Szary pokój
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szary pokój |
Pochodzenie | Szalony pątnik |
Wydawca | Krakowska Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Moje ostatnie mieszkanie też mnie nie zadowoliło. Zrazu zdawało się, że to, przed czem uciekłem z dawnego, tutaj wykluczone bezwarunkowo, że bezpiecznym będę przed czemś nieznanem, które zmusiło do opuszczenia przedostatniej siedziby. Lecz kilka dni spędzonych w tym świeżo wynajętym pokoju przekonało, że nowe schronisko jeszcze gorsze od poprzedniego, gdyż pewne niepokojące cechy, jakie zraziły mię do tamtego, tu zaczęły występować w ostrzejszej, silniej podkreślonej formie. Po tygodniowym pobycie w nowym lokalu doszedłem do przykrego wniosku, że wpadłem w matnię stokroć zawilszą od dawnej, że niemiły nastrój, jaki wypłoszył mię z byłego mieszkania, powtarza się znów i to w spotęgowanej znacznie mierze.
Uświadomiwszy sobie ten niezbyt ponętny na przyszłość stan rzeczy, począłem w pierwszej chwili dopatrywać się przyczyny w samym sobie. Może pomieszkanie nie ma z tem nic wspólnego? Może to ja sam przywlokłem z sobą przykry ton, z którego immanentności nie zdając sobie jasno sprawy, usiłuję zrzucić go na otoczenie i przypatrując mu się jako czemuś poza mną, w ten nieszczery sposób staram się zamaskować własną słabość?
Lecz temu przypuszczeniu stanęło na przeszkodzie pełne poczucie wewnętrznej pogody ducha, jaką tchnęło w tym czasie całe me jestestwo i wyjątkowo pomyślny stan zdrowia. Niebawem wpadłem na inną hipotezę, która wnet zmieniła się w pewność stwierdzaną codziennem doświadczeniem.
Oto wiedziony trafnem przeczuciem, zasiągnąłem informacji co do ostatniego lokatora, który bezpośrednio przedemną zajmował pokój. Jakież było me zdumienie, gdy wymieniono nazwisko Łańcuty. Był to ten sam człowiek, po którym wynająłem i poprzednie mieszkanie. Jakiś dziwny zbieg okoliczności kazał mi być dwukrotnie jego następcą. Pozatem nic mnie z nim bliższego nie łączyło, nie wiedziałem nawet, kim jest i jak wygląda.
Wogóle nie można było dowiedzieć się o nim niczego pozytywniejszego nad to, że się nazywał Kazimierz Łańcuta i mieszkał tu parę miesięcy. Na zapytanie, jak dawno temu i dokąd się wyprowadził, odźwierny bąknął mi jakąś nieokreśloną odpowiedź, widocznie nie mając najmniejszej ochoty zapuszczać się w dokładniejsze objaśnienia. A jednak po wyrazie jego twarzy domyśliłem się, że mógłby mi niejedno powiedzieć o mym poprzedniku, lecz woli milczeć z własnej inicjatywy, czy nakazu właściciela domu; może miał specjalne do tego powody, może z zasady nie lubiał udzielać dalej idących informacji.
Dopiero znacznie później zrozumiałem jego ostrożną taktykę; istotnie z punktu widzenia interesów gospodarza była jedyną: nie należało gości odstraszać. Lecz sprawa wyjaśniła mi się dopiero po szeregu własnych przeżyć, które rzuciły światło na osobę byłego lokatora i jego właściwe, zatajone przedemną umyślnie losy.
W każdym razie podobieństwo nastrojowe obu mieszkań tak dziwnie schodzące się z tożsamością przedostatniego lokatora dawało dużo do myślenia.
Z biegiem czasu nabrałem przekonania, iż dusza, że się tak wyrażę, obu pokoi nasiąkła jaźnią Łańcuty.
