<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Grabiński
Tytuł Szalony pątnik
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia Narodowa
w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
STEFAN GRABIŃSKI
SZALONY PĄTNIK
KRAKÓW
NAKŁADEM KRAKOWSKIEJ SPÓŁKI WYDAWNICZEJ

OKŁADKĘ RYSOWAŁ HENRYK KUNZEK
CZCIONKAMI DRUKARNI NARODOWEJ W KRAKOWIE





KAZI ≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈
DROGIEJ ŻONIE MOJEJ
≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈≈ POŚWIĘCAM


SZARY POKÓJ.

Moje ostatnie mieszkanie też mnie nie zadowoliło. Zrazu zdawało się, że to, przed czem uciekłem z dawnego, tutaj wykluczone bezwarunkowo, że bezpiecznym będę przed czemś nieznanem, które zmusiło do opuszczenia przedostatniej siedziby. Lecz kilka dni spędzonych w tym świeżo wynajętym pokoju przekonało, że nowe schronisko jeszcze gorsze od poprzedniego, gdyż pewne niepokojące cechy, jakie zraziły mię do tamtego, tu zaczęły występować w ostrzejszej, silniej podkreślonej formie. Po tygodniowym pobycie w nowym lokalu doszedłem do przykrego wniosku, że wpadłem w matnię stokroć zawilszą od dawnej, że niemiły nastrój, jaki wypłoszył mię z byłego mieszkania, powtarza się znów i to w spotęgowanej znacznie mierze.
Uświadomiwszy sobie ten niezbyt ponętny na przyszłość stan rzeczy, począłem w pierwszej chwili dopatrywać się przyczyny w samym sobie. Może pomieszkanie nie ma z tem nic wspólnego? Może to ja sam przywlokłem z sobą przykry ton, z którego immanentności nie zdając sobie jasno sprawy, usiłuję zrzucić go na otoczenie i przypatrując mu się jako czemuś poza mną, w ten nieszczery sposób staram się zamaskować własną słabość?
Lecz temu przypuszczeniu stanęło na przeszkodzie pełne poczucie wewnętrznej pogody ducha, jaką tchnęło w tym czasie całe me jestestwo i wyjątkowo pomyślny stan zdrowia. Niebawem wpadłem na inną hipotezę, która wnet zmieniła się w pewność stwierdzaną codziennem doświadczeniem.
Oto wiedziony trafnem przeczuciem, zasiągnąłem informacji co do ostatniego lokatora, który bezpośrednio przedemną zajmował pokój. Jakież było me zdumienie, gdy wymieniono nazwisko Łańcuty. Był to ten sam człowiek, po którym wynająłem i poprzednie mieszkanie. Jakiś dziwny zbieg okoliczności kazał mi być dwukrotnie jego następcą. Pozatem nic mnie z nim bliższego nie łączyło, nie wiedziałem nawet, kim jest i jak wygląda.
Wogóle nie można było dowiedzieć się o nim niczego pozytywniejszego nad to, że się nazywał Kazimierz Łańcuta i mieszkał tu parę miesięcy. Na zapytanie, jak dawno temu i dokąd się wyprowadził, odźwierny bąknął mi jakąś nieokreśloną odpowiedź, widocznie nie mając najmniejszej ochoty zapuszczać się w dokładniejsze objaśnienia. A jednak po wyrazie jego twarzy domyśliłem się, że mógłby mi niejedno powiedzieć o mym poprzedniku, lecz woli milczeć z własnej inicjatywy, czy nakazu właściciela domu; może miał specjalne do tego powody, może z zasady nie lubiał udzielać dalej idących informacji.
Dopiero znacznie później zrozumiałem jego ostrożną taktykę; istotnie z punktu widzenia interesów gospodarza była jedyną: nie należało gości odstraszać. Lecz sprawa wyjaśniła mi się dopiero po szeregu własnych przeżyć, które rzuciły światło na osobę byłego lokatora i jego właściwe, zatajone przedemną umyślnie losy.
W każdym razie podobieństwo nastrojowe obu mieszkań tak dziwnie schodzące się z tożsamością przedostatniego lokatora dawało dużo do myślenia.
Z biegiem czasu nabrałem przekonania, iż dusza, że się tak wyrażę, obu pokoi nasiąkła jaźnią Łańcuty.
Że coś podobnego jest możliwem, wcale nie wątpię. Owszem sądzę, że wyrażenie takie, jak „zostawić gdzieś cząstkę swej duszy“, nietylko przenośnie brać należy. Nasze codzienne współżycie z danem miejscem, dłuższe przebywanie w pewnem środowisku, choćby ono należało tylko do świata organicznego bez współbytności ludzi, co więcej ograniczało się do sfery t. zw. przedmiotów martwych — musi po jakimś czasie wywołać wzajemny wpływ i obopólne oddziaływanie. Powoli wytwarza się rodzaj nieuchwytnej symbiozy, której ślady niejednokrotnie utrwalają się na dłuższą metę i po zerwaniu bezpośredniej styczności. Jakaś energja psychiczna pozostaje po nas i czepia się miejsc i rzeczy, do których przywykła. Owe remanenty, subtelne pozostałości związków ubiegłych, pokutują potem latami, kto wie, może wieki całe, niewidoczne dla niewrażliwych, lecz niemniej istotne, by czasem odezwać się wyraźniejszym gestem.
Stąd dziwny lęk i szacunek zarazem wobec starych zamków, zapadłych domów, czcigodnych zabytków przeszłości. Nic nie ginie i nic nie idzie na marne; po pustych ścianach, wyludnionych krużgankach tułają się uporczywie echa lat minionych...
W moim jednak wypadku zastanawiał jeden ważny szczegół, który musiałem uwzględnić od samego początku. Jak utrzymywał dozorca, mieszkał Łańcuta w tym domu parę miesięcy, poczem gdzieś wyprowadził się. Czas zatem, przez jaki mógł wpływać na wnętrze i przepajać je sobą, był stosunkowo znacznie krótszy od tego, który spędził przedemną w poprzedniem mieszkaniu. Mimoto ślad jego zaznaczył się tutaj silniej, niż w dawniejszym lokalu, gdzie miał możność działania na otoczenie przez dwa lata z górą. Widocznie siła rozpromieniania jaźni w tym okresie u niego wzmogła się i w nierównie krótszym przeciągu czasu doszła do rezultatów znacznie wydatniejszych.
Chodziło tylko o to, czemu należało przypisać ten nieproporcjonalny do dawniejszego stanu wzrost zdolności udzielania się na zewnątrz.
Wnosząc z rodzaju nastroju, którym tchnął mój obecny pokój, powód tego zjawiska nie leżał bynajmniej w spotęgowaniu energji życiowej jego byłego mieszkańca. Przeciwnie. Na podstawie rozmaitych objawów doszedłem do wniosku, że przyczyną był tu raczej jakiś rozkład wewnętrzny, jakiś rozstrój duchowy i to dość silny, który zakaził sobą otaczającą atmosferę. Łańcuta był wtedy najprawdopodobniej człowiekiem chorym.
O tem świadczył zasadniczy ton, jakim oddychało moje mieszkanie. Była nim cicha, beznadziejna w swym smutku melancholja. Wiała od popielatych obić ścian, stalowej barwy aksamitnych foteli, szła od srebrnych ram obrazów. Czuło się ją w powietrzu rozpyloną w tysiączne, nieuchwytne atomy, ocierało niemal o wiotkie, delikatne przędze, jakie rozsnuła po wnętrzu. Smutny, szary pokój...
Nawet kwiaty w doniczkach przy oknie i parę większych w wazonach koło etażerki jakby przystosowały się do panującego tu stylu: pochylone anormalnie na jedną stronę łodygi i kielichy zginały się smutno w bezwładnej zadumie.
Głos nawet, chociaż pokój był duży i słabo zastawiony sprzętami, cichnął gdzieś wylękły po wnękach, jak intruz strwożony własną śmiałością. Kroki moje głuchły bez echa w posadzce; przechodziłem jak cień.
Mimowoli chciało się usiąść gdzieś w kącie w wygodnym, pluszowym fotelu i zapaliwszy papierosa, godziny całe trawić w zamyśleniu, gonić bezcelowem spojrzeniem za obłoczkami dymu, śledząc jak skręcają się w spirale, rozpierścieniają w obręcze, płożą w taśmach po stropie... Coś ciągnęło do palisandrowego pianina, by wygrywać melodje łagodne, o tonach ściszonych, smutne jak łkania jesieni...
Na tem szarem, chorobliwie nastrajającem tle zaczął po pierwszym tygodniu mego pobytu rozsnuwać się jakiś dziwaczny, senny haft. Odtąd śniłem co nocy bez przerwy.
Treść snów była mniej więcej zawsze ta sama; marzenia zdawały się być tematem ustalonym, który ulegał tylko nieznacznym modyfikacjom lub drobnym przeróbkom; były to rozmaite redakcje tej samej historji.
Tłem, na którem rozgrywała się owa zresztą monotonna akcja, było moje pomieszkanie. W jakiejś porze nocy wyłaniał się na ekranie snu mój szary pokój z drzemiącemi po kątach sprzętami, z melancholijną nudą zamyślonych zwierciadeł i tak trwał przez długie godziny nocnego spoczynku. Pod oknem wsparty na łokciu siadywał jakiś mężczyzna o pociągłej, bladej twarzy i patrzył smutno przez szybę na ulicę. Przeciągało się to czasami na całe godziny. Potem wstawał, przemierzał parę razy pokój powolnymi, automatycznemi krokami ze wzrokiem utkwionym uparcie w posadzkę, jakby zajęty wyłączną jakąś myślą. Czasem przystawał i pocierał ręką czoło, podnosząc w górę oczy jasne, duże, cichą melancholją zaciągnięte. Gdy go przechadzka znużyła, siadał z powrotem, lecz teraz zwyczajnie już przy biurku pod lewą ścianą i znów długie chwile spędzał w pozycji nieruchomej z twarzą ukrytą w dłoniach. Niekiedy pisał coś drobnym, nerwowym charakterem. Skończywszy, odrzucał gwałtownie pióro, prostował wątłą postać i znów rozpoczynał spacer. Chcąc widocznie zyskać na przestrzeni, wędrował po pokoju w linji kolistej, czemu nie przeszkadzało rozmieszczenie sprzętów. Spostrzegłem jednak, że linja ta załamuje się nierówno w okolicy prawego węgła od drzwi, gdzie stała szafa; tutaj krzywizna, którą opisywał, z wypukłej przechodziła we klęsłą: wyglądało tak, jakby tego kąta unikał.
Na tem wyczerpywał się temat snu. Po kilku godzinach takiej monotonnej wędrówki przerywanej dłuższym lub krótszym wypoczynkiem przy oknie, stoliku lub w którymś z foteli — smutny człowiek, a wraz z nim i obraz pokoju rozwiewał się i zapadał w senną otchłań, a ja budziłem się zazwyczaj już nad ranem. Tak powtarzało się co nocy bez zmiany.
Ta uporczywość powracających wciąż obrazów i styl ich tak znamienny doprowadziły mię niebawem do niezachwianego wniosku, że aktorem rozgrywającej się co noc pantominy nie jest nikt inny tylko Łańcuta. Sny te pełne melancholijnej monotonji były niejako plastycznem uświadomieniem duszy mieszkania, którą odczuwałem tak przygnębiająco za dnia, praktyczną materjalizacyą rzeczy za subtelnych dla stanu jawy.
Przypuszczam, że to samo działo się bez przerwy i przez dzień, lecz wyraźnemu percypowaniu sprzeciwiały się zwodnicze zmysły i przemądry w swej zarozumiałości intelekt.
Wszak gwiazdy istnieją i w dzień, lubo przyćmione zgiełkiem przemożnych promieni słońca — widać je dopiero po zachodzie: Przypomina się mimowoli t. zw. pismo sympatyczne sporządzone przy pomocy atramentu, który po wyschnięciu czasowo zczeza, pozostawiając papier pozornie niezapisany; by móc list odczytać, trzeba go nagrzać przy ogniu — wtedy niewidzialne dotąd litery wynurzają się wywabione ciepłem.
W początkach zajmowało mię obserwowanie snów i wyszukiwanie odpowiednich związków, jakie bezprzecznie zachodziły między nimi a nastrojem dziennym pokoju. Lecz powoli spostrzegłem, że nieznacznie, lecz stale ulegam szkodliwym wpływom mego otoczenia, że widziadła senne i wnętrze, w którem przebywam za dnia, oddziaływują na mnie ujemnie, zatruwając mą jaźń ukrytym jadem.
Postanowiłem bronić się. Należało wydać walkę niewidzialnemu poprzednikowi, zetrzeć się z nim i wyrugować wspomnienia po nim, któremi tu wszystko przesiąkło.
Przedewszystkiem trzeba było usunąć i zastąpić innemi sprzęty znajdujące się w pokoju. One bowiem, jak trafnie przypuszczałem, stanowiły jeden z punktów atrakcyjnych dla groźnych pozostałości obcej psychiki. Spodziewałem się, że po wydzieleniu ich poza nawias mieszkania tem samem wyschnie parę zasadniczych źródeł przynęty, zerwie się kilka ważnych węzłów sympatji, utrzymujących niebezpieczny dla mnie związek.
Rzecz przeprowadziłem systematycznie, niemal doświadczalnie, metodą drobnych, ledwo dostrzegalnych różnic.
Kazałem tedy najpierw wynieść z pokoju duży, pluszowy fotel stojący przy oknie i zastąpić go zwykłem krzesłem. Już ta drobna modyfikacja mebli odbiła się wyraźną zmianą w przebiegu snu, który uległ jakgdyby pewnemu uproszczeniu; zabrakło mianowicie jednego z jego momentów: obrazu Łańcuty w pozycji siedzącej pod oknem; przez całą noc melancholik ani razu nie zajął świeżo sprowadzonego krzesła.
Nazajutrz usunąłem biurko, a na jego miejsce ustawiłem mały, zgrabny stolik na karty, nie omieszkując przytem zmienić też przyborów do pisania na inne. Najbliższej nocy usiadł wprawdzie Łańcuta przy gierydonie na dawnem, nie ruszanem jeszcze krześle, lecz nie opierał się już na jego pulpicie, przez cały czas nie ruszył piórem i wogóle zdawał się wystrzegać wszelkiego z nowym meblem kontaktu.
