Syn Marnotrawny (Weyssenhoff, 1905)/XXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Syn Marnotrawny
Rozdział XXIX
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIX.

Pani Anna dowiedziała się natychmiast o wyniku pojedynku. Czy pojechać do Fabiusza?... Nie śmiała. Napisać siliła się, lecz nie znalazła słów stosownych. Ograniczyła się na posłaniu depeszy, której słowa gorące były szczere, a krótka forma dawała sposobność do ominięcia tłumu innych uczuć, przepełniających jej serce. Nad wszystkiem górował jednak niepokój, namiętny, kochany i złowrogi niepokój. Stało się: jest zaręczona, więcej niż zaręczona z Jerzym. Należy ten zwrot stanowczy oznajmić Fabiuszowi, który go przyjmie jak pomyślną wiadomość, czy jak cios?... W depeszy nic o tem nie wspominała jeszcze.
Czas do południa spędziła w podnieceniu, któremu nie mogła położyć tamy przez żadne zajecie, ani osadzić się na jakiejś myśli, konsekwentnie radosnej. Bynajmniej nie leniwa, ani miękko rozmarzona, ubrała się wcześnie i uczuła potrzebę ruchu, przechadzki, czynności. Wybiegła nad morze. Dobroczynny powiew wiał od rozkołysanej nieco wody ku miastu i wypierał z ulic leżące morzem zapasy ciężkiego, pachnącego upału. Wracała młoda wesołość wiosny. Nad samem było rozkosznie, szumnie i lśniąco od pian, dążących do brzegu na elastycznych wałach szafiru. Żagle białe, niektóre czerwone, rozsiały się jak motyle po czarodziejskiej łące, a wiatr morski wlewał się do piersi ciepły i pożywny, gasząc i podniecając razem pragnienie. Pociągnąwszy tego napoju, Anna łzy poczuła w oczach i takie bicie serca, że albo krzyczeć, albo całować...
Wolała odejść i odnaleźć spokój w drobnych zajęciach. Przypomniała sobie różne sprawunki, podarki dla przyjaciół w kraju, i poszła po głównych ulicach, przeglądając wystawy sklepowe. Zaraz przyszedł jej pomysł, zaćmiewający inne: znaleźć podarek dla Jerzego.
— Potrzebny mi przecie zaręczynowy pierścionek!
Zawróciła więc na quai S-t Jean Baptiste, dążąc do znajomego jubilera, i skoro weszła do sklepu, ujrzała Jerzego, nachylonego nad szufladą z klejnotami.
Zarumieniła się tak silnie, że i na twarzy Jerzego wywołała rumieniec. Podali sobie ręce bez słów powitania i zatrzymali je przez chwilę w drżącym uścisku. Dubieński odezwał się nareszcie:
— Pierwsza wspólna troska...
Właściciel magazynu dobył inną szufladę, rozłożył szybko różne kosztowne stroje, zapewniając, że ma «okazye» niebywałe, przeznaczone na Paryż, ale które tutaj zbyłby chętnie z powodu «końca sezonu». Dodał też, że służy kredytem.
Nowy powód do zakłopotania Anny.
Zwróciła się do Jerzego:
— Za kogo mnie tu mają!... O! żadnych wspaniałości... Coś zastosowanego do mnie. Mały pierścionek, taki, abym mogła się odwzajemnić...
Pochylili się oboje nad wyborem pierścionków. Podczas gdy Anna zawieszoną ręką zdawała się haftować kosztowne wzory po aksamicie, Jerzy, oparty o stół, nachylony blizko do jej twarzy, przeplatał prozę cyfr i karatów gorącym szeptem:
— Doskonale... szmaragd... rubin, wszystko jedno... Moje najukochańsze dziecko... Dobrze. Ten ci się podoba?... Mnie podoba się wszystko, czego rączką dotkniesz, na co spojrzysz, moja gwiazdko szczęśliwa...
Jubiler, trafnie oceniając sytuacyę i zamiary kupujących, oddalił się nieco, dyskretnie.
Wybrali nareszcie dwa rubiny po kilku słodkich napomnieniach ze strony Anny, która okazała się praktyczniejszą. i trzeźwiejszą od Jerzego. Gdy pierścionki znalazły się już odosobnione na stole, w dwóch otwartych pudełkach, Anna podsuwając nieśmiało pierścionek ku Jerzemu, rzekła cicho:
— Weź swój.