Że coś podobnego jest możliwem, wcale nie wątpię. Owszem sądzę, że wyrażenie takie, jak „zostawić gdzieś cząstkę swej duszy“, nietylko przenośnie brać należy. Nasze codzienne współżycie z danem miejscem, dłuższe przebywanie w pewnem środowisku, choćby ono należało tylko do świata organicznego bez współbytności ludzi, co więcej ograniczało się do sfery t. zw. przedmiotów martwych — musi po jakimś czasie wywołać wzajemny wpływ i obopólne oddziaływanie. Powoli wytwarza się rodzaj nieuchwytnej symbiozy, której ślady niejednokrotnie utrwalają się na dłuższą metę i po zerwaniu bezpośredniej styczności. Jakaś energja psychiczna pozostaje po nas i czepia się miejsc i rzeczy, do których przywykła. Owe remanenty, subtelne pozostałości związków ubiegłych, pokutują potem latami, kto wie, może wieki całe, niewidoczne dla niewrażliwych, lecz niemniej istotne, by czasem odezwać się wyraźniejszym gestem.
Stąd dziwny lęk i szacunek zarazem wobec starych zamków, zapadłych domów, czcigodnych zabytków przeszłości. Nic nie ginie i nic nie idzie na marne; po pustych ścianach, wyludnionych krużgankach tułają się uporczywie echa lat minionych...
W moim jednak wypadku zastanawiał jeden ważny szczegół, który musiałem uwzględnić od samego początku. Jak utrzymywał dozorca, mieszkał Łańcuta w tym domu parę miesięcy, poczem gdzieś wyprowadził się. Czas zatem, przez jaki mógł wpływać na wnętrze i przepajać je sobą, był stosunkowo znacznie krótszy od tego, który spędził przedemną w poprzedniem mieszkaniu. Mimoto ślad jego zaznaczył się tutaj silniej, niż w dawniejszym lokalu, gdzie miał możność działania na otoczenie przez dwa lata z górą. Widocznie siła rozpromieniania jaźni w tym okresie u niego wzmogła się i w nierównie krótszym przeciągu czasu doszła do rezultatów znacznie wydatniejszych.
Chodziło tylko o to, czemu należało przypisać ten nieproporcjonalny do dawniejszego stanu wzrost zdolności udzielania się na zewnątrz.
Wnosząc z rodzaju nastroju, którym tchnął mój obecny pokój, powód tego zjawiska nie leżał bynajmniej w spotęgowaniu energji życiowej jego byłego mieszkańca. Przeciwnie. Na podstawie rozmaitych objawów doszedłem do wniosku, że przyczyną był tu raczej jakiś rozkład wewnętrzny, jakiś rozstrój duchowy i to dość silny, który zakaził sobą otaczającą atmosferę. Łańcuta był wtedy najprawdopodobniej człowiekiem chorym.
O tem świadczył zasadniczy ton, jakim oddychało moje mieszkanie. Była nim cicha, beznadziejna w swym smutku melancholja. Wiała od popielatych obić ścian, stalowej barwy aksamitnych foteli, szła od srebrnych ram obrazów. Czuło się ją w powietrzu rozpyloną w tysiączne, nieuchwytne atomy, ocierało niemal o wiotkie, delikatne przędze, jakie rozsnuła po wnętrzu. Smutny, szary pokój...
Nawet kwiaty w doniczkach przy oknie i parę większych w wazonach koło etażerki jakby przystosowały się do panującego tu stylu: pochylone anormalnie na jedną stronę łodygi i kielichy zginały się smutno w bezwładnej zadumie.
Głos nawet, chociaż pokój był duży i słabo zastawiony sprzętami, cichnął gdzieś wylękły po wnękach, jak intruz strwożony własną śmiałością. Kroki moje głuchły bez echa w posadzce; przechodziłem jak cień.
Mimowoli chciało się usiąść gdzieś w kącie w wygodnym, pluszowym fotelu i zapaliwszy papierosa, godziny całe trawić w zamyśleniu, gonić bezcelowem spojrzeniem za obłoczkami dymu, śledząc jak skręcają się w spirale, rozpierścieniają w obręcze, płożą w taśmach po stropie... Coś ciągnęło do palisandrowego pianina, by wygrywać melodje łagodne, o tonach ściszonych, smutne jak łkania jesieni...
Na tem szarem, chorobliwie nastrajającem tle zaczął po pierwszym tygodniu mego pobytu rozsnuwać się jakiś dziwaczny, senny haft. Odtąd śniłem co nocy bez przerwy.