Gdy z kolei i to krzesło wymieniłem na elegancki, ostatnimi dniami nabyty taburet, nie zbliżył się już nawet do stolika. Ta partja pokoju stała się dlań niejako terenem obcym a stąd wrogim, którego widocznie unikał.
Tak stopniowo wyrzucałem sprzęt po sprzęcie, wprowadzając meble zupełnie nowe, w rażącej sprzeczności z dawnemi, o barwach obić żywych, pełnych umyślnej jaskrawości i krzyku. Po dwóch tygodniach pozostały z dawniejszych mebli tylko wspomniana już szafa i obok niej wiszące lustro przy drzwiach; tych dwóch sprzętów nie miałem zamiaru zmieniać z tej oczywistej przyczyny, że według mych przypuszczeń byłoby to całkiem zbytecznem: Łańcuty widocznie nic nie łączyło z tym kątem pokoju i unikał go ostentacyjnie. Pocóż więc narażać się na niepotrzebny trud?
A jednak domysł mój tym razem był mylny; powód niechęci, jaką okazywał Łańcuta ku tej partji, był całkiem inny; była nim nie obojętność, lecz wstrętne wspomnienie. Lecz nie wiedząc o tem, nie zarządziłem tam żadnych transmutacji.
Przeprowadzone zmiany, wywarły zbawienny wpływ na moje codzienne otoczenie: pokój jakoś poweselał, nadwątlił się przygnębiający nastrój wnętrza, ustępując miejsca pogodniejszej atmosferze. Równocześnie i sny moje przeszły w nowe stadjum. W miarę jak postępowała coraz dalej metamorfoza mieszkania, Łańcucie jakby grunt usuwał się pod nogami. Odciąłem go najpierw od okna, później odsunąłem od tej części pokoju, gdzie stało niegdyś biurko, z kolei ograniczyłem do kilku ledwo foteli. Wreszcie po usunięciu tych pozostała mu wązka przestrzeń między nowymi meblami. Lecz znać zmieniona atmosfera poczęła też wpływać nań deprymująco, bo zauważyłem w jego dotąd wyraźnie rysującej mi się postaci pewną rozwiewność konturów: człowiek ten z nocą każdą jakby subtelniał i ulatniał się; widziałem go już jak przez mgłę. Wkońcu przestał chodzić pomiędzy krzesłami, lecz przesuwał się jak cień po ścianach. Czasami całość postaci rwała się i dostrzegałem tylko fragmenty rąk, nóg lub zarysy twarzy. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości — Łańcuta pobity na głowę ustępował. Uradowany niechybnem już zwycięstwem zacierałem ręce z zadowoleniem, zabierając się do zadania mu ostatecznego ciosu; kazałem zedrzeć stalowo-szare tapety i obić pokój czerwonym papierem.
Skutek nie zawiódł: cień upartego przeciwnika przestał wałęsać się po ścianach.
Lecz czułem jeszcze jego obecność w powietrzu; była nieuchwytna, niezmiernie rozrzedzona, lecz mimo wszystko była. Musiałem zmierzić mu atmosferę do reszty.
W tym celu przez dwie noce z rzędu urządziłem w swym domu wesołą, bachiczną zabawę. Sam podniecałem wyuzdanie pijanych gości, dorzucałem ognia do tryskającego zdrowiem i młodą, bujną żądzą żaru. Szaleliśmy. Po tych dwu piekielnych, bezsennie odbytych hulatykach, które mi narobiły wiele nieprzyjemności ze strony współlokatorów, wkońcu trzeciej dopiero nocy rzuciłem się w ubraniu, śmiertelnie wyczerpany na łóżko i natychmiast usnąłem.
Zrazu zmęczenie przemogło onejroplastję i spałem bez widzeń. Lecz po kilku godzinach wypoczynku wynurzył się z mgławicy sennej jak zwykle mój pokój. Patrzyłem nań spokojnie, przez sen uśmiechając się tryumfująco: w pokoju nie było nikogo, absolutnie nikogo.
Chcąc umocnić się w przekonaniu, wodziłem oczyma zwycięzcy po wszystkich kątach, zaczynając od okna; tak przewędrowałem trzy czwarte pokoju, przeglądnąłem bystro fotele, sięgnąłem wzrokiem pod strop, zaczepiłem uważnie o ściany — nigdzie podejrzanego śladu, nigdzie choćby najlżejszej poszlaki. Nagle rzuciwszy niedbałe spojrzenie w ciemny węgieł pode drzwiami, ową jedyną partję zawsze tak starannie omijaną, — spostrzegłem go. Stał w pełnej, wyraźnej postaci, trochę zgarbiony jak zwykle, odwrócony do mnie plecyma.
Właśnie wyciągnął rękę ku szafie i przekręciwszy klucz, otworzył. Zatrzymał się tak wpatrzony w puste jej wnętrze z rzędami szczerzących drewniane zęby kołków. Powoli, ze spokojnym namysłem wydobył z kieszeni rodzaj taśmy czy skórzanego rzemyka i przywiązał do jednego z wieszadeł; spadający koniec zgiął w pętlę i zakluczył. Zanim zdołałem zorjentować się, już wisiał. Ciało skręcone śmiertelnym podrzutem zwinęło się o pewien kąt i odbiło w lustrze na sąsiedniej ścianie. Ujrzałem dokładnie w jego głębi twarz wisielca: była wykrzywiona szyderskim uśmiechem i patrzyła wprost we mnie...
Krzycząc, zerwałem się z posłania i wstrząsany febrycznym dreszczem wyskoczyłem przez okno na ulicę. Tu nie oglądając się poza siebie, zacząłem biec wśród nocy po pustych chodnikach, póki nie wpadłem do jakiejś austerji. Otoczyło mię wnet podejrzane towarzystwo podmiejskich rzezimieszków. Ich wesołość ocuciła mię; potrzebni mi byli w tej chwili. Zaciągnęli mię do drugiej, jeszcze pługawszej oberży; poszedłem; potem do trzeciej, czwartej i t. d. — towarzyszyłem wszędzie aż do końca, aż do białego rana. Wtedy słaniając się na nogach, zawinąłem nareszcie do jakiegoś hotelu, by tu zasnąć snem kamiennym.
Nazajutrz wynająłem wesoły, słoneczny pokoik na krańcu miasta. Do dawnego mieszkania nie wróciłem już nigdy.



NOCLEG

W drodze powrotnej z odwiedzin u krewnych, wpadłem na niefortunny pomysł, by milową przestrzeń dzielącą mnie od najbliższej stacji kolejowej przebyć nie wozem, lecz pieszo. Nęciła pora letnia, przedwieczorna i perspektywa wędrówki wśród pól ciężkich już wykłoszonem zbożem i łąk oddychających wonią polnych ziół i kwiatów. Lecz już w połowie drogi zacząłem żałować. W powietrzu zrobiło się jakoś duszno i parno; rozpierzchłe przez dzień stronami chmury skojarzyły się gwałtownie w groźne rzesze i zawisły ponuro w środku nieba. Zaniosło się na burzę.
Pomykałem kroku, by dotrzeć do przystanku kolejowego przed wybuchem żywiołu i dla uproszczenia drogi rzuciłem się na przełaj przez las. Po kwadransie wytężonego marszu po krętych ścieżkach zrozumiałem, że trud mój daremny i przed burzą nie ucieknę.
Żałobną kireję chmur rozdarł nagle oślepiający zygzak piorunu i głuchy łomot zmącił leśne zacisza. Lunął nawalny deszcz.
Schroniłem się przed pierwszym atakiem ulewy w jakiś zarosły drzewami zaułek, zaszywając się cały w gęsty krzak leszczyny. Tu przeczekałem moment krytyczny.
Gdy deszcz trochę zelżał, opuściwszy kryjówkę, ruszyłem dalej. Teraz szło się trudniej po rozmokłym, ślizkim od dżdżu gruncie; parę razy potknąłem się i omal nie wywróciłem na jakiejś złamanej gałęzi. Na domiar złego ściemniło się i słabo orjentowałem się w błędniku ścieżek i ścieżyn. Po półgodzinnym chodzie, na pół przesiąkły dżdżem, znużony wypatrywaniem zbawczej drogi, doszedłem do smutnego wniosku, że zmyliłem zupełnie kierunek i zgubiłem się w lesie.
Położenie było fatalne. Zapaliłem zapałkę, by przy jej blasku stwierdzić na zegarku, że jest już godzina siódma wieczorem, że o pociągu ani marzyć, bo pora mocno spóźniona.
Deszcz wprawdzie ustał, lecz ewentualność spędzenia nocy w lesie, na wilgotnej ziemi, nie uśmiechała się wcale obiecująco. Instynktem tonącego chwyciłem się uporczywie jakiejś ścieżki i nie oglądając ani w prawo, ani w lewo, zacząłem pędem biec między dwoma szeregami koślawych sosen.
Ruch rozgrzał mię i podwoił siły; po upływie kilkunastu minut zamajaczyła poręba, a w chwilę potem wydostałem się z przeklętego lasu na czyste, puste jak okiem sięgnąć pole. Byłem na jakiejś drożynie, która wciśnięta głęboko niby parów w ramy zagonów, mknęła w ciemniejącą dal. Postanowiłem iść nią, nie zmieniając kierunku, w nadziei, że zaprowadzi do wsi lub przysiółka.
Na chwilę wychylony z obłoków księżyc skrył się z powrotem w ich gęste opony; szedłem po ciemku.
Zaczął mżyć znowu drobny, przejmujący do szpiku deszczyk. Było mi zimno w lekkiem, spacerowem ubraniu bez zarzutki. Dążyłem przed siebie w absolutnej ciemności, od czasu do czasu wyciągając ręce, by zbadać zbocza śródpolnego parowu w obawie, czy nie schodzę z drogi. Raz natrafiłem na jakąś jamę i z trudem tylko wydobyłem się z jej chlupoczącej deszczówką głębi, to znów wpadłem w błotną kałużę po kolana...
Szedłem dalej. Grunt powoli jakby podnosił się, parów przechodził do jednakowego poziomu z polami. Wyczułem pod nogami zarosłą trawą przykopę, która rozdzielała podwójny tor kolei.
Po czasie doszedł mię z prawej strony zapach czeremchy. Przyspieszyłem kroku, wciągając z rozkoszą woń; była teraz mocniejsza i zmieszana z zapachem akacji; niewątpliwie zbliżałem się do jakiejś wsi lub dworu. Nademną odezwał się rozłożysty szum drzew, wielki, poważny rozhowor. Wytężyłem oczy w kierunku poszumu, lecz nie spostrzegłem nic: panowała bezwzględna, czarna jak kir oćma...
Po twarzy musnęła mię mokra gałąź, oblewając kaskadą kropel. Otarłem oczy i sięgnąłem ręką w górę, by pochwycić gałąź; zamiast niej palce objęły sztywne drewno sztachet.
— Sad — pomyślałem z uczuciem radości — lub park dworski. W każdym razie znajdę przytułek na noc.
By nie stracić kontaktu, nie wypuszczałem już z rąk ogrodzenia, lecz ciągle posuwając się naprzód, prześlizgiwałem palce po drewnianych przęsłach, niby po nici przewodniej wśród mroków nocy. W pewnem miejscu sztachety ustąpiły, odchylając się w głąb. Była furtka. Wszedłem i zamknąłem za sobą; w ciszy rozległ się wyraźnie skrzyp zardzewiałych zawiasów.
Szedłem jakąś aleją owianą ruchem drzew, które rosły po obu jej stronach; wkoło odzywał się szmer liści i łopot gałęzi miotanych na wietrze. Nie widziałem nic — nawet pnie drzew niewidzialnych zlewały się zupełnie z czernią nocy; nie wyodrębniał się ani jeden szczegół. Tak uszedłszy kilkaset kroków, niespodziewanie uderzyłem głową o coś twardego; podniósłszy rękę w kierunku przeszkody, przekonałem się, że były to sztachety. Więc ogród tutaj się kończył; widocznie ścieżka, którą szedłem, nie była główną i biegła wszerz. Przypuszczalny dwór czy zagroda leżały zatem u końca ścieżki głównej, która zapewne krzyżowała się gdzieś z dróżką obraną przypadkowo przezemnie. Należało szukać punktu węzłowego ścieżek. Zawróciłem tedy i zacząłem posuwać się ostrożnie w kierunku, skąd przyszedłem, co parę kroków czyniąc próbne zboczenia na obie strony. Lecz nie mogłem jakoś trafić na upragnioną drogę, która według mych domysłów miała zaprowadzić do domu. Nie śmiąc zapuszczać się pomiędzy krzewy i drzewa, wśród których można było błądzić do rana, wracałem po każdej próbie na środek ścieżki, by z kolei badać teren po przeciwnej jej stronie. Lecz poszukiwania spełzły na niczem; po kilkunastu minutach drogi znalazłem się z powrotem u furtki. Zrozpaczony niepowodzeniem, przemokły do nitki, podjąłem trud od nowa, postanawiając teraz iść tylko brzegiem prawym i najpierw przepatrzeć jak najdokładniej tę stronę.
Zaledwie uszedłem parę kroków, potknąłem się o jakiś wystający pniak; padając odruchowo wyciągnąłem ramię, by uchwycić się drzewa lub krzaku. Wtedy zamiast pnia ręka natrafiła na węgieł jakiegoś budynku. Zatrzymałem się, wodząc dłonią po jego ścianie. Była drewniana, zbita z niewygładzonych tarcic. Tak namacałem drzwi zamknięte na kołek...
Zawahałem się: wejść, czy szukać dalej?
Chyba dworem ta buda być nie mogła?
Rozstrzygnęło ogromne znużenie. Nagle uczułem, że dalej już iść nie zdołam. Dreszcz gorączki wstrząsał mną już od chwili. Zapukałem. Z wnętrza nikt nie odpowiedział. Przyłożyłem ucho do ściany, nasłuchując. Cisza zupełna. Zniecierpliwiony, wyrwałem kołek i całym sobą pchnąłem drzwi. Otworzyły się bez oporu.