Cała w bieli, niby w ślubnej sukni, dysząca młodością i szczęściem, ofiarowała ten rubin, jak kroplę krwi własnej, i nawet w tej kramarskiej ramie przejęła Jerzego czystem wzruszeniem. Popatrzał na nią długo i rzekł:
— Nie tutaj, najdroższa. Zamieńmy je nad morzem.
Wyszli zatem, unosząc symboliczny zadatek szczęśliwej przyszłości. Skoro mieli razem iść przez życie, mogli i dzień ten we dwoje przepędzić.
Nad morzem, kryjąc się, jak dzieci, za jakąś budkę, oddali sobie pierścionki. Nie czuli jednak ani naiwnego komizmu kryjówki, ani bezpośrednio nie chwytali oczyma niezmiernej uczty szafiru i słońca, ani świadomie nie łowili słuchem dyszącego rytmu fal, lecz byli zachwyceni sobą i życiem, i wyżsi, i lepsi, i zatopieni w rozkoszy kochania. Ona zauważyła tylko w przebłysku świadomości miejsce zaręczyn: tutaj węgieł drewnianego domku, tam profil większej palmy, miejsce, do którego powróci. On zaś objął raz pamiętnym wzrokiem jej postać tak smukłą i białą, tak portretowo stojącą w dreszczach lekkiej bluzki, na tle niezmiernej rozigranej przestrzeni wód. Błękit i światło roztapiały zarysy, porywały ją z ziemi. Jerzy odezwał się nagle:
— Moja mewo srebrna!...
— Ale nie lotna, schwytana na zawsze — odpowiedziała.
I znowu, milcząc, trzymali się za ręce, tulili się do siebie ramionam, patrzali sobie blizko w jasne lub omdlewające oczy.
Znowu razem poczuli głód, a nawet wilczy apetyt, i wstąpili do nadmorskiej restauracyi, szukając odosobnionego miejsca. Znaleźli je na drewnianym pomoście, z otwartym widokiem na wielką wodę, kochanego sprzymierzyńca. Przy wyborze potraw powtórzyły się czułe nieporozumienia, jak przy wyborze rubinów, ale weselsze.
Pani Anna gderała już swobodnie, jak gdyby to nie pierwsze było ich śniadanie, jakby już praw nabrała do tyranii.
— Ach, mój Boże! — zawołała nagle — nic nie powiedziałam w domu. Zosia czeka.
Jerzy, przestając się śmiać, kazał podać papier i pióro. Występował i on już trochę jako naczelnik rodu:
— Napisz do bony, że nie wrócisz.
— Naturalnie.
Po usunięciu tego wyrzutu sumienia nie było znowu żadnych. I pogoda powróciła niepodzielna.
Śniadanie było zachwycające. Każdy, najprostszy występ we dwoje, każde nowe «ty» wymówione, każdy zwrot służącego do «pani» z odcieniem przypuszczalnej należności tej «pani» do «pana», były źródłem rozrzewnienia lub uciechy. Albo topili w sobie spojrzenia mokre, całujące, albo znów wybuchali szczerym śmiechem. Przeważnie dnak było im doskonale z obą, nawzajem i nabierali do siebie nieograniczonego zaufania.
Dopiero przy kawie, gdy służba przestała się koło nich krzątać, sprowadzili rozmowę na poważniejszy i pilny przedmiot. Podniosła go Anna.
— Kiedy spodziewasz się odpowiedzi od ojca?
— Ech! — machnął ręką Jerzy i odwrócił oczy.
— Przecie bardzo chodziło o tę odpowiedź...
Jerzy zapadł w milczenie dość niepokojące. Nareszcie, podnosząc oczy, wyciągnął obie ręce do Anny, ujął obie jej dłonie i, trzymając ją tak, jakby z bojaźni, aby nie uciekła, rzekł:
— Nie pisałem wcale do ojca.
Anna pobladła.
— Więc dlaczego mówiłeś?...
— Pisałem ten list... chciałem pisać i nie wysłałem. Oni mnie sami nauczyli kłamać. Im nie można odkryć całego serca... Anno! jedyna moja! nie wyrywaj mi rączek... Jestem twój, zupełnie twój... Przebacz mi niektóre wybiegi.
— Na cóż jednak liczyć będę mogła, jeżeli w takich chwilach, w tak ważnych epokach życia...