Treść snów była mniej więcej zawsze ta sama; marzenia zdawały się być tematem ustalonym, który ulegał tylko nieznacznym modyfikacjom lub drobnym przeróbkom; były to rozmaite redakcje tej samej historji.
Tłem, na którem rozgrywała się owa zresztą monotonna akcja, było moje pomieszkanie. W jakiejś porze nocy wyłaniał się na ekranie snu mój szary pokój z drzemiącemi po kątach sprzętami, z melancholijną nudą zamyślonych zwierciadeł i tak trwał przez długie godziny nocnego spoczynku. Pod oknem wsparty na łokciu siadywał jakiś mężczyzna o pociągłej, bladej twarzy i patrzył smutno przez szybę na ulicę. Przeciągało się to czasami na całe godziny. Potem wstawał, przemierzał parę razy pokój powolnymi, automatycznemi krokami ze wzrokiem utkwionym uparcie w posadzkę, jakby zajęty wyłączną jakąś myślą. Czasem przystawał i pocierał ręką czoło, podnosząc w górę oczy jasne, duże, cichą melancholją zaciągnięte. Gdy go przechadzka znużyła, siadał z powrotem, lecz teraz zwyczajnie już przy biurku pod lewą ścianą i znów długie chwile spędzał w pozycji nieruchomej z twarzą ukrytą w dłoniach. Niekiedy pisał coś drobnym, nerwowym charakterem. Skończywszy, odrzucał gwałtownie pióro, prostował wątłą postać i znów rozpoczynał spacer. Chcąc widocznie zyskać na przestrzeni, wędrował po pokoju w linji kolistej, czemu nie przeszkadzało rozmieszczenie sprzętów. Spostrzegłem jednak, że linja ta załamuje się nierówno w okolicy prawego węgła od drzwi, gdzie stała szafa; tutaj krzywizna, którą opisywał, z wypukłej przechodziła we klęsłą: wyglądało tak, jakby tego kąta unikał.
Na tem wyczerpywał się temat snu. Po kilku godzinach takiej monotonnej wędrówki przerywanej dłuższym lub krótszym wypoczynkiem przy oknie, stoliku lub w którymś z foteli — smutny człowiek, a wraz z nim i obraz pokoju rozwiewał się i zapadał w senną otchłań, a ja budziłem się zazwyczaj już nad ranem. Tak powtarzało się co nocy bez zmiany.
Ta uporczywość powracających wciąż obrazów i styl ich tak znamienny doprowadziły mię niebawem do niezachwianego wniosku, że aktorem rozgrywającej się co noc pantominy nie jest nikt inny tylko Łańcuta. Sny te pełne melancholijnej monotonji były niejako plastycznem uświadomieniem duszy mieszkania, którą odczuwałem tak przygnębiająco za dnia, praktyczną materjalizacyą rzeczy za subtelnych dla stanu jawy.
Przypuszczam, że to samo działo się bez przerwy i przez dzień, lecz wyraźnemu percypowaniu sprzeciwiały się zwodnicze zmysły i przemądry w swej zarozumiałości intelekt.
Wszak gwiazdy istnieją i w dzień, lubo przyćmione zgiełkiem przemożnych promieni słońca — widać je dopiero po zachodzie: Przypomina się mimowoli t. zw. pismo sympatyczne sporządzone przy pomocy atramentu, który po wyschnięciu czasowo zczeza, pozostawiając papier pozornie niezapisany; by móc list odczytać, trzeba go nagrzać przy ogniu — wtedy niewidzialne dotąd litery wynurzają się wywabione ciepłem.
W początkach zajmowało mię obserwowanie snów i wyszukiwanie odpowiednich związków, jakie bezprzecznie zachodziły między nimi a nastrojem dziennym pokoju. Lecz powoli spostrzegłem, że nieznacznie, lecz stale ulegam szkodliwym wpływom mego otoczenia, że widziadła senne i wnętrze, w którem przebywam za dnia, oddziaływują na mnie ujemnie, zatruwając mą jaźń ukrytym jadem.