Uczułem woń świeżego siana i zgaszonych świec.
— Szczególna kombinacja — pomyślałem, zamykając za sobą skwapliwie wejście.
— Dobry wieczór! — odezwałem się głośno.
— Dobry wieczór! — odpowiedziało echo.
Przestrzeń, do której wszedłem, była znać pustą. Głos dudnił jak w beczce.
Potarłem zapałkę jedną, drugą — niestety odmówiły posłuszeństwa; przemokły wraz ze mną. Trzeba było zrezygnować ze światła. Po omacku przesunąłem się wzdłuż ścian, dotykając ich powierzchni. W drugiej z rzędu wnęce zatrzymał mię jakiś przedmiot, który potrącony nogą zadudnił głucho. Chciałem go wyminąć i pójść dalej, lecz ręka trafiła na próżnię i wpadłem w jakieś wnętrze. Sprzęt był widocznie wydrążony.
— Co u licha? — pomyślałem, czepiając się wystającego brzegu. — Niecki, czy koryto?
Wreszcie wydobyłem się nazewnątrz. Zrobiło mi się nagle jakoś nieswojo.
— Gdzie jestem? — krzyknąłem na cały głos.
Milczenie. Stałem, łowiąc uchem śmiertelną ciszę. Najlżejszy oddech ludzkiej piersi nie mącił głuszy nocy. Słyszałem tylko przyspieszone udary własnego serca...
Podjąłem wędrówkę po izbie. Po chwili nogi wplątały się w jakieś chusty, czy odzienie porzucone na podłodze. Schyliłem się, podniosłem. Był podarty, wilgotny łachman, cuchnący zgnilizną i zapachem starych, łojowych świec. Odrzuciłem go z obrzydzeniem.
Znużony mózg snuł domysły na temat miejsca. Może buda sadownika dworskiego lub wyszły z użycia stebnik? Ponętna woń siana zwabiła mię ku środkowi izby.
— Może będzie się można przespać na niem, choćby na podłodze?
Na poziomie piersi wyczułem nagle przeszkodę: jakiś stół, czy pryczę zasłaną warstwą świeżego siana. Wyciągnąwszy rękę, błądziłem z lubością po wonnem podścielisku. Tapczan był niezajęty; znalazłem łoże.
Bez namysłu zrzuciłem przemokłą bluzę i położywszy w głowach, wydłużyłem się rozkosznie na posłaniu.

Na dworze padał wciąż deszcz, bębniły po dachu duże, ciężkie krople, kwilił wiatr w gałęziach drzew. Ukołysany monotonją żywiołów, wyczerpany długą włóczęgą wśród deszczu i burzy, niebawem zapadłem w stan przedsennych marzeń. Przez chwilę trwało zawieszenie między snem a jawą, pełne skłębionych obrazów, kształtów, postaci — z kolei spadła gęsta, zsiadła mgła i stłumiła je ślepym woalem — wreszcie nadpłynęła pierwsza fala snu i przeszła nademną, pogrążając w odmęcie. Wkrótce porwany tajemniczym nurtem, znalazłem się daleko, w otoczeniu zgoła nowem, nieznanem, wśród ludzi obcych wytwornie odzianych..

Wnętrze staroświeckiego dworu. Na ścianach tureckie makaty, konterfekty dziadów i broń myśliwska. Jakaś sala duża, jasna, w obłokach tytoniowego dymu. W środku, przy stole zielonem suknem obciągniętym, grupa mężczyzn w strojach wieczorowych. Grają w karty: wist. Twarze znużone, zmięte. Zapewne po nieprzespanej nocy. Uwagę skupiają na sobie trzy postacie — dwóch mężczyzn i kobieta. Piękni ludzie. Zwłaszcza ten blondyn o charakterystycznym, angielskim profilu. Rasowy człowiek. Gra nerwowo, jakby roztargniony i przegrywa ciągle. Ciemnofiołkowe oczy co chwilę podnoszą się z ponad kart i wpijają w bladą, czarnowłosą panią w szkarłatnym szalu, siedzącą przy tamtym mężczyźnie, zapewne mężu.
Tych dwoje ludzi coś wiąże ze sobą, jakaś mocna, serdeczna tajemnica. Spojrzenie kobiety nie schodzi z twarzy przegrywającego — ssie słodycz pijanych miłością jego oczu. Twarz męża skupiona, marmurowa; głęboka rysa przekreśla czoło w okolu bujnej, kasztanowatej czupryny. Gra równo, spokojnie — tylko od czasu do czasu pochyla się ku dogorywającej świecy po prawej stronie i zapala u jej płomienia papierosa. Wtedy na moment oczy jego szare, stalowe szukają oczu przeciwnika i patrzą w nie zimno, z natężoną uwagą... Gra toczy się dalej nieubłaganym, fatalnym ciągiem.
Mijają długie minuty, kwadranse, godziny... Wtem pani nieznacznie pod osłoną szala wyciąga ramię krągłe, cudnie wyrzeźbione i szuka ręki ukochanego. Dłonie ich spotykają się na mgnienie oka, na krótką, boską chwilę i spłoszone cofają się z powrotem.
Mąż drgnął niespokojnie, gwałtem stłumił podryw podniesionej już ręki. Tylko twarz zszarzała jak popiół, sfałdowała się w nerwowe, ostre linje i wysiłkiem woli ułożyła w maskę obojętności. Zauważył...
Blondyn zaczął rozdawać karty. Padły króle, walety, zakręcił się młyńcem na suknie as karowy...
Kobieta wstaje i coś mówi. Przeprasza gości, każe podać poranną przekąskę. Przechodząc obok blondyna, musnęła z lekka, niby przypadkiem jego policzek szerokim rękawem kimona. Postać jej pełna, dorodna, a gibka znika za portjerą w przyległym pokoju. Mężczyźni przeprowadzają odchodzącą ukłonem i wracają do wista.
Znać sytuacja powstała w grze jest arcyciekawą, bo chwilowo twarze ożywiają się i znać naprężenie uwagi. Wygrał pan domu...
Wchodzi służąca i podaje na tacy herbatę i ciasta. Goście spożywają śniadanie. Z zamieszania i ruchu odsuwanych krzeseł korzysta sługa, by zręcznie wcisnąć blondynowi w rękę drobny, papierowy zwitek. Chwycił chciwie, rzucając wkoło szybkie, badawcze spojrzenie. Odetchnął: nikt nie widział...
Nieobecność pani domu zwraca uwagę męża. Pyta o coś sługę i wychodzi. Chwila nader stosowna. Szczęśliwy rywal kryje się we framudze okna, rozwija papier, czyta. Fala krwi krasi mu lica, w oczach grają blaski. Zwinął, schował na piersi... Dopala papierosa, usuwa się w głąb i wśród gwaru znika za drzwiami naprzeciw portjery.
Po czasie wraca mąż. W rysach wzburzenie, błysk gniewu. Po scenie. Bierze go w wyłączne posiadanie jakiś opasły jegomość i ciągnie w kąt na pogadankę. Ustąpił, lubo niechętnie. Mija kwadrans, pół godziny.
Rozpierzchli goście powoli wracają na swe miejsca przy zielonym stoliku. Zauważono brak blondyna. Na kilku twarzach świtają uśmiechy, padają jakieś półsłówka, domyślniki. Spojrzenia ześrodkowują się nieznacznie na panu domu.
Powstał blady, drżący.
— Przepraszam panów. Obowiązkiem moim odszukać zabłąkanego gościa. Zaraz będę służył z powrotem.
Odsuwa gwałtownie kotarę i przechodzi w głąb domu. Widać długą, gubiącą się w ogrodzie amfiladę pokoi, starych, zgłuszonych adamaszkiem kotar komnat — otwierają się jedne po drugich drzwi, odrzucane nerwowo skrzydła, odchylają ciężkie zasłony... Padają w kąty spojrzenia złe, badawcze, świdrują alkowy, przepatrują sypialnię...
Wypadł na ganek, zbiegł po schodkach, skręcił deptakiem w lewo. Kroki ciche, ostrożne, podstępne. Doszły go jakieś głosy, szepty namiętne. Zajrzał przez kratę oplecionej dzikiem winem altany. Zobaczył... Przechyliła mu głowę na piersi, podała usta. Całował długo, przeciągle...
Nagle scena zmieniła się. W środku chłodnika stanął mąż. Na ustach zimny, ironiczny uśmiech, w rękach szpicruta.
— Excusez!
Kobieta porwała się z ławki, chciała coś przemówić. Przerwał jej świst trzciny. Z krótkim okrzykiem podniosła rękę do policzka, na którym wykwitła podłużna, czerwonosina pręga... Tamten rzucił się na oszalałego z gniewu, zamierzył się ręką ku twarzy. Lecz w drodze napotkał opór: zatrzymało go mocne, stalowe ramię.
— Znajdziemy inny sposób załatwienia tej sprawy.
Ruchem rozkazującym wyciągnął rękę ku kobiecie i wskazał dom:
— Proszę nas zostawić samych!
Odeszła. Niema gra twarzy, pojedynek spojrzeń. Oczy przeciwników związane w śmiertelnym uścisku niemal równocześnie zatrzymują się na koszyczku od robót, pozostawionym przez panią na stole. Przykuwają uwagę dwa kłębki na spodzie: zielony i błękitny. Dziwny uśmiech błąka się na wargach męża. Sięgnął po kłębki, położył na ręce; igra nimi, taczając po dłoni. Patrzy pytająco na tamtego. Ujął w palce kulkę błękitną:
— Śmierć.
Blondyn skinął na zgodę.
Teraz podsuwa dłoń z zieloną.
— Życie.
— Dobrze.
— Kto będzie ciągnął losy?
Djalog przerywa duży, angielski chart. Śliczne zwierzę wbiega do altany w krótkich, gibkich skokach i zaczyna łasić się u stóp blondyna. Ten głaszcze psa po łbie, poczem wskazując go przeciwnikowi, objaśnia:
— Nero.
— Dobrze.
Wkłada napowrót do koszyka oba kłębki i stawia na stole. Z kolei sięga po nie rywal i ująwszy w prawą rękę, zwraca się do psa:
— Apporte, Nero! Apporte!
Z palców wymknęły się różnobarwne kule i zataczając podwójną parabolę, spadły o kilkadziesiąt kroków na ścieżkę: bliżej zielona, o kilka metrów za nią błękitna.
— Apporte, Nero! — zachęcił powtórnie blondyn.
Pies rzucił się z miejsca i lekkim truchtem zbliżał ku kłębkom. Obaj mężczyźni śledzili bacznie z altany jego ruchy. Nero chwycił w zęby najbliższy motek zielony i już miał zawrócić ku panu ze zdobyczą, gdy wtem spostrzegł drugi poza nim pod klombem. Zwierzę zawahało się na moment, jak postąpić; po namyśle podbiegł do klombu i podjął. Dumny z sumiennego rozwiązania problemu, wracał chart do altany, trzymając w wysoko podniesionej paszczy oba kłębki. Wtem zaczepił nogą o jakiś korzeń, podskoczył i trzepnął głową o krzak; wtedy zdaje się jeden motek wyśliznął mu się i wypadł gdzieś po drodze pomiędzy krzewy. W chwilę potem zdyszany, podawał swemu panu pozostały kłębek. Był to błękitny kłębek śmierci.
Blondyn odebrał go i pogłaskał psa po lśniącej jedwabistej sierści:
— Dziękuję ci, Nero.
Uśmiechnął się i patrząc na swego zwycięzcę, dodał spokojnie:
— Dzielny pies. Tak, tak. Mój własny pies. Żegnam pana.
Odpowiedział milczący ukłon.
Krokiem szybkim, nerwowym opuścił altanę, przemierzył park i furtą wydostał się na pola. Za nim biegł Nero. Młody człowiek zwolnił kroku i skręcił pomiędzy wikliny za dworem. Szedł brzegiem zarosłej tatarakiem i rogożą rzeki. Rozsuwał mechanicznie wilgne rosą ich pałki, nurzał się w lesie mokrych okiści. Wśród zieleni przesianej złotem porannego słońca odcinał się czarnym konturem jego smukły, świetnie skrojony frak.
Pies towarzyszył wytrwale, wstępując w tropy pana, który zdawał się go nie dostrzegać. Nagle wyszedłszy z gąszczy na małą łączkę, obrócił się i spostrzegł wiernego towarzysza. Błysk gniewu zagrał w zeszklonych rozpaczą oczach. Podbiegł i kopnął zwierzę z całej siły.
— Precz, ty bydlę podłe!
Pies zaskowytał, zatoczył się i popatrzył z wyrzutem w oczy. Pan odwrócił się i poszedł dalej. Teraz błądził nad samą rzeką. Tępe spojrzenie snuło się po fali, wlokło z biegiem prądu. U nóg odezwało się pokorne skomlenie psa: Nero przepraszał za nieznaną mu przewinę, lizał ręce, łasił się. Wtedy człowiek wydobył z kieszeni mały, krótki rewolwer i strzelił mu w łeb. Zwierzę wydało cichy jęk i padło u stóp pana, składając roztrzaskaną głowę na wyciągniętych łapach.
Desperat oglądnął broń i zauważywszy widocznie brak naboi, odrzucił w wiklinę, jako rzecz niepotrzebną. Potem bez namysłu wskoczył w rzekę. Woda pod nim wzburzyła się, wzdęła, prysła pluskotem pian i zawarła się nad ofiarą równą, gładką pościelą. Pociekły dalej nurty w drogę ku dalekim celom, potoczyła się fala na wędrowną dolę, pomknął wart błędny w tęsknotę wieczystej włóczęgi...
I cicho było nad brzegiem rzeki, cicho i samotnie. Czasem chyba zaleszczotała w wiklinie pstra krasnowronka, zabrzęczał komar, zarechotała żaba — czasem lotem zygzaka przefrunęła krzykwa, zawahała się nad liściem podbiału przeźrocza ważka... Kiedyniekiedy ozwał się spłoszony odzew cyranki, zahuczał dziki gęsior, zakwiliła rybitwa. W dali, tam na zakręcie, gdzie wstęga wody gubiła się między chaszczami, leżało senne, mraką nasiąkłe drzemanie...