— Anulko! nie spowiadaj mnie z życia, w którem mam, jak każdy, plamy. Zresztą nie kłamałem ci nigdy w uczuciach. Kocham cię od pierwszego dnia, gdym cię spotkał tutaj, ot, niedaleko od miejsca, w którem jesteśmy. Ukrywałem tylko prawdę w kilku szczegółach. Cięży mi to na sercu. Odtąd zawrzyjmy układ, aby mówić sobie nawzajem bezwzględną, prawdę.
— Ja nigdy nie czyniłam inaczej.
— Jesteś najdoskonalsza. Ja się do ciebie dostroję. Tak rozkosznie będzie oddychać prawdą, we dwoje, pośród tego targowiska świata, stojącego na fałszu!
— Jerzy! a gdybyś i teraz nie był szczery?...
— Nie, Anno. Pierwszy raz w życiu czuję potrzebę prawdy, i to tak silnie, jak pragnę ciebie.
Mówił szczerze. Anna uwierzyła, patrząc w jego jasne, nie uciekające oczy. Jednak cień nie ustąpił zupełnie, i wysoki nastrój radości zniżył się. Trzeba było pomówić o rzeczach praktycznych i ostatecznie je określić.
— Więc kiedy i komu ogłosimy nasze zaręczyny?
— Ogłosimy je zaraz wszystkim. Także ojcu, naturalnie. Może to i lepiej oznajmić mu o fakcie spełnionym, niż uprzednio pytać się o zdanie.
— Więc... przewidujesz opór ze strony ojca? Dlaczegoż wcześniej i wyraźnie o tem mi nie mówiłeś?
— Kochałem, droga moja. Nie czyniłem zależnem pozyskania ciebie od kaprysu ojca, który przecie sankcyonować musi, bo nie może nam nic zarzucić.
Pani Anna smutnie opuściła głowę, Jerzy zaś mówił dalej, gorąco:
— Cokolwiek powie, my pozostaniemy z sobą. Prawda, Anno? Dla swojego szczęścia zawarliśmy nasze przymierze, nie dla jakiejś rachuby, tembardziej cudzej, familijnej, lub tym podobnej. Jeżeli tylko twego uczucia mogę być pewny w każdym wypadku, reszta nie istnieje dla mnie.
— Nie możesz wątpić o mnie. Jednak powiedz; dlaczego przewidujesz niechęć ojca? Cóż ja jestem? Czym nie warta... serdecznego przyjęcia do waszej rodziny?
Duma zabarwiła policzki Anny. Jerzy złożył ręce jak do modlitwy.
— Najukochańsza! wartaś królewskiego tronu i całego życia wdzięczności. Jam ciebie nie godzien. Jeżeli mówię o jakichś trudnościach w stosunku z ojcem, to tylko, aby być zupełnie szczerym. Ludzie, przyzwyczajeni do samowładztwa, bywają często przeciwni danemu projektowi jedynie dlatego, że nie powstał w ich głowie. Nie mam zresztą naprawdę zasady do przewidywania oporu ojca.
— Dlaczegóż jednak nie napisałeś przed... dniem wczorajszym?
— Ten dzień jest najpiękniejszym i decydującym dniem życia mojego. Do niego zastosuję resztę życia. Oznajmię natychmiast ojcu o swem szczęściu, a najprzéd siostrze i szwagrowi. Do Chojnogóry nie wiem, czy pisać, czy telegrafować, czy uczynić to za pośrednictwem Tereni?... Ona umie najlepiej porozumiewać się z ojcem.
Jak gdy po upojeniu winem przychodzi nazajutrz ból głowy i niepokój, tak w sercu Anny rosło niezadowolenie. Ujrzała we właściwem świetle różne wyniki wczorajszego szału. Siostrzana rozmowa z księżną Kobryńską wydała jej się trudną.
— Mam nadzieję, że siostra twoja przyjdzie do mnie?
— Postaram się o to — odpowiedział Jerzy.
— Czy i z jej strony przewidujesz?...
Dubieński załamał ręce i rzekł gwałtownie:
— Ach, mój Boże! Gdybym mógł mieć inną rodzinę!
Akcent głosu był szczery i gorący. Pani Anna stwierdziła to z wdzięcznością. Ostatecznie na świecie niema wymarzonych stosunków, ani niepodzielnego szczęścia. Byle on ją kochał naprawdę, życie da się urządzić.
Powrócili do zupełnego porozumienia, zacieśnili jeszcze węzeł przymierza ze względu na możliwą walkę za wspólną sprawę. Pozostaną z sobą, we dwoje, nie dadzą się, choćby świat cały stanął wpoprzek ich drogi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.