Sukienka balowa/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sukienka balowa |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom I |
Indeks stron |
Z KTÓREGO OKAZUJE SIĘ, NA CZEM MIANOWICIE POLEGA
SZCZĘŚCIE CZŁOWIEKA.
Na facjatce jednopiętrowej oficynki, należącej do srogiego pana Horacjusza i stojącej naprzeciw jego okien, mieszkała uboga szwaczka Zosia ze swym kanarkiem.
W kwadratowej izdebce, której sufitu dotykała głowa szwaczki, stał żelazny piecyk do węgli, małe łóżeczko z Pociejowa, takiż stolik, krzesło, kufer i trochę drobnych rupieci. Przy oknie, ozdobionem pocerowaną lecz czystą muślinową firanką, wisiał kanarek w drewnianej klatce.
Zosia w dwudziestym czwartym roku życia była już sierotą, choć przed sześciu laty miała jeszcze matkę i czworo rodzeństwa. Cała ta rodzina, na pozór przynajmniej, odznaczała się czerstwem zdrowiem, ciążyło przecież na niej jakieś nieszczęście.
Jednego roku najstarszy brat przeziębił się, wpadł w galopujące suchoty i umarł w ciągu paru miesięcy. Za nim poszła matka, kobieta w sile wieku. Później średniego brata rozszarpały koła maszyny w fabryce, wreszcie młodsza siostra umarła na cholerę.
Pozostało ich tylko dwoje: Zosia i jej brat najmłodszy — Karol. Dziewczyna zastępowała mu matkę, oddawała go do terminu, opierała, karmiła, zachęcała do pracy, a wreszcie wyzwoliła na czeladnika. Chłopak był dobry i kochał siostrę; to też po wyzwolinach lepiej już nieco dziać im się poczęło na świecie, gdy wtem — Karol dostał tyfusu i we dwa tygodnie na rękach siostry skończył.
Kobiety wielkiego świata, gdy im ktoś bliski sercu umrze, wylewają dużo łez, mdleją, a wreszcie stroją się żałobnie na cześć nieboszczyka, i przez czas oznaczony zachowują minę bardzo uroczystą. Biedne te i tkliwe istoty zapatrują się na śmierć z tak tragicznego stanowiska, że niechybnie sameby pomarły, lub przynajmniej powarjowały, gdyby nie pocieszała ich ta jedna myśl, iż im w czarnej sukni będzie do twarzy.
Biedna Zosia tylu pielęgnowała chorych, tyle sprawiła pogrzebów, a wszystko ze swojej ciężkiej pracy, że już jej wkońcu łez i czarnych sukien zabrakło. Chodziła też jak Bóg dał, pracowała dnie i noce i, dzięki tej metodzie, odpędziła od siebie zmorę rozpaczy.
To też kiedy promienie słońca, stopiwszy lód z okienka, rozpierzchły się po kątach izby, kiedy ręczna maszyna Zosi poczęła warczeć, a najedzony i napojony kanarek świstać, dziewczyna zapominała o smutkach, nawet o świecie całym, i zadowolona z życia, z głębi piersi śpiewała:
W lasku Ida trzy boginie!...
O jakże płakać musiały cienie braci, siostry i matki, pilnujące prawdopodobnie pokoiku Zosi, że duch wieku nie podsunął osieroconej dziewczynie innych jakich piosenek! O jakże to przykro pomyśleć, że ludzie, którzy dla żołądka mają tylko chleb czarny, dla umysłu nie dostają nic albo prawie nic, a dla serca — plewy z offenbachowskiego wiatraka!
Wytężona praca pozwalała Zosi zarabiać rubla, a niekiedy i dwa na dobę; mogła więc jeść dziewczyna codzień gorące kartofle, pić ciepłe mleko i... spłacać długi, przed rokiem i dawniej zaciągnięte u Żydów.
Krótko mówiąc, życie Zosi było pasmem cierpień i poświęceń, przenoszonych i dokonywanych z pogodną twarzą i niepospolitą energją ducha. Uboga ta szwaczka mogłaby się nazywać nie wiedzącym o godności swojej aniołem, gdyby... gdyby obok tego nie była opuszczoną, ładną, a więc i grzeszną dziewczyną. Nie myślimy się tu rozszerzać nad jej występkiem; powiemy tylko, że kusiciel i wspólnik jej był młodzieńcem o tyle wykwintnym, o ile nikczemnym, że równie jak ona mieszkał w domu pana Horacego i częste składał mu wizyty.