Powoli mgły stamtąd idące zaczęły zasnuwać krajobraz; mroczne woale spowijały rzekę, pętały krze, przesłaniały brzegi — aż wszystko zlało się w jeden wielki, bezkształtny, szarobiały kłąb...
Nagle uderzył w oczy czerwony krzyk światła i obudziłem się...
Był dzień duży, jasny. Leżałem na wznak, twarzą wystawiony na działanie promieni słońca, które całym snopem wpadały przez małe, zakratowane okienko w ścianie naprzeciw. Oślepiony blaskiem, przysłoniłem oczy i spojrzałem uważnie dookoła. Przykry wstrząs przejął niespodzianie me ciało. W kącie spostrzegłem trumnę. Otwarte jej wnętrze zionęło ku mnie pustką śmierci.
Odwróciłem oczy; wzrok padł na wystający róg pryczy, na której leżałem. Był okryty jakimś czarnym spłachciem, czy sztuką obdartej materji. Machinalnie wziąłem do ręki; był to łachman kiru brudny od prochu i błota, skapany łzami świec. Przypomniałem sobie ubiegłą noc i gałgan podjęty przezemnie wśród ciemności. Brrr... Nogą strąciłem go na ziemię.
Przetarłem oczy. Resztki snu ulotniły się. Otrzeźwiałem zupełnie.
Gdzie jestem?
Pod ręką lewą ukrytą w sianie pościeli uczułem jakiś twardy przedmiot, który obejmowałem dotąd bezwiednie palcami. Lenistwo nie pozwoliło mi dźwignąć się i przekonać, co. Zwróciłem tylko w tę stronę głowę, lecz nie zobaczyłem nic; spiętrzona ściana słomy i siana przesłaniała mą rękę wraz z trzymanym w niej przedmiotem. Zacząłem poruszać palcami wzdłuż. Szczególna! Teraz miałem wrażenie, że przesuwam je po czemś miękkiem, niby po suknie, niby po czyimś rękawie. Nagle zrozumiałem. Ręka moja trzymała w bezwiednym uścisku przez noc całą ramię człowieka. Jednym podrzutem porwałem się z pryczy i usiadłem. Wał słomy usunął się, odsłaniając przedemną leżącego tuż obok na tym samym tapczanie mężczyznę. Krótkie spojrzenie, rzucone na twarz towarzysza, zmroziło mi krew w żyłach: poznałem blondyna widzianego we śnie.
Była to ta sama arystokratyczna twarz, te same wytworne rysy, tylko teraz podkreślone ostrzej rylcem śmierci. Leżał wyciągnięty sztywno na podścielisku słomy w pomiętym, jeszcze wilgotnym fraku, z wisiorami zielsk wodnych w bujnych, jasnych włosach, ze smugami mułu na spodniach i gorsie koszuli.
Patrzyłem jak osłupiały, nie dowierzając oczom...
Nagle jednym skokiem opuściłem trupie legowisko i nie patrząc poza siebie, zacząłem wciągać na ramiona bluzę. Chciałem wyjść stąd jak najprędzej, uciec jak najdalej.
Wtem z zewnątrz odezwały się liczne kroki i szmer głosów. Przymknięte drzwi odchyliły się i do środka weszło paru mężczyzn: trzech chłopów z wójtem na czele, żandarm, jakieś chuderlawe indywiduum o wyglądzie pisarza gromadzkiego i dwóch gentelmanów. Towarzystwo miało postawę uroczystą, urzędową.
— Komisja śledcza — pomyślałem.
— A pan co tu porabiają? — zapytał mnie wójt grubym, nizkim basem.
— A cóż? Przespałem się niechcący w tej izbie.
— Nie wolno. Taż to trupiarnia — zgromił surowo.
— Wczoraj po nocy zabłądziłem tu, uciekając przed zlewą. Nie wiedziałem, gdzie wchodzę.
— Winszuję noclegu — odezwał się jeden z inteligentów, szczupły brunet z kozią bródką, zapewne lekarz.
— Istotnie, dziwnie się trochę spało. Te zwłoki?
— Wydobyli tutejsi chłopi wczoraj popołudniu z wody. Rzeka wyrzuciła na brzeg, niedaleko młyna.
— Panowie — zagadnąłem — zapewne chcą teraz przystąpić do sekcji?
— Właśnie. Komisja w komplecie. Panie sędzio — zwrócił się do przysadkowatego pana w urzędniczej czapce z teką pod bokiem. — Czy zaczekamy na przybycie pana Giżyckiego?
— A właśnie sam jaśnie wielmożny pan dziedzic — chórem odpowiedzieli chłopi, robiąc miejsce mężczyźnie, który w tejże chwili przekraczał próg kostnicy.
Przybyły zdjął szeroki, biały kapelusz „panama“ i objąwszy mary krótkim rzutem oczu, zbladł jak ściana. Poznałem męża ze snu. Zapanowało głębokie milczenie. Lekarz otworzył duże, orzechowe puzdro i zaczął dobywać zeń przybory do obdukcji. Połyskiwały pod światło zimne ostrza lancetów, rozlegał się metaliczny dźwięk rozkładanych w porządku nożów i pincetów.
Wtedy milcząco skłoniwszy się obecnym, opuściłem wnętrze.
Za drzwiami przywitał mię skąpany w rosach porannych, rozbrzmiały brzękiem owadów i ptaszków cmentarz. Szedłem białym piaskiem wysypaną ścieżką z rządkami mogił po stronach. Z zielonych gąszczów czeremchy wystawały poprzekrzywiane krzyże w naszyjnikach zeschłych wieńców — z poza bukietów jaśminu wychyliła się raz zczerniała już statuetka Matki Bożej — wyciągnęły zwichnięte skrzydła nagrobnych aniołów... Na trawach mogilnych perliły się łzy dżdżu i tęczowały w słońcu. Z ziemi przepojonej wodą szedł ciepły, wilgny wyziew, nasiąkał wonią kwiatów, ziół i dźwigał się w górę ponad drzewa. Na brzozie płaczącej u furty siedział jakiś ptaszek szary, płochliwy i cicho kwilił...



ZNAK

— Passe!
— Trójka.
— Spód.
— Passe.
— 10 taroków, pagat ultimo, tous les trois!
— Contra!
— Re! — odparował spokojnie pan domu i rozpoczął grę królem czerwiennym.
Papierowy władca zebrał okrężną daninę i nie przebity po drodze, wrócił lewą do właściciela. Rozmuski zadał z kolei taroki, zręcznie a z powodzeniem prowadząc inicjatywę gry. Nie pomogły wybiegi chytrych partnerów, zastawiających sidła na muzykalnego pagata — przebiegły cytrzysta wymknął się z obieży i zgodnie z zapowiedzią u początku, triumfalnie zakończył turę. Rozmuski wygrał.
Powoli, znużonym ruchem zapalił papierosa i zgarnąwszy parę złotówek, zaczął mieszać karty. Fortuna stała dziś wytrwale za jego krzesłem. Hazardował, podwajał i potrajał stawki — zawsze szczęśliwie: stos złotych i papierowych rulonów po jego lewej ręce rósł bezustannie. Kiedyindziej możeby go powodzenie dziwiło — dziś był zbyt zmęczony, by się nad tem zastanawiać. Grał tylko z automatyczną uwagą, obliczał ze szczególną sumiennością, jakby z obowiązku, w rzeczywistości obojętny.
Właściwie narzucono mu tę grę, do której zupełnie nie był nastrojony. Uległ tylko życzeniu trzech swoich towarzyszy i przyjaciół z sąsiedztwa, którzy po hucznej zabawie w domu przyszłych teściów Rozmuskiego wprosili się doń już późno wieczorem na partję taroka. Cóż było począć? Ludzie mili, szczerze mu życzliwi, a nadto moralni sprawcy blizkiego już małżeństwa, przyjaciele-swaci. Wsiedli do sań i prosto od Załęskich zjechali do modrzewiowego dworu rodziny Rozmuskich.
Zjedli krótką, kawalerską przekąskę, wypili parę kieliszków starej, gdańskiej wódki i żwawo zasiedli do zielonego stolika. Rozgrzani siarczystym mrozem, sporą ilością wychylonych napoi i ciepłem dużej, staropolskiej świetlicy, panowie rozobozowali się w domu przyjaciela swobodnie, nie krępowani obecnością kobiet.
Kostrzycki, wesoły, smukły blondyn z bujną, zawadjacką czupryną, zrzucił nawet frak i przewiesiwszy go przez grzbiet krzesła, grał, nucąc od czasu do czasu jakąś krotochwilną piosenkę.
Zgorzelski, rosły, barczysty, właściciel żytomierskiego klucza, rozparłszy się szeroko w skórzanym, wypłowiałym już mocno fotelu, wtórował mu grubym basem, sięgając w przerwach po butelkę węgrzyna, umieszczoną u nóg jego pod stolikiem.
Trzeci z rzędu, szczupły, z zawiesistym, melancholijnie trochę opuszczonym wąsem, Biedrawa, milczał zawzięcie, pykając z krótkiej, fajansowej fajeczki.
Na dworze lepił śnieg, na szybach malował krzepkie kwiaty mróz, a w kominie buzował pryskający co chwila mietlicą iskier ogień. Zaciszno było w starym dworze, zaciszno i ciepło.
Krwawe błyski ogniska wędrowały bezgłośnie po ścianach i przeglądały czerwonymi plamami zdobyczne, tureckie makaty, zwisające od stropu niemal po podłogę. Czasem gorętszy pełgot wymknąwszy się z kominka, trafił celnym rzutem surową jakąś twarz pradziada z portretu i zagrał migotem połysków; sędziwy wojownik jakby kraśniał od pocałunku i skostniałe, surowe rysy łagodniały w pobłażliwym uśmiechu. Czasem swywolny grot ognia musnął po drodze poważne lico babki-matrony, że wydrążona z wiekowej zadumy, zdała się żywszem spoglądać wejrzeniem; w ciemnych, głębokich oczach zapalały się jakieś światła, mżyły jakieś błyski, by znów po chwili pogrążyć się w ciemność i zapaść w starczą drzemotę...
Pan domu był tego wieczora małomówny. Po bladej, posągowo wykutej twarzy jego o iście rzymskim profilu, nie przemknął ani razu uśmiech; zimne, zacięte dumnie usta ani razu nie wygięły się linją pogody, wesołego żartu. Obojętnie zbywał milczeniem dowcipy przyjaciół, ze spokojnym chłodem odpowiadał na przekorne ich zaczepki. Czarne, mgłą smutku powleczone oko patrzyło gdzieś w przestrzeń, białe, cudnie sklepione czoło marszczyło się chwilami w podłużne, nerwowe brózdy. Był w nastroju zgoła nie przedweselnym. Usiłowania druhów, którzy już od lat paru dokładali wszelkich starań, by go wyprowadzić ze stanu dziwnego zobojętnienia dziś także spełzły na niczem. Ponura zaduma zagnieździła się w sercu tego zamkniętego człowieka.
A młody był jeszcze, młody i piękny. Z pod bujnej wichury kruczych włosów wyglądało oblicze męskie, o linjach mocno zakreślonych, pełne energji i poczucia siły. Podobno niegdyś należał do najweselszych ludzi w okolicy i szalał żarem niespożytego temperamentu na sąsiedzkich zjazdach i kuligach. Dopiero małżeństwo, zawarte lat temu dziesięć z Jadwigą Grotkowską, zmieniło go najzupełniej. Spoważniał, zaczął unikać towarzystwa, wieść życie w zaciszu domowem.
Różne krążyły pogłoski o pożyciu Rozmuskich i gadatliwa plotka snuła o niem najdziwaczniejsze powieści. Najprawdopodobniej jednak szczęśliwem nie było. Związek tych dwojga wyjątkowych ludzi, dumnych nad miarę i nad wyraz gwałtownych, należał do rzędu tych rzadkich stosunków, które znachodzą ujście albo w miłości do szału, do zatraty tchu, zaprzepaszczenia siebie, lub — w śmierci. I tę ostatnią drogę obrała Jadwiga Rozmuska. Pewnej zimowej nocy znaleziono ją martwą, z przestrzeloną na wylot piersią w sypialni męża. W liście ukrytym za gorsetem wyznała dziwna kobieta, że ginie z własnej ręki i woli, nie podając przyczyn samobójczego zamachu.
Rozmuski szalał z bólu, wił się z rozpaczy i gdyby nie wyraźne życzenie zmarłej wyrażone w testamencie, by został przy życiu, byłby niewątpliwie poszedł w jej ślady.
Lecz od owej tragicznej nocy chmura bólu nie zeszła z posępnego czoła. Rozpytywany o szczegóły śmierci i przeszłość małżeńską, milczał uporczywie i odmawiał wszelkich zwierzeń. Wogóle nigdy o wypadku i żonie nie wspominał, zawarłszy w sobie przeszłość na żelazne wrzeciądze.
Od tego czasu upłynęło lat pięć. Ból ukoił się, złagodniał i przeszedł w stałe zamyślenie. Dopiero w ostatnich miesiącach Rozmuski jakby otrząsł się pod dobroczynnym wpływem przyjaciół i zwolna powracał do życia. Wreszcie ustąpił usilnym ich zabiegom i poprosił o rękę bogatej a pięknej Leokadji Załęskiej, córki sąsiada, która podobno od dawna, jeszcze przed zawarciem jego pierwszego małżeństwa darzyła go cichem, nieodwzajemnionem uczuciem.
Stefan Rozmuski zaręczył się. Dzisiejszego wieczora po hucznych zrękowinach wśród toastów i kwiatów wrócił z drużbami do siebie, szarpany burzą wewnętrznych sprzeciwów pod maską obojętności i zadumy...
Rozpoczęto czwartą partję. Zgorzelski zmieszał karty, rozdał i po przeprowadzeniu licytacji, potoczyła się gra od nowa. W pewnym momencie Rozmuski wyciągnął z wachlarza kart trzymanych w lewej ręce łysego skiza i zagrywając nim, wpatrzył się tępo w jego połyskliwy monokl...