Postanowiłem bronić się. Należało wydać walkę niewidzialnemu poprzednikowi, zetrzeć się z nim i wyrugować wspomnienia po nim, któremi tu wszystko przesiąkło.
Przedewszystkiem trzeba było usunąć i zastąpić innemi sprzęty znajdujące się w pokoju. One bowiem, jak trafnie przypuszczałem, stanowiły jeden z punktów atrakcyjnych dla groźnych pozostałości obcej psychiki. Spodziewałem się, że po wydzieleniu ich poza nawias mieszkania tem samem wyschnie parę zasadniczych źródeł przynęty, zerwie się kilka ważnych węzłów sympatji, utrzymujących niebezpieczny dla mnie związek.
Rzecz przeprowadziłem systematycznie, niemal doświadczalnie, metodą drobnych, ledwo dostrzegalnych różnic.
Kazałem tedy najpierw wynieść z pokoju duży, pluszowy fotel stojący przy oknie i zastąpić go zwykłem krzesłem. Już ta drobna modyfikacja mebli odbiła się wyraźną zmianą w przebiegu snu, który uległ jakgdyby pewnemu uproszczeniu; zabrakło mianowicie jednego z jego momentów: obrazu Łańcuty w pozycji siedzącej pod oknem; przez całą noc melancholik ani razu nie zajął świeżo sprowadzonego krzesła.
Nazajutrz usunąłem biurko, a na jego miejsce ustawiłem mały, zgrabny stolik na karty, nie omieszkując przytem zmienić też przyborów do pisania na inne. Najbliższej nocy usiadł wprawdzie Łańcuta przy gierydonie na dawnem, nie ruszanem jeszcze krześle, lecz nie opierał się już na jego pulpicie, przez cały czas nie ruszył piórem i wogóle zdawał się wystrzegać wszelkiego z nowym meblem kontaktu.
Gdy z kolei i to krzesło wymieniłem na elegancki, ostatnimi dniami nabyty taburet, nie zbliżył się już nawet do stolika. Ta partja pokoju stała się dlań niejako terenem obcym a stąd wrogim, którego widocznie unikał.
Tak stopniowo wyrzucałem sprzęt po sprzęcie, wprowadzając meble zupełnie nowe, w rażącej sprzeczności z dawnemi, o barwach obić żywych, pełnych umyślnej jaskrawości i krzyku. Po dwóch tygodniach pozostały z dawniejszych mebli tylko wspomniana już szafa i obok niej wiszące lustro przy drzwiach; tych dwóch sprzętów nie miałem zamiaru zmieniać z tej oczywistej przyczyny, że według mych przypuszczeń byłoby to całkiem zbytecznem: Łańcuty widocznie nic nie łączyło z tym kątem pokoju i unikał go ostentacyjnie. Pocóż więc narażać się na niepotrzebny trud?
A jednak domysł mój tym razem był mylny; powód niechęci, jaką okazywał Łańcuta ku tej partji, był całkiem inny; była nim nie obojętność, lecz wstrętne wspomnienie. Lecz nie wiedząc o tem, nie zarządziłem tam żadnych transmutacji.
Przeprowadzone zmiany, wywarły zbawienny wpływ na moje codzienne otoczenie: pokój jakoś poweselał, nadwątlił się przygnębiający nastrój wnętrza, ustępując miejsca pogodniejszej atmosferze. Równocześnie i sny moje przeszły w nowe stadjum. W miarę jak postępowała coraz dalej metamorfoza mieszkania, Łańcucie jakby grunt usuwał się pod nogami. Odciąłem go najpierw od okna, później odsunąłem od tej części pokoju, gdzie stało niegdyś biurko, z kolei ograniczyłem do kilku ledwo foteli. Wreszcie po usunięciu tych pozostała mu wązka przestrzeń między nowymi meblami. Lecz znać zmieniona atmosfera poczęła też wpływać nań deprymująco, bo zauważyłem w jego dotąd wyraźnie rysującej mi się postaci pewną rozwiewność konturów: człowiek ten z nocą każdą jakby subtelniał i ulatniał się; widziałem go już jak przez mgłę. Wkońcu przestał chodzić pomiędzy krzesłami, lecz przesuwał się jak cień po ścianach. Czasami całość postaci rwała się i dostrzegałem tylko fragmenty rąk, nóg lub zarysy twarzy. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości — Łańcuta pobity na głowę ustępował. Uradowany niechybnem już zwycięstwem zacierałem ręce z zadowoleniem, zabierając się do zadania mu ostatecznego ciosu; kazałem zedrzeć stalowo-szare tapety i obić pokój czerwonym papierem.