Zosia z okienka swego widziała niekiedy, jak elegant wbiegał na schody gospodarza; wiedziała, że gospodarz ten ma pieniądze i ładną córkę. Wówczas zamyślała się, odkładała nabok robotę i gorzko płakała.
We środę, około jedynastej z rana, Zosia, siedząc przy swej maszynie, usłyszała jakieś ciężkie stąpanie na schodach. Za chwilę w wąskich i niskich drzwiach izby ukazał się stróż.
Zosia ścierpła, pomyślawszy o niezapłaconem komornem.
— Panno! a jest tam panna? — zaczął stróż.
— Czego to chcecie, mój Józefie?
— Chcę, żeby panna poszła do roboty do naszej panienki.
— Cóżto za robota?
— Jakasić tam suknia do balu! — mruknął stróż.
— Mój drogi Józefie! — rzekła po namyśle szwaczka — powiedzcie wy lepiej, że mnie niema!... Ja się waszego pana bardzo boję...
— O!... a to czego? On ino taki krzykliwy, ale dobry człowiek, i jego się bać niema co.
— Ale ja mam teraz pilną robotę, za którą mi zapłacą, a on jak strąci za komorne, to i nic nie dostanę, choć mi na gwałt trzeba pieniędzy.
— Ii... bo to prawda! Tu rozmaici mieszkiwali, to zduny, to stolarze; każdy był staremu cości winien, a on nikomu nie strącał. To dobry chłop, ino taki, że z wierzchu jeżem odziany!
Dziewczyna objaśnień tych wysłuchała z radosnem zdziwieniem. „Mój Boże! — myślała — jak to ludzi posądzać nie trzeba. Stary niby to zły jak pies, a tu stróż go chwali, który zna się przecież na rzeczy!“
Po tym monologu ogarnęła się nieco i poszła do gospodarza.
Tam czekały ją same niespodzianki. Gniewliwy starzec wyszedł z domu; zamiast niego zastała dwie ładne i wesołe panny, tudzież miłego, sześcioletniego chłopczyka, przy drugiem śniadaniu. Panna Helena poczęstowała ją herbatą, panna Klementyna pożartowała z nią, a mały Jaś dał jej buzi i krzesełko.
Po śniadaniu wzięto się do mierzenia i krajania. Zapytana o cenę sukni, Zosia powiedziała pięć rubli, na co obie panny zgodziły się bez wahania. Potem proszono Zosię, aby uszyła suknią na jutro przed wieczorem, a przyniosła do miary z rana. Potem obie panny pożegnały ją bardzo uprzejmie, a grzeczny Jaś pokazał jej gutaperczanego mężczyznę, który posiadał tę godną uwagi własność, że ściśnięty za którąkolwiek część ciała wydawał głos nieludzki.
Nad wyraz zachwycona szwaczka opuściła mieszkanie. Na schodach jednak spotkała się z pewnym grubym, sapiącym jegomością, który patrząc na nią krwawemi oczyma, ryknął:
— Ho! ho!... To widzę moja lokatorka, która komornego nie płaci? Za dwa dni wytoczę pannie proces, zniszczę, zrujnuję... jak Pana Boga kocham!
Wypowiedziawszy tę straszną groźbę, tłuścioch poszedł na górę, a Zosia pomyślała:
— Krzycz ty sobie, staruchu, krzycz, już ja cię teraz znam!... Poproszę panny Heleny, to mi będzie dawać robotę i komorne mi sprolonguje, z pięciu rubli za sukienkę oddam Żydom cztery, bo mnie strasznie szarpią, a za rubla przez jakie kilka dni będę żyła jak wielka pani!
Oj! potrzebnyś mi, potrzebny, mój ty rubelku, bo dziś akurat ostatnie dwadzieścia groszy wydam, i jeśćbym już co nie miała!
Tak medytując, wróciła szwaczka do swej izdebki i z zapałem wzięła się do roboty. Świeciło słońce przez lodem okryte szyby, warczała maszyna, śpiewał kanarek i biedna dziewczyna czuła się szczęśliwą. Zdawało się, że po ciasnym pokoiku chodzi uśmiechnięta nadzieja, i wołając: „A kysz! a kysz!...“ — nędzę, zmęczenie i troski zapędza do mysich jamek.
Bądź błogosławiony, o Boże! któryś nam na plac wiekuistego boju zesłał takie widziadło!...