Wtem skrzypnęły z cicha drzwi wchodowe i do pokoju wsunął się nieśmiało Filip, stary sługa domu.
Rozmuski usłyszał ostrożne kroki i zwrócił się doń profilem.
— Jaśnie panie!
— Cóż powiesz stary?
— Jakaś pani w żałobie czeka w sieni i radaby bardzo w ważnej sprawie widzieć się z jaśnie panem.
Rozmuski spojrzał na zegarek.
— Teraz? O trzeciej po północy? Także fantazja! Pewnie znowu jakaś wdowa po oficjaliście. Nie macie wyobrażenia moi kochani — dokończył w stronę przyjaciół — jak mnie już nuży ta wieczna żebranina. Nachodzą mnie i dręczą niemal codziennie.
— Jaśnie panie — wtrącił poważnie Filip — znam je wszystkie, bo nie od dziś i nie od wczora tutaj służę — to nie jest żadna z tych. To jest ktoś inny.
Rozmuskiego uderzyło coś w głosie sługi, bo popatrzył nań uważnie, poczem wstając od stołu, przeprosił gości:
— Wybaczcie, muszę na parę minut przerwać partję, zaraz wrócę. Filipie, przyniesiesz tymczasem panom parę butelek węgrzyna, tego w zielonych flaszkach, wiesz?
— Stanie się, jaśnie panie!
Rozmuski nacisnął klamkę i zniknął w sieni. Za nim milcząco wymknął się z komnaty służący. Goście zostali sami we trójkę.
— A to jakaś romantyczna historja! — zauważył wesoło Kostrzycki. — Odwiedziny o północy w grubej żałobie!
— Ej, kto wie — podchwycił krotochwilnie Biedrawa — czy nasz Stefan nie ma jeszcze jakichś zaległości nowszej daty?
— Aha właśnie, i ja o tem myślałem — potwierdził sentencjonalnie Zgorzelski — może jakaś maleńka likwidacja z ostatniej doby wdowiego bytowania. — A w samą porę się zgłosiła — za jaki tydzień, dwa mogłoby być za późno.
Tok dalszych uwag przerwało wejście Filipa z węgrzynem. Stary milcząc postawił trzy omszałe butelki na srebrnej, masywnej tacy i odkorkowawszy, nalał ciemnowiśniowego napoju do dużych, w krysztale rzniętych szklanic. Obecność starca zmroziła jakoś wesołość. Wiał od niego jakby chłód i utajona niechęć.
Kostrzycki podniósł pod światło likwor i pojąc oczy jego przedziwnie soczystą barwą, przerwał przykre milczenie:
— Na zdrowie miłego gospodarza i jego przyszłej pięknej żony!
— Na zdrowie, vivant! Crescant et multiplicentur! — zawtórowali wszyscy trzej chórem, spełniając toast.
Filip nieznacznie skrzywił się i zabierał do wyjścia.
— No, a ty stary — zatrzymał go w drodze Kostrzycki — nie napijesz się z nami na zdrowie twej przyszłej pani?
Starzec spojrzał nań surowo i odpowiedział spokojnym, równym głosem:
— Nie — dziękuję wielmożnemu panu — za wielki zaszczyt. Zresztą jedną miałem panią w życiu i tej wiernie służyłem, a dziś ona nieboszczka. Stary ja już niezdara — dorzucił z tłumioną goryczą — czas mi już odejść na spoczynek, czas. Nie umiem dwom bogom służyć.
I nie czekając na odpowiedź, skwapliwie opuścił zaskoczonych tym wybuchem mężczyzn.
Kostrzycki pierwszy ochłonął ze ździwienia.
— A to ciekawy stary! Słyszeliście?
— Istotnie, uparty dziwak, któremu trudno nagiąć się do nowych porządków.
— Wiecie — zauważył Biedrawa — wygląda to tak, jakby nie życzył sobie ponownego małżeństwa Stefana.
— Et, głupstwo — zawyrokował Zgorzelski. — chyba nie będziemy zastanawiać się nad sympatjami i zapatrywaniami sługi. Szkoda czasu. Lepiej opowie nam Kostrzycki jedną ze swoich kapitalnych anegdot, których spory zapas miewa zawsze pod ręką.
Wezwany nie bronił się bardzo i popiwszy węgrzyna, zaczął opowiadać. Historja była nader ucieszna i wkrótce humory podniecone winem, pieniły się szampańską werwą. Za jedną krotochwilą poszła druga, za nią trzecia i dalsze przeplatane częstem wychylaniem szklanek, osnute kłębami tytoniowego dymu, ubarwione pustą piosenką.
Tak mijały niepostrzeżenie chwile i staroświecki zegar rozpięty na kolumienkach wskazywał już czwartą nad ranem.
Podochoceni goście jakoś nie zauważyli przydługiej nieobecności gospodarza i zabawiali się sami w najlepsze. Dopiero wejście Filipa otrzeźwiło trochę zmącone głowy. Biedrawa rzucił okiem na sługę, potem na zegar i nagle spoważniał:
— Filipie, gdzie pan? Czemu do nas nie wraca? Czyżby zapomniał, żeśmy u niego w gościnie?
Dwaj inni również pytająco zwrócili się do starego. Na twarzy sługi widniało trwożne zakłopotanie.
— Pana niema we dworze.
— Jakto? Wyjechał?
— Może zamknął się na rozmowę w którymś z dalszych pokoi?
— Nie, proszę panów. Jaśnie pan jeszcze nie wrócił.
— Więc wychodził z domu? Kiedy? Dokąd?
Starzec tajemniczo zniżając głos, mówił:
— Było tak. Wyszedłem tuż za panem w sień, gdzie miała oczekiwać go owa pani w żałobie. Rozglądnęliśmy się wkoło — w sieni nie było nikogo. Jaśnie pan myślał, że mi się przywidziało lub że kpię z niego i już chciał mnie surowo zgromić, gdy wtem spojrzał ku wyjściu i jakby coś spostrzegł. Ja nic nie widziałem... Pan otworzył drzwi i wyszedł na podwórze, ja za nim, lecz ręką wstrzymał mię i kazał nie ruszać się z miejsca. Potem przeszedł podwórzec, ciągle patrząc prosto przed siebie jak ślepiec z wyciągniętemi naprzód ramionami, którego ktoś prowadzi. Tak przeszedł podwórze, klepisko i przez bramę wjazdową wyszedł na drogę przed dworem. Stangret, który drzemał we wozowni, widział go także, jak brnął przez śnieg i otwierał wierzeje — lecz oprócz pana nie dojrzał wkoło ani żywej duszy... I tak wydostał się na czyste pole w mróz, w zawały śnieżne po kolana. Bez płaszcza poszedł, bez czapki, tak, jak wstał stąd od stołu. Widziałem go z dworu jak na dłoni. Wyraźnie czernił się na śniegu — noc dziś księżycowa.
— Czemużeś nie zarzucił nań przynajmniej okrycia? — przerwał zmienionym głosem Kostrzycki. — Tam na polu będzie z 20 stopni mrozu.
Stary bezradnie opuścił głowę:
— Nie śmiałem iść za nim; zabronił wyraźnie. W oczach miał przytem takie błyski, że coś mię od niego odpychało.
— I cóż dalej? Dokąd zaszedł?
— Nie wiem. Widziałem go jeszcze czas jakiś na gościńcu; potem skręcił w lewo...
— W lewo! — podchwycił Biedrawa. — Ależ trakt główny skręca w przeciwną stronę! Na lewo biegnie droga...
— Na cmentarz — dopowiedział półgłosem sługa. — Tam mi zniknął z oczu...
— Niema ani chwili do stracenia — zawołał nagle Zgorzelski, opanowując przemocą dziwne uczucie lęku, jakiem przejęły obecnych słowa Filipa. — Trzeba zwołać parobków i zaprząc obie sanie. Może go jeszcze ocalimy, o ile dotąd nie zamarzł.
— Parobków już wysłałem — odparł Filip — a sanie wielmożnych panów też gotowe do odjazdu... Złą noc podobno wybrali panowie na zabawę, bardzo złą noc...
Mężczyźni już na wychodnem równocześnie zwrócili się pytająco ku starcowi.
— Dzisiejszej nocy — objaśnił — przypada rocznica śmierci nieboszczki pani.
Gdy domawiał tych słów, drzwi od sieni otworzyły się i do pokoju wszedł Rozmuski.
Okrzyk przerażenia powitał go u progu. Mimowoli jak przed widmem cofnęli się wszyscy w głąb sali.
Był blady jak płótno i zesztywniały jakby od mrozu. Gęste okiście szronu srebrzyły się na wąsach, wązka, biała taśma lodu obrzeżyła klapy fraka... Patrzył w nich fosforyzującemi obłąkaniem i grozą oczyma...
Tak upłynęło parę ciężkich jak wieczność sekund. Wreszcie rzekł bezdźwięcznym, jakimś obcym głosem:
— Zostawcie mnie samego.
Drewnianym krokiem podszedł do fotelu pod oknem i runął weń złamanym, bezwładnym ruchem. Znużona głowa opadła ciężko na poręcz, oczy zanurzyły się w przestrzeń pól. Wtedy spostrzegli, że Rozmuski był siwy jak gołąb...
Milcząc, trzech mężczyzn opuściło pokój i pospiesznie wdziawszy futra, odjechali. Jakiś czas dochodziły z oddali srebrzyste potrząsy dzwonków i rżenie wypoczętych koni. Potem zaległa cisza...
W komnacie szemrał pod dzwonem pacierze zegar półwieczny, krzątał się ostrożnie Filip, zbierając karty i gasząc dogorywające świece...
Przez szybę spływał cicho brzask na pochyloną nizko, mleczno-białą głowę mężczyzny w fotelu...

W trzy tygodnie potem rozeszła się po okolicy wiadomość, że Stefan Rozmuski zerwał z narzeczoną.



PROBLEMAT CZELAWY

Onegdaj popołudniu o zwykłej godzinie ordynacyjnej przyjąłem nową pacjentkę: zaszczyciła swą wizytą mnie, początkującego neurologa, pani Wanda Czelawa, żona powszechnie znanego profesora dr. S. W. Czelawy, który od szeregu już lat, zajmując katedrę filozofji w naszem mieście, zdobył sobie sławę wybitnego badacza z dziedziny psychopatologji.
Zjawienie się tej pięknej, dziwnie ujmującej słodyczą wyrazu kobiety, zdziwiło mnie niezmiernie. Nie mogłem zrazu pojąć, dlaczego nie zwróciła się po radę lekarską do męża, który wprawdzie w ostatnich czasach ograniczył się niemal wyłącznie do sfery teoretycznych dociekań, mimo to jednak niewątpliwie w tym wyjątkowym wypadku zrobiłby ustępstwo. Dopiero zwierzenia jej, pozostające w ścisłym związku z domniemaną chorobą nerwów, rzuciły nowe światło na pobudki tego kroku. Objawy towarzyszące rzekomej chorobie nosiły istotnie tak specjalny charakter, że pani Wanda nie tylko nie mogła, owszem nie powinna była szukać pomocy u męża.
Z właściwą kobietom subtelnością uczuć zrozumiała, że jakiekolwiek wynurzenia w tym kierunku niechybnieby go obraziły, dotykając boleśnie pewnych strun duszy. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie podczas pierwszej rozmowy; i ona bowiem, wyczytawszy w mych oczach zdumienie wywołane niespodziewaną wizytą, pośpieszyła niezwłocznie z wyjaśnieniem.
Co do mnie, sądziłem, że ewentualne rewelacje przed profesorem raczejby go zaniepokoiły, co do własnej osoby; odrazu wzbudziło się we mnie podejrzenie, że „chorobliwe symptomy“, jakie pacjentka przypisywała sobie, należałoby poddać wprost przeciwnej orjentacyi i przenieść je na męża. Mimo głębokiego przekonania „chorej“ powziąłem krańcowo odmienny pogląd na sprawę. Lecz nie chcąc przed czasem niepokoić biednej kobiety, udałem, że „cierpienia“ pojmuję w ten sam sposób, określając je poddanym mi przez nią szablonowym terminem, jako „lekki rozstrój nerwów, połączony ze sporadycznemi objawami halucynacji wzrokowej“. Naturalnie zaleciłem też odpowiednie zabiegi, nie omieszkując prosić o zdawanie mi sprawy od czasu do czasu z wyników kuracji. Na tę niewinną mistyfikację pozwoliłem sobie bez szczególnych wyrzutów sumienia, gdyż w rzeczy samej chciałem zaradzić jeśli nie urojonej według mnie chorobie, to czemuś innemu, co prawdopodobnie kryło się pozatem.
Dziwnym bowiem zbiegiem wypadków parę dni przed konsultacją zaobserwowałem coś, co zwróciło mą uwagę na profesora Czelawę.
Chociaż osobiście nie znaliśmy się dotąd, niejednokrotnie w czasie mych studjów uniwersyteckich słuchałem jego głębokich a oryginalnych wykładów. Mówił wtedy niemal wyłącznie o anormalnych zjawiskach z dziedziny chorób psychicznych. Gruntowna wiedza tego stosunkowo młodego uczonego połączona z genialną intuicją w wyświetlaniu subtelnych i zawiłych problemów zdumiewała mię zawsze, budząc bezwzględny dlań szacunek i uwielbienie. Zaprawdę nieraz zastanawiałem się nad bogactwem zebranego przezeń materjału, który ujęty w szerokie, wolne od akademickiej pedanterji ramy, tętnił gorącą krwią rzeczy osobiście przeżytych.
Gdzie i kiedy mógł ten człowiek obserwować te ponure objawy duszy ludzkiej, te nad wyraz przykre, czasem odrażające obrazy, z których bił odurzający czad obłąkań i zbrodniczości? — Oto pytania, które nasuwały się często podczas lekcji profesora.
Potem, gdy stosunek mój z wszechnicą rozluźnił się, gdy zacząłem pracować samodzielnie jako praktyk, zapomniałem o Czelawie i jego dziwnej erudycji. Osobiście też nie zbliżyłem się doń ani razu i jestem niewzruszenie pewny, że nie znał mnie nawet z widzenia; wiecznie roztargniony, ciągle zajęty ukochanym przedmiotem, nie zwracał uwagi na słuchaczy i nieraz popełniał zabawne pomyłki co do nazwisk uczniów. Zresztą słuchałem go z amatorstwa raczej niż z konieczności, gdyż specjalny kierunek jego badań nie pozostawał w bezpośredniej styczności z memi studjami.
Dopiero tydzień temu przypadkowe spostrzeżenie zmusiło mię do skupienia uwagi na tym ciekawym człowieku.
Szczególnym zbiegiem okoliczności przed paru miesiącami sprowadził się Czelawa wraz z żoną do domu, w którym mieszkam już od roku. Zajął cały mezanin, mieszkanie wspaniałe, urządzone z wyjątkowym przepychem i zbytkiem. Moje dwa pokoje znajdują się tuż nad nim na pierwszem piętrze i tylko dwukrotnie złamana linja schodów przedziela mnie od uczonego.
Dzięki niespodziewanemu sąsiedztwu odżyło zainteresowanie, które niegdyś we mnie budził; mimowoli też zajmowałem się nim więcej niż innymi lokatorami.
Wkrótce spostrzegłem, że tryb życia profesora jest nader regularny; z nieubłaganą ścisłością po godzinie ósmej rano opuszczał mieszkanie i szedł na prelekcje, z których wróciwszy koło południa, znów koło trzeciej spieszył zapewne jak dawniej do laboratorjum; wieczory zwykle poświęcał żonie, spędzając czas w jej towarzystwie w sąsiedniej kawiarni lub na przechadzce; przed wieczorem był już Czelawa w domu i nigdy nie udało mi się zauważyć, by wracał późniejszą porą; zdaje się, że rozrywek nocnych i przedstawień teatralnych nie uznawał. Sądziłem, że życie w tak surowo przestrzeganych normach było dla młodej i pięknej kobiety, jak żona Czelawy, czasami nader przykre i wymagało dużo zaparcia się i rezygnacji. A jednak pani Wanda zdawała się nie odczuwać zupełnie monotonji; twarz jej była zawsze pogodna, a ciemne fijołkowe oczy błyszczały szczęściem, gdy wsparta na ramieniu męża przechadzała się po długich alejach miejskiego parku; i nieraz słyszałem w klatce schodowej jej metaliczny śmiech, gdy koło godziny pół do ósmej wieczorem razem wracali do domu.
Wkrótce potem światło w mieszkaniu Czelawy gasło i cały mezanin pogrążał się w bezwzględnej ciszy; profesor znać lubiał wczesny spoczynek.
Tak jednostajnie upływało zewnętrzne życie uczonego, nie przerywane odwiedzinami znajomych, nie mącone żadną dystrakcją, żadnem choćby najlżejszem odstępstwem od codziennej reguły.
Dopiero tydzień temu, a trzy dni przed wizytą pani Wandy, zauważyłem pewien fakt, który przekonał mię, że albo obserwacja nie była dokładną, lub też zaszła jakaś zmiana w dotychczasowym trybie życia Czelawy.
Było to w ubiegły czwartek.
Znużony całodzienną pracą, zabawiłem tego wieczora nieco dłużej w amerykańskim barze i dopiero po dziesiątej w nocy udało mi się wymknąć z wesołego grona przyjaciół. Czas był chłodny, deszcz lał strugami, nieznośny wiatr smagał nielitościwie. Z trudem brnąc po wodzie, dotarłem do domu i już miałem wejść do środka, gdy wtem drzwi wchodowe kamienicy otworzyły się i na progu ukazało się jakieś podejrzane indywiduum.
Spostrzegłszy mię, nieznajomy szybko nacisnął na czoło szeroki, czarny kapelusz i oddalił się, lekko utykając, w kierunku miasta.
Stało się tak prędko, że nie zdołałem dokładniej przypatrzyć mu się mimo szczerej ku temu chęci; zdawało mi się bowiem, że nie bardzo był rad ze spotkania. Mimoto przez błyskawicznie krótką chwilę mogłem widzieć profil twarzy, który mi dał dużo do myślenia: miałem wrażenie, że wychodził z domu Czelawa. Niebawem jednak uznałem przypuszczenie za zbyt niedorzeczne; było zbyt ciemno, by móc rozeznać rysy, a wszelkie domysły w podobnych warunkach są nader ryzykowne. Zresztą strój nieznajomego bardzo zaniedbany, niemal nędzny, wykluczał coś podobnego. Dziwiło tylko, że otworzył sobie bramę sam, gdyż słyszałem wyraźnie zgrzyt klucza; widocznie więc musiał to być jeden z mieszkańców, któremu gospodarz pozwolił klucz dorobić; z drugiej strony jednak zdziwił mię jego podupadły wygląd; jak na lokatora naszej kamienicy był stanowczo zanadto obdarty. Lecz koniec domysłom położyła coraz mocniejsza ulewa; przestałem oglądać się za znikającą na zakręcie ulicy postacią i korzystając z tego, że zagadkowy gość, czy współmieszkaniec, drzwi za sobą w pośpiechu nie zamknął, wszedłem do wnętrza domu i wkrótce potem znalazłem się u siebie.
Nazajutrz rano serdecznie śmiałem się z wczorajszego spotkania i swoich przypuszczeń. I byłbym niezawodnie zapomniał o nocnej przygodzie, gdyby nie pojawienie się u mnie pani Czelawowej w trzy dni potem.
To, co wtedy od niej usłyszałem, zastanowiło mię nadzwyczajnie, naprowadzając na domysł, że może przecież niezupełnie się pomyliłem.
Pożegnawszy pacjentkę, jeszcze tej samej nocy zabrałem się do wyświetlenia sprawy. Wiedziony trafnem przeczuciem, że „cierpienia“ pani Wandy pozostają w pewnym związku z mojem rzekomem „przywidzeniem“, wyszedłem z pomieszkania tuż po dziesiątej na platformę schodową i przechylony przez balustradę, czyhałem na korytarzu pierwszego piętra.
Oczekiwanie nie zawiodło. Gdy już pogasły światła, usłyszałem pod sobą na wysokości mezaninu ciche skrzypnięcie drzwi i ostrożnie skradające się kroki: ktoś schodził po schodach w dół. Korzystając z szelestu, jaki mimo wszystko wywoływał ten oględny chód, i ja zeszedłem powoli na dół, by tu zobaczyć rysującą się na tle szyb bramy wchodowej ciemną sylwetę mężczyzny; nie ulegało wątpliwości — było to tosamo wytarte indywiduum z przed tygodnia.
Otworzył sobie kluczem drzwi i zatrzymał się na chwilę u wejścia, pilnie coś przeglądając na dłoni. Cichy dźwięk metalu przesuwanego palcami ułatwił orjentację: przeliczał pieniądze na wychodnem.
Wtem, jakby nie dowierzając oczom, podniósł monetę pod światło i odchyliwszy głowę wstecz, badał jej wartość. Skutkiem tego twarz znalazła się w promieniu światła gazowej latarni tuż obok domu i wtedy nabrałem przekonania, że nieznajomym jest Czelawa lub też ktoś łudząco podobny. Na razie mi to wystarczyło i zawróciłem na górę. Tu wyciągnąwszy się wygodnie na sofie, zacząłem analizować ciemną jeszcze dla mnie sprawę.
A zatem — profesor czy jego fizyczny sobowtór wymyka się nocami z domu w sposób tajemniczy, ukradkowy i widocznie wcale nie życzy sobie, by go po drodze spotkano. Może czynił to już i przedtem od szeregu miesięcy, lat i dopiero przypadek zdradził mi jego wycieczki?
Lecz w jakim celu i dlaczego w tak lichym stroju?
Atoli właśnie to przebranie stanowiło punkt łączny ze zwierzeniami jego żony i skłoniło mię do stwierdzenia tożsamości nocnego włóczęgi z Czelawą. Bo oto, czego dowiedziałem się podczas pierwszej konsultacji z ust profesorowej.
— Od pewnego czasu — mówiła znękana kobieta — ulegam przykrej nad wyraz halucynacji, którą muszę przypisać moim chorym nerwom. W ubiegłą środę położyłam się, jak zwykle, wcześniej na spoczynek, lecz nie mogłam zasnąć mimo wysiłków. Noc była jasna i księżycowe światło padało do sypialni pełnemi strugami. Już chciałam wstać, by zapuścić roletę, gdy wtem drzwi od pracowni cicho otworzyły się i nademną pochyliła się jakaś postać. Krzyknęłam, instynktowo szukając ręki śpiącego na sąsiedniem łóżku męża. Znalazłam ją trupio zimną, jak zwykle u niego podczas snu — lecz Stach nie obudził się. Tymczasem nieznajomy odwrócił się twarzą ku światłu i wtedy z bezgranicznem przerażeniem spostrzegłam, że człowiekiem stojącym w nogach mego łóżka jest mąż w dziwnie zniszczonem ubraniu. Patrzył na mnie wzrokiem, jakiego nigdy dotąd u niego nie widziałam: był w nim ohydny cynizm i lubieżność.
Jak sparaliżowana nie mogłam dźwignąć się z łóżka i odpędzić wizji. Wreszcie z ciągle tym samym zwierzęco-namiętnym uśmiechem na ustach cofnął się w głąb pokoju i zczezł z powrotem w gabinecie. Po paru minutach usłyszałam, jak ktoś otwierał drzwi od pracowni, w której zniknął, i wychodził na korytarz. Potem wszystko ucichło...
Przez cały czas bez przerwy trzymałam kurczowo ściskając rękę męża; spał snem kamiennym. Gdy widmo rozwiało się, zapaliłam lampę, by przekonać się, że Stach spoczywa rozebrany tuż obok w głębokiem jak zwykle uśpieniu. To właśnie umocniło mnie w przekonaniu, że to, co widziałam i słyszałam, było chorobliwą halucynacją nerwów. Od owej nocy powtórzyło się to samo jeszcze dwa razy i z nieopisanym strachem oczekuję codziennie chwili zbliżania się nocnego spoczynku.
— Czy zwierzyła się pani z tem mężowi? — zapytałem, gdy przestała opowiadać.
— Nie, jakaś szczególna trwoga wstrzymuje mię od tego kroku. Gdyby przedmiotem halucynacji był kto inny, nie on właśnie... pan rozumie?
— Tak — łaskawa pani ma najzupełniejszą rację. Nie trzeba mu o tem mówić; właśnie dlatego. Wyjątkowa sytuacja... W tej sprawie jesteśmy zdani wyłącznie na własną pomoc; nie można go wtajemniczać.
I tu zaleciłem parę nic nie znaczących środków lekarskich na uspokojenie nerwów, prosząc na wypadek powtórzenia się „wizji“ o bezzwłoczną relację.
O ile zrazu żywiłem jeszcze pewne wątpliwości co do stanu nerwów pani Czelawowej, przypisując choć w części ich rozstrojowi „zmorę“ nocną, teraz nabrałem przekonania, że niema tu mowy o jakiejś chorobie: „halucynacja“ ustępowała stanowczo miejsca zagadkowej rzeczywistości. Wszystko było faktem bez wątpienia dziwnym, niemniej jednak realnym.
Z takiego ujęcia rzeczy wyniknął tajemniczy wniosek: należało przyjąć bezwarunkowo obok osoby profesora Stanisława Władysława Czelawy istnienie drugiego osobnika zupełnie doń podobnego, który zdradzał wyraźną skłonność płciową ku jego żonie. Właśnie ten objaw natury seksualnej zaobserwowany odrazu przez nią, nie pozwalał na inną hypotezę. Mimochodem uczyniona wzmianka o niezwykle twardym śnie męża i lodowo zimnych „jak zwykle u niego podczas snu“ rękach początkowo zdezorjentowała mię i chwilami myślałem, czy przypadkiem nie wchodzi tu w grę coś w rodzaju duchowego sobowtóra, czyli t. zw. dwojnika. Lecz po głębszej rozwadze odrzuciłem to tłumaczenie, jako zbyt fantastyczne i niezgodne z poglądami lekarza. Jakoż przyszłość wykazała, że miałem słuszność.
Chodziło tylko o stosunek, jaki łączył profesora z jego sobowtórem fizycznym. Nasuwało się pytanie, czy wogóle wiedział o jego istnieniu, a jeśli wiedział, dlaczego nie starał się przeszkodzić niebezpiecznemu zbliżeniu.
Wszystkie te kwestje jednak mogłem rozwiązać tylko przy pomocy jego żony, której dłużej nie należało wprowadzać w błąd; owszem obowiązkiem mym było wyjawić swe podejrzenia i skłonić ją do współpracy nad rozwikłaniem tajemnicy.
Dlatego z niecierpliwością oczekiwałem jej przybycia.
Nastąpiło niebawem, bo w dzień po stwierdzeniu wycieczek „sobowtóra“.
Profesorowa przyszła jeszcze bardziej niż poprzednio zdenerwowana: „halucynacja“ powtórzyła się znowu ubiegłej nocy, przybierając formę tem groźniejszą, że wzrok „męża“ stał się natarczywszym.
Widząc, że biedna kobieta uważa się za poważnie chorą, bezzwłocznie powiedziałem, co myślę o rzekomej wizji. Sąd mój oparty na dwukrotnej obserwacji, zrobił ogromne wrażenie.
— Ależ panie doktorze — mówiła zmienionym od przerażenia głosem — coś podobnego byłoby okropnem. Istnienie sobowtóra z krwi i kości, wnęcającego się niewiadomo jak do domu człowieka, który fatalnym przypadkiem jest doń łudząco podobny, byłoby rzeczą potworną. Zaklinam pana na wszystko — proszę mi nie taić prawdy; widząc, jak zaniepokojona jestem stanem mych nerwów, zapewne chciał pan zasugestjonować moje obawy, przesuwając właściwe przyczyny zjawiska na coś innego. Lecz środek zawiódł. Wszak widzi pan, że przestrach mój, gdybym nawet wzięła pańską interpretację za dobrą monetę, zmieni tylko pobudki, nie tracąc mimo to nic na swej sile.
— Niestety, łaskawa pani — nic na to nie poradzę. To, co powiedziałem, jest mem najgłębszem przekonaniem. Człowiek taki według mnie istnieje. Mówiłem szczerą prawdę. Jeśli zaś dotąd nie zawiadomiłem odnośnych władz, stało się tylko przez wzgląd na osobę męża pani.
Słowa moje, wypowiedziane spokojnie, tonem niekłamanego przekonania, zachwiały znać wątpliwości pani Wandy. Oparła zamyślone czoło na ręce, spoglądając na mnie wzrokiem zlęknionego ptaka.
— Doktorze — zapytała po chwili milczenia — wyrażasz się pan zagadkowo. Co rozumiesz pan przez owe względy, które wstrzymują go od rewelacji publicznej?
— A któż nam zaręczy, czy profesor istotnie nie wie nic o istnieniu tego człowieka?
— Jakto?! — żachnęła się gwałtownie — przypuszcza pan, że pozwoliłby na to, co się dzieje?
— Niewiem, nic niewiem — łaskawa pani. Są tylko domysły, niepewne supozycje. Sądzę jednak, że w życiu męża jest jakaś tajemnica, której nikomu, nawet pani nie może, czy nie chce wyjawić. Nie zapominajmy, że jest uczonym. Lecz jeśli już mam skutecznie zająć się tą ciemną sprawą, muszę zadać parę zasadniczych pytań: będą może zbyt niedyskretne, lecz uważam je za konieczne. Zresztą proszę pamiętać, że jestem lekarzem.
— Słucham pana, doktorze.
— O której państwo udają się na spoczynek?
— Mąż punktualnie o ósmej wieczorem. Ja, o ile nie jestem znużoną, czytam jeszcze przez godzinę. O dziewiątej bywam już w łóżku.
— O której wstaje mąż?
— Punktualnie o ósmej rano. Ja zwykle wstaję wcześniej, koło siódmej, by przygotować śniadanie.
— Czy nie odstąpili państwo kiedy od tej reguły?
— Od czasu dziesięcioletniego małżeństwa ani razu, pod tym względem Stach jest nieubłagany.
— Hm... Czy nie zastanawia trochę ta nieugięta niczem punktualność!? Równo 12 godzin snu i znów 12 godzin stanu jawy.
— Istotnie w pierwszych latach naszego pożycia było mi trochę trudno nagiąć się do tego trybu, lecz z czasem przyzwyczaiłam się.
— Wspomniała pani, że ręce męża podczas snu są zwykle lodowo zimne. Czy nie dostrzegła pani innych jeszcze objawów?
Ostatnie pytanie było widocznie bardzo niemiłe, przypominając coś, o czemby się chciało zapomnieć.
Po chwili wahania odpowiedziała:
— Rzeczywiście mąż mój w uśpieniu sprawia dziwnie przykre wrażenie. Przez całą noc ani na chwilę się nie budzi, i wygląda jak martwy; ciało jest przerażająco zimne, nie słychać oddechu, serce przestaje uderzać.
Pamiętam okropną noc, gdy to po raz pierwszy zauważyłam. Myślałam, że nagle umarł. Moje rozpaczliwe wołania o pomoc zbudziły sąsiadów; natychmiast wezwany lekarz okazał się bezradnym i stwierdził śmierć. Może pan wyobrazić sobie moją radość, przestrach i zdumienie, gdy równo z godziną ósmą rano mąż podniósł się z posłania zdrów i rzeźwy, jak zwykle. Lecz i do tego przyzwyczaiłam się powoli.
Słuchałem jej zwierzeń ze wzrastającem ciągle zajęciem.
— Rewelacje pani — zauważyłem — noszą piętno czegoś tak niezwykłego, że chwilami skłaniałbym się do przyznania racji spirytystom. Lecz ponieważ nie mam przekonania do ich teorji, przeto mimo wyraźnych symptomów kataleptycznych u męża łaskawej pani, poszukam innej drogi do zbadania prawdy. Nie wierzę przynajmniej w tym wypadku w istnienie t. zw. sobowtóra astralnego czyli dwojnika. Lecz, aby ten problem rozwiązać, muszę dokładnie przypatrzyć się owemu indywiduum. Czy widziała pani twarz jego przy wyraźnem świetle? Nie próbowała pani ani razu podczas „halucynacji“ zapalić lampy?
— Niestety. Byłam zbyt przerażona, by odważyć się na coś podobnego: nie śmiałam ręki wyciągnąć przed siebie.
— Otóż to właśnie. Obojeśmy widzieli niedokładnie: pani przy niepewnym blasku księżyca, ja przy mdłem świetle latarni i z daleka. Trzeba to naprawić.
— Panie doktorze, ja nie mogę dłużej narażać się na podobne eksperymenty; za dużoby mię kosztowały. Jeśli pański pogląd na rzecz jest słuszny, grozi mi poważne niebezpieczeństwo. Sama nie wiem, jak postąpić. Możeby wszystko powiedzieć mężowi i drogą policyjną uwolnić się od natręta?
— A jeśli profesor wie o tym człowieku, z którym może pozostaje w specjalnym stosunku? Nie — łaskawa pani — tego na razie czynić nie można.
— Więc co robić, co robić?!
-— Jedyne wyjście, zdaniem mojem, jest następujące. Gdy mąż zaśnie, proszę zostawić światło w sypialni, samej zaś spędzić noc w innym pokoju, zamknąwszy się szczelnie na klucz. Nie sądzę, by odważył się na wyłamanie drzwi; toby narobiło dużo hałasu i zbudziło cały dom; mimo zuchwałości względem pani, człowiek ten jednak widocznie nie wyzbył się całkiem środków ostrożności i liczy się z niemiłemi ewentualnościami. Ponadto proszę mieć pod ręką broń na wszelki wypadek. Lecz jestem pewny, że narazie będzie niepotrzebna. Naturalnie nad ranem koło siódmej powróci pani do sypialni, by nie budzić podejrzeń męża.
— Dziękuję panu, doktorze — czuję, że rada znakomita.
— Tylko tymczasowa — znajdę lepszą w przyszłości. Lecz przejdźmy do dalszych kwestji. — Wygląd zewnętrzny profesora znam doskonale; miałem sposobność przypatrzyć mu się dokładnie niegdyś podczas wykładów i w ostatnich czasach dzięki bliskiemu sąsiedztwu. Niemniej sądzę, że mąż mnie nie zna z widzenia.
— Jestem tego pewną. Nie zwraca uwagi na otoczenie, tem mniej na ludzi, z którymi nie utrzymuje stosunków towarzyskich.
— Właśnie. To samo i ja zauważyłem. Bardzo mi z tem na rękę.
— Czy zamierza go pan śledzić?! — zapytała trochę niespokojna.
— Muszę; to mój jedyny środek. Proszę się nie obawiać, potrafię być dyskretnym. Lecz nie odbiegajmy od tematu. Zdaje mi się, mąż utyka lekko na jedną nogę?
— Tak, na prawą.
— Czy powód znany pani?
— Owszem. Uległ podobno w młodości wypadkowi, po którym pozostały wyraźne ślady; na prawem biodrze ma szeroką bliznę.
— Hm... tak. Czy była pani kiedy w pracowni profesora, z której wychodzi i gdzie znika jego „sobowtór“?
— Nie. Tam nie wolno mi wchodzić.
— To dziwne. Więc przecież mąż ma swe tajemnice. Czyż nie starał się umotywować przed nią zakazu?
— Mówił, że czyni to z obawy o mnie. W gabinecie przechowywać ma rozmaite przyrządy naukowe i preparaty, z którymi należy się obchodzić nadzwyczaj ostrożnie.
— Hm... być może. A teraz na koniec pozwolę sobie zadać jeszcze jedno pytanie. Jest trochę kłopotliwe, lecz może ułatwi mi zadanie. Czy stosunki małżeńskie państwa są serdeczne?
— Kocham go i uwielbiam. Jest dla mnie dobry, na niczem mi nie zbywa.
— Przepraszam — o tem nigdy nie wątpiłem. Lecz chodzi tu o stosunki płciowe.
Pani Wanda lekko zarumieniwszy się, odpowiedziała z zakłopotaniem w głosie:
— Pod tym względem należymy do wyjątków. Możnaby uważać nas za anormalnych: obcujemy rzadko, przyczem nie odczuwamy szczególnej rozkoszy. Wogóle co do mnie, nie uważam aktu płciowego za integralną część współżycia małżonków.
— No tak, rzecz zapatrywania i organizmu.
I na tem zakończyłem posiedzenie, prosząc nadal o częste porozumiewanie się ze mną, konieczne do zamierzonej współpracy. Przyrzekła z wdzięcznością w oczach.
Jakoż od owego popołudnia widywaliśmy się codziennie. Profesorowa zdawała relacje ze swoich spostrzeżeń, które zestawiałem z własnemi, przyczem uzupełniały się i tłumaczyły nawzajem znakomicie.
Jeszcze tego samego wieczora zabawiłem się w dedektywa. Chcąc mieć na wszelki wypadek swobodę ruchów w obecności Czelawy i domniemanego „sobowtóra“, ucharakteryzowałem się do niepoznania w stylu à la canaille i w wyniszczonem mocno ubraniu czekałem na platformie schodowej.
Po dziesiątej, jak zwykle, otworzyły się drzwi gabinetu profesora i z wnętrza wysunęło się tajemnicze indywiduum. Przeczekałem, aż wyszedł za bramę, poczem przy pomocy własnego klucza wymknąłem się za nim na ulicę.
Szedł szybko w stronę podmiejskich bulwarów, od czasu do czasu oglądając się ostrożnie; wtedy kryłem się za drzewa lub domy, dopóki nie weszliśmy w strefę ludniejszą. Tu byłem już swobodny. Obdartus kluczył po plugawych uliczkach, zanurzał się w jakieś kręte zaułki, gubił w typowych wielkomiejskich culs de sac bez wyjścia, ciemnych i ponurych, jak ich powiernica, noc.
Widocznie był w tych stronach postacią popularną, bo co parę kroków spotykał znajomych, równie jak on wytartych rzezimieszków, którzy witali go serdeczno-grubijańskimi przydomkami. Parę razy ku niemałemu zdziwieniu obiło mi się o uszy imię Stachur.
Wreszcie włóczęga zawinął do jakiejś wielce podejrzanej oberży z charakterystyczną wywieszką: „Gospoda pod Rudą Bertą“. Z wnętrza dochodziły już na znaczną odległość pijackie krzyki i śpiewy podochoconych gości. Obejrzawszy raz jeszcze dokładnie rewolwer, ukryty w kieszeni mego postrzępionego surduta, i ja z kolei wszedłem do tego ziemskiego eldorada.
Pierwsze spojrzenie rzucone dookoła pouczyło o tem, gdzie jestem: byłem w jednej z najohydniejszych nor, w jednej z tych tajemniczych kryjówek, w których wylęga się zbrodnia i jej towarzyszki. W nizkiej, beznadziejnie brudnej izbie poruszało się poprzez gęstą mgłę dymu z cygar, fajek i papierosów, kilkanaście osób mieszanej płci. Kilku mężczyzn o twarzach zbójeckich grało pod oknem w karty, inna grupa ćmiła zapamiętale tytoń przy pełnych szklankach absyntu; z kątów odzywały się cyniczne śmiechy baraszkujących dziewek, przerywane szerokim rehotem wielbicieli. Jakaś kobieta na wpół obnażona tańczyła na stole wśród dzikich podrzutów kankana w takt przygrywających mandolin. Za bufetem drzemała młoda jeszcze, lecz już wyniszczona dziewczyna.
Usiadłem przy jednym ze stołów i zażądałem rumu. Trzeba było odrazu wejść w tempo „Rudej Berty“ i wstępnym bojem zdobyć sobie prawo obywatelstwa. Zacząłem tedy wtórować dźwiękom instrumentów głosem chrapliwym, sztucznie wyuzdanym, improwizując piosenki zaprawne wisielczym sentymentem.
Sukces był zupełny. Otoczono mię wśród oznak uznania. Po chwilowej przerwie nastąpiły tłumne pytania i indagacje. Przedstawiłem się jako zbiegły z więzienia włamywacz z bogatą i płodną w epizody przeszłością. Rozpoczęła się serdeczna pogawędka, w której wysilałem się na grube dowcipy, opowiadając setne kawały z tysiąca i jednej zbrodni, moje przejścia z władzami, awantury z agentami policji itp. Równocześnie śledziłem niepostrzeżenie „sobowtóra“. Ten w chwili mego wstąpienia w progi oberży stał w środku izby okolony gromadą towarzyszy, którym opowiadał coś arcyzabawnego, bo od czasu do czasu wybuchali salwami śmiechu: brat Stachur był widocznie bardzo dowcipny.
Mogłem teraz przy świetle bliżej mu się przyglądnąć. I oto po troskliwem przeprowadzeniu obserwacji stwierdziłem z zadowoleniem, że tego człowieka stanowczo nie można było nazwać sobowtórem prof. Czelawy. Był wprawdzie zadziwiająco doń podobny, lecz nie identyczny. Staranna analiza rysów usuwała wszelkie wątpliwości. Równocześnie miało się wrażenie, że różnice między twarzą Czelawy i brata Stachura wytworzyły się jakby dopiero z czasem; mimowoli nasuwała się myśl, że obaj mieli kiedyś twarze najzupełniej jednakowe, które później wskutek odmiennych kolei życia uległy zróżnicowaniu, zatrzymując w linjach zasadniczych elementy wspólne.
Przyczyny tego rozdźwięku mogły leżeć zarówno w przeżyciach duchowych, jak fizycznych. Oblicze Stachura nosiło ślady rozpusty i nocnych hulanek; z pod wspaniale sklepionego czoła Czelawy wyzierały jego głębokie oczy, lecz jakby znieprawione obcym mu wyrazem — inteligencja uczonego weszła tu w dziwaczny sojusz z rozbestwieniem. Były to dwie nader do siebie podobne, lecz przecież różne osobowości.