Skutek nie zawiódł: cień upartego przeciwnika przestał wałęsać się po ścianach.
Lecz czułem jeszcze jego obecność w powietrzu; była nieuchwytna, niezmiernie rozrzedzona, lecz mimo wszystko była. Musiałem zmierzić mu atmosferę do reszty.
W tym celu przez dwie noce z rzędu urządziłem w swym domu wesołą, bachiczną zabawę. Sam podniecałem wyuzdanie pijanych gości, dorzucałem ognia do tryskającego zdrowiem i młodą, bujną żądzą żaru. Szaleliśmy. Po tych dwu piekielnych, bezsennie odbytych hulatykach, które mi narobiły wiele nieprzyjemności ze strony współlokatorów, wkońcu trzeciej dopiero nocy rzuciłem się w ubraniu, śmiertelnie wyczerpany na łóżko i natychmiast usnąłem.
Zrazu zmęczenie przemogło onejroplastję i spałem bez widzeń. Lecz po kilku godzinach wypoczynku wynurzył się z mgławicy sennej jak zwykle mój pokój. Patrzyłem nań spokojnie, przez sen uśmiechając się tryumfująco: w pokoju nie było nikogo, absolutnie nikogo.
Chcąc umocnić się w przekonaniu, wodziłem oczyma zwycięzcy po wszystkich kątach, zaczynając od okna; tak przewędrowałem trzy czwarte pokoju, przeglądnąłem bystro fotele, sięgnąłem wzrokiem pod strop, zaczepiłem uważnie o ściany — nigdzie podejrzanego śladu, nigdzie choćby najlżejszej poszlaki. Nagle rzuciwszy niedbałe spojrzenie w ciemny węgieł pode drzwiami, ową jedyną partję zawsze tak starannie omijaną, — spostrzegłem go. Stał w pełnej, wyraźnej postaci, trochę zgarbiony jak zwykle, odwrócony do mnie plecyma.
Właśnie wyciągnął rękę ku szafie i przekręciwszy klucz, otworzył. Zatrzymał się tak wpatrzony w puste jej wnętrze z rzędami szczerzących drewniane zęby kołków. Powoli, ze spokojnym namysłem wydobył z kieszeni rodzaj taśmy czy skórzanego rzemyka i przywiązał do jednego z wieszadeł; spadający koniec zgiął w pętlę i zakluczył. Zanim zdołałem zorjentować się, już wisiał. Ciało skręcone śmiertelnym podrzutem zwinęło się o pewien kąt i odbiło w lustrze na sąsiedniej ścianie. Ujrzałem dokładnie w jego głębi twarz wisielca: była wykrzywiona szyderskim uśmiechem i patrzyła wprost we mnie...
Krzycząc, zerwałem się z posłania i wstrząsany febrycznym dreszczem wyskoczyłem przez okno na ulicę. Tu nie oglądając się poza siebie, zacząłem biec wśród nocy po pustych chodnikach, póki nie wpadłem do jakiejś austerji. Otoczyło mię wnet podejrzane towarzystwo podmiejskich rzezimieszków. Ich wesołość ocuciła mię; potrzebni mi byli w tej chwili. Zaciągnęli mię do drugiej, jeszcze pługawszej oberży; poszedłem; potem do trzeciej, czwartej i t. d. — towarzyszyłem wszędzie aż do końca, aż do białego rana. Wtedy słaniając się na nogach, zawinąłem nareszcie do jakiegoś hotelu, by tu zasnąć snem kamiennym.
Nazajutrz wynająłem wesoły, słoneczny pokoik na krańcu miasta. Do dawnego mieszkania nie wróciłem już nigdy.