osobnem posiedzeniu.
— A więc nie. Zaregestrujemy: Henryk Nawara obiecał nam opowiedzieć swoją historyę, Karol — również.
— A Janek czyż nam nie opowie swojej historyi?
— Również jest to zbyt długie. Ale ty, Dantyszku, gadaj.
— I ja proszę o pozwolenie na przyszłość.
— Wogóle — rzekł doktór — zwracam uwagę panów, że już na świecie jest biało; że właściwie każdy powinien teraz siedzieć w swej pracowni — i przyjmować chorych albo pokrzywdzonych, którym należy się obrona, pisać dzieła nieśmiertelne lub malować niemniej wiekuiste obrazy. Inna sprawa, czy się to uda po nieprzespanej nocy — i czy nie byłoby najwłaściwiej wprost iść spać, gdyż nie tyle pora, ile zasada po temu zda mi się najodpowiedniejsza... Słusznie nagroda snu należy się tym, którzy tak szlachetnie noc przepędzili, śpiewając epitafium przyjacielowi — w opowieściach żałobnych i krotochwilnych — i tak podnosząc chwałę młodzieńca, który zginął w kwiecie lat! Zaiste, pełni gniewu przeciw temu naszemu kochanemu wrogowi, gadaliśmy tylko o nim, wszystkie inne zagadnienia bytu w mrok usunąwszy — i gdybym sam o nich nie był gadał — tobym dziś jak Schopenhauer wygrał luidora. Schopenhauer niegdyś bywał w restauracyi we Frankfurcie; przy sąsiednim stole siadywała tam codziennie grupa oficerów. Wielki pesymista przychodził tam przez rok cały — i przy talerzu swoim codziennie kładł luidora. Gdy go pytano, czemu to robi, odpowiedział: „Blizko rok przychodzę tu na obiady — i mimowoli słucham rozmowy tych oficerów. Zaprzysiągłem też sobie, że jeżeli ci panowie jeden raz mówić będą o czem innem, nie o kobiecie — to ofiaruję te dwadzieścia franków na biednych. I przez cały rok nie mogłem wypełnić tej przysięgi“. Drodzy przyjaciele, sądzę, że i dzisiaj Schopenhauer wygrałby raz jeszcze dwadzieścia franków. Wyznaję grzechy swoje: i ja również gadałem niemało. Mówię, bom smutny i sam pełen winy! w gruncie jednak nie bardzo tej winy żałuję i nie bardzo jestem smutny. Ale z drugiej strony zapytam was, czyśmy rozwiązali jakąbądź kwestyę, czy z naszych opowiadań wypływa jakiebądź corollarium, jakabądź dyrektywa? jaki sens moralny albo niemoralny? Mówiliśmy o kłamstwie i o prawdzie, o świadomości i nieświadomości, o mowie i milczeniu, o jedności i wielości, o przypadku i przeznaczeniu, o cieniach i rzeczywistości. I wszystko zostało, jak jest — i na wieki pozostanie, jak było przed wiekami, albowiem miłość to jedyna potęga, co zawsze trwa w swojej najpierwotniejszej pierwotności i zawsze utrzymuje kobietę i mężczyznę w stanie fauna i dryady. Tu niechaj Karol aforyzm mój zapisze, albowiem ze wszystkiej naszej rozmowy ta jedna wypływa nauka: zasadniczą cechą rozwoju kultury jest rozwój zaufania między ludźmi; w jakiej bądź dziedzinie — w lesie, na polu, na wsi, na ulicy, na gościńcu, w bazarach, na widowiskach publicznych — ludzie krążą dziś swobodniej i bezpieczniej, niż dawnymi czasy, kiedy każdy musiał chodzić po świecie z bronią. W jednej tylko sferze — w miłości — mężczyzna pozostał barbarzyńcą pierwotnym, pełnym nieufności względem kobiety. Sądzę, że uczucie miłości znajduje się poza granicą ewolucyi — i że w miłości człowiek nie przestanie nigdy być barbarzyńcą pierwotnym, nieufnym i podejrzliwym, chciwym cudzego, a zazdrosnym o swoje. Zachowując na zawsze pobudliwość, rozpęd i siłę jaskiniowca, choć odrzuci tytuły honorowe mieszkańców wysp Fidżi, jak np. mózgozjadacz, ludożerca, skórozdzierca, złodziej krów, skalpownik i t. d., jeden tytuł: porywca kobiet, złodziej cudzych żon — zachowa na wieki i cenie będzie wyżej wszelkiej rangi. Pod tym względem mdły Europejczyk pozostanie wiecznie na stopie kultury wysp Fidżi. Kobieta zaś jest jako dorożka w dzień deszczowy: oto błądzisz po ulicach i szukasz ochrony, tymczasem po ulicach toczą się pojazdy, bardzo kształtne i dogodne, ale wszystkie zajęte. Nareszcie znalazłeś: nędzny wehikuł z chudą szkapą; siadasz zrezygnowany — i dopiero wtedy wyjeżdżają ci na drogę coraz piękniejsze i lepsze dryndy. O dwie minuty się pospieszyłeś — i cierpisz za to: gdybyś był poczekał, znalazłbyś lepszy pojazd; tak jednak masz dramat życiowy: musisz opuścić starą dryndę i szukać nowej, albo zrezygnować i w starej pozostać. Dixi! — Ale, panowie moi, czas do domu, czas. Przegadaliśmy całą noc, przegadaliśmy blizko sześć tysięcy wierszy druku — i moglibyśmy nagadać drugie tyle — odpoczynek przecie nam się należy. Przystoi też wyrazić współczucie autorowi, który dla paręset rubli honoraryum — „by rozweselić tłumów ospałych śledzionę“ — puścił w świat tyle okropnych plotek o ludziach, którzy nigdy nie istnieli... Jest to zarazem wskazówka dla krytyki, która z właściwą sobie bystrością tu właśnie znajdzie motyw, by ostrzyć swój dowcip na skórze autora.