Zauważyłem nadto jeszcze inne, silniej zaakcentowane różnice. Przez czoło Stachura biegła podłużna rysa, jak od rozcięcia ostrem narzędziem lub szkłem, zapewne ślad jakiejś awantury, w które bez wątpienia obfitowało jego życie. Lecz najbardziej zastanawiał jeden szczegół, który odrazu wpadał w oko. Profesor utykał na nogę prawą, gdy ruchy Stachura zdradzały podobną ułomność, lecz po przeciwnej stronie ciała: kulał wyraźnie na lewą. Ta różnica, a równocześnie podobieństwo dawały dużo do myślenia.
Postanowiłem z kolei dokładniej zapoznać się z jego charakterem i psychiką, na razie poprzestając na obserwacji z daleka.
Zachowywał się głośno, czując się tutaj jak u siebie. Mówił głosem ochrypłym, tonem drwiąco żartobliwym. Wkrótce spostrzegłem, że mimo powierzchowności zupełnie dostrojonej do tła, przecież go wyróżniają. Wyglądało to z zachowania się gości, z pewnego półświadomego szacunku, z jakim się doń zwracano. Być może dlatego, że cynizmem przewyższał wszystkich, być może z innej przyczyny. Przechodził od grupy do grupy, przypijał, poklepywał po plecach protekcjonalnie, podniecał do żartów i wyuzdania.
W ten sposób zbliżył się i do kilku apaszy, siedzących opodal mego stołu. Zaraz zrobiono mu miejsce i podsunięto świeżą szklankę. Jeden z towarzystwa zaczął coś opowiadać. Rzecz zdaje się zajęła go, bo rozsiadł się wygodnie i zapaliwszy fajkę, przysłuchiwał się z zajęciem.
Zaciekawiony wytężyłem słuch, by pochwycić choć parę słów.
Apasz ze zwycięzkim uśmiechem na wargach grubych, zmysłowych opowiadał ohydną historję, w której zwyrodnienie płciowe szło o lepsze z bestjalstwem.
Stachurowi zwierzenia widocznie bardzo przypadły do gustu, bo ciągle uśmiechał się, dolewał mu wina i przerywał od czasu do czasu pytaniami o szczegóły.
Lecz właśnie te pytania przedstawiły mi go w całkiem nowem świetle. Były dziwnie inteligentne, stawiane rzekłbym metodycznie. Gdy tak patrzyłem nań, jak siedział rozparty w krześle z oczyma wlepionemi w narratora, rzucając chwilami jakąś uwagę równie bezwstydną, jak trafną — mimowoli zestawiałem go z prof. Czelawą: Stachur zdawał się wprost badać towarzysza, który, nie podejrzywając dla mnie oczywistej intencji, wywnętrzał się z naiwnie bezwstydną otwartością. Gdy skończył, Stachur bryznął na pożegnanie przejaskrawionym żartem i zbliżył się do mego stolika. Widząc to, zacząłem zmyślać dłuższą historję, w której odgrywałem rzekomo pierwszą rolę; mówiłem płynnie, okraszając rzecz stereotypowemi wyrażeniami z gwary podmiejskiej.
Słuchacze spostrzegłszy zbliżającego się brata, przepuścili go bliżej; usiadł obok, nie spuszczając ze mnie oka. Wzrok jego przeszywający, bystry mieszał mię i czułem się nieswój. Lecz Stachur milczał i nie przeszkadzał mi, uśmiechając się czasem nieznacznie. Potem nic nie mówiąc, odszedł w głąb sali.
Gdy się trochę koło mnie przerzedziło i gospoda zwolna zaczęła się opróżniać, niespodzianie przysiadł się do mnie, ujmując poufale za ramię:
— No — towarzyszu miły — sądzę, że będziemy przyjaciółmi. Zdaje się, żeśmy z jednego gniazda ptaki.
Myśląc, że to tylko zwykła forma przyjęcia do grona „Rudej Berty“, trąciłem o jego szklankę na znak braterstwa. Lecz wyraz mej twarzy w tej chwili nie podobał mu się widocznie, bo z filuternym uśmiechem zauważył:
— Tylko bez tych stylizowań. Ze mną nie potrzeba. Co innego tamci — wskazał pogardliwie na izbę — my pokrewne duchy; przejrzałem cię na wylot... No — przyznaj się — przyszedłeś tu na studja, co?
Zaskoczony z nienacka, patrzyłem nań w osłupieniu. Powoli zorjentowałem się. Nie chcąc grać w zupełnie otwarte karty, zniżonym głosem przedstawiłem się jako jednostka wykolejona, niegdyś literat, obecnie z nędzy i rozpaczy szukający pociechy w napoju i obcowaniu z mętami. Uwierzył.
— Widzisz bratku, odrazu poznałem, że tu się coś święci. No, jakoś pójdzie. Będziemy razem studjowali; może co z tego wydłubiesz. A warto, bardzo, bardzo. Co za typy, co za ludzie! Panorama obłąkań, pandemonjum żądz, wykwit zbrodniczości! Pyszne okazy! Słyszałeś, co ten nożownik z pod okna gadał przed chwilą?
Zrobiłem potwierdzający ruch głową.
— A wiesz? — aha — jak się wabisz?
— Kazimierz Dzierzba — zmyśliłem naprędce.
— A wiesz Dzierzbo, co w tem wszystkiem najwspanialszego?
Popatrzyłem pytająco.
— Że żaden z tych dobrych ludzi nie przypuszcza, że ich podpatruję. Niby to się gada, przytakuje, dodaje — a wszystko z premedytacją według planu, metodycznie. Na pasku ich wodzę.
— Słuchajno Stachur — przerwałem — a tobie to na co?
— Z amatorstwa rozumie się, taki sobie dyletantyzm. Uważasz? — odparł szybko.
— Rozumiem; to cię bawi.
— Tak, tak. Wrodzona skłonność do tropienia ludzkiej podszewki. Zresztą jest mi tu dobrze. Potrzebuję ich, nie mógłbym już żyć inaczej. Pozatem lubię bagienko. To mój żywioł.
— A dawniej?
— Jakto dawniej? Masz na myśli moją przeszłość. Hm... tak mniej więcej było od najwcześniejszej młodości. Zawsze ciągnęło mię coś do tych nor. Ot taki sobie nocny człowiek.
— I to ci wystarcza do szczęścia? Ta nędza — ten brud?
— Ha, tak się jakoś złożyło. — Posmutniał. — Ale wkrótce to się zmieni. I mnie się też należy mój dział. Postaram się o pieniądze.
Patrzył dziko, mściwie, gniewnie.
— Jeszcze poczekam jakiś czas — dodał ponuro — lecz potem... No, ale to ciebie nie obchodzi. Lepiej pogadajmy o czem innem.
I zaczął ze mną formalną dysputę na tle zagadnień psychozy.
Byłem zdumiony. Ten obdartus mówił jak pierwszorzędny psychiatra. Znał wszystkie najnowsze teorje, wszystkie badania, eksperymenty, zbijał jedne, prostował drugie. Poglądy jego zabarwione silnym indywidualizmem przypomniały mi zaraz prelekcje Czelawy; były momenty, w których powątpiewałem o istnieniu dwóch odrębnych ludzi: brata Stachura i profesora, stapiając ich w jedno. Lecz iluzja rozpływała się za pierwszym rzutem oka na tę twarz obrzękłą od pijaństwa, porysowaną bliznami, na dźwięk tego głosu ochrypłego od nocnych wybryków. Przedemną siedział Stachur, brat Stachur, tylko z kompletnym zasobem wiedzy prof. Czelawy. Dziwne to było, tajemnicze, lecz rzeczywiste.
Koło piątej nad ranem rozstaliśmy się. On opuścił oberżę pierwszy, ja wychyliłem się w parę minut za nim, zachowując przyzwoite oddalenie. Szliśmy oczywiście w jedną stronę; by go dalej śledzić, nie potrzebowałem zbaczać od mego mieszkania.
O trzy na szóstą, zanim zaczął się ruch w kamienicy, otworzył bramę i zniknął we wnętrzu.
Znużony całonocnem czuwaniem i ja wkrótce położyłem się na dwie godziny drzemki. Koło ósmej wstałem, by usunąć zbędną już charakteryzację i przebrać się. Wychyliwszy naprędce filiżankę kawy, pospieszyłem na uniwersytet. Tego dnia kończył Czelawa cykl swych wykładów na temat „Psychoza a życie płciowe“. Dla mnie, który już od szeregu lat przestałem uczęszczać na prelekcje, miała ta godzina szczególny urok. Odżyły wspomnienia, przypomniały się ambicje i kłopoty akademika. Wzruszony witałem stare sale, długie, chłodne korytarze.
Lekcja zaczęła się o dziesiątej. Profesor mówił, jak zwykle świetnie, rozwijał swe poglądy jasno, przejrzyście a głęboko. Czuć było jednak w głosie zmęczenie, w ruchach zdenerwowanie i niepokój. W połowie wykładu interes słuchaczy wzmógł się: uczony przytaczał przykłady ilustrujące jego teorję. Były nader plastyczne, podane z sugestjonującą siłą wyrażeń. Lecz z pewnością na nikim nie sprawiły tak silnego wrażenia, jak na mnie. Bo któż opisze me zdumienie, gdy pomiędzy wypadkami zboczeń seksualnych zauważyłem historję słyszaną minionej nocy w gospodzie. Profesor powtórzył ją bez zmiany treści, nadając jej tylko zastosowaną do audytorjum formę. Czelawa wyzyskał sumiennie przeżycia Stachura.
Natychmiast po lekcyi koło godziny 11 rano wróciłem do domu i kazałem się zaanonsować pani Wandzie w jej mieszkaniu. Przyjęła mię bez wahania. Mieliśmy czasu dość na pogadankę, bo uczony wracał na obiad dopiero o pierwszej w południe.
Z łatwą do zrozumienia ciekawością słuchałem jej relacji z ubiegłej nocy i rana.
Stosownie do mej rady zamknęła się wczoraj wieczorem koło dziesiątej w pokoju przylegającym do sypialni, zamierzając przeczekać godzinę „halucynacji“. Jakoż po dziesiątej w nocy usłyszała za ścianą ciche kroki. Z zapartym tchem patrzyła w sypialny pokój przez otwór klucza. W środku oświetlonej jasno lampą elektryczną sypialni stał „sobowtór“, patrząc z rozczarowaniem na puste jej łóżko. Jakiś czas krążył, jak dziki zwierz w klatce, wreszcie jakby domyślając się, chwycił za klamkę od drzwi do sąsiedniego pokoju. Gdy usiłowania spełzły na niczem, zwinął pięść gestem pogróżki w stronę śpiącego martwo profesora i wyszedł przez gabinet. Wtedy dopiero z uczuciem ulgi udała się na spoczynek.
Nad ranem wstała wcześniej koło pół do szóstej i była świadkiem powrotu Stachura. Wyszedł znów na chwilę z pracowni męża, lecz i tym razem nie zastawszy jej jeszcze w pokoju, cofnął się do środka tajemniczego wnętrza. Przez cały czas Czelawa nie ruszył się z posłania, nie otworzył ust. O ósmej zbudził się, wypił śniadanie i w kwadrans potem przeprowadzony przez żonę na schody, wyszedł z mieszkania.
— Czy nie wrócił mąż w chwilę potem, by zaglądnąć do pracowni? — zagadnąłem w ciągu rozmowy.
— Z wszelką pewnością nie. Drzwi wchodowe pomieszkania zostawiłam otwarte celem przewietrzenia pokoju i sama aż do paru minut po dziesiątej przebywałam w sypialni, od czasu do czasu wychodząc w klatkę schodową. Absolutnie nie było nikogo. Powrót męża nie byłby uszedł mej uwagi.
— Tak, naturalnie. A ja o godzinie dziesiątej słuchałem już osobiście wykładu profesora. Porozumienie zatem ustne wykluczone. Czy mąż nie zaglądnął ani razu przed odejściem do laboratorjum?
— Stanowczo nie. Spieszył się tylko niezwykle i był zdenerwowany, jak zresztą wogóle w ostatnich dniach. Zdaje mi się, panie doktorze, że on już wie o mojej przeprowadzce do salonu.
— Przypuszczam, że tak, wnioskując z innych objawów.
— Ale w jaki sposób? Czy sądzi pan, że zdołał się już porozumieć z tym ohydnym człowiekiem? Przecież to stało się dopiero dziś w nocy po raz pierwszy.
— Niekoniecznie — może tego nawet nie potrzebuje.
Profesorowa patrzyła wzrokiem wyczekującym wyjaśnień.
— Na razie wstrzymam się z odpowiedzią. Być może wkrótce dowiemy się całej prawdy. Czy nie ma łaskawa pani mi nic więcej do powiedzenia?
— Owszem. Odchodząc, mąż przystąpił do mnie i z rzadkiem u niego zakłopotaniem powiedział: Wybacz mi, że narażam cię w ostatnich czasach na pewne nieprzyjemności, lecz robię to w imię nauki. Zresztą dobrze zrobiłaś, usuwając się. Wkrótce zmieni się wszystko pomyślnie. Na wszelki wypadek miej w nocy przy sobie tę broń. — I wręczywszy mi browning, szybko oddalił się.
— Hm... to ciekawe. Przecież obawia się. Myślę, że w dzień jest łaskawa pani bezpieczną; od ósmej rano do ósmej wieczór.
— Postanowiłam nie rozstawać się z rewolwerem. Jeśli ten człowiek naprawdę istnieje, to sąsiedztwo jego tak bliskie w pracowni jest nader ryzykowne.
— Proszę być spokojną. On teraz najprawdopodobniej nieszkodliwy. Zresztą musimy zaraz tam wejść.
— Gdzie? Do pracowni? To niemożliwe! Mąż nosi klucz zawsze ze sobą.
— Poślemy po ślusarza, proszę się nie obawiać.
— Nie! nie mogę na to pozwolić. Zauważy.
— Niema obawy. Zamek każemy natychmiast naprawić.
Pani Wanda z rezygnacją ustąpiła.
W godzinę potem wszedłem do zagadkowego sanktuarjum, gdy profesorowa z trwogą wyglądała z sypialni. Przypuszczenia moje ziściły się najzupełniej; w rzekomem laboratorjum zastałem na sofie pogrążonego w uśpieniu Stachura. Nie rozebrał się nawet, leżąc w swem wytartem, zniszczonem ubraniu. Sen jego zdradzał objawy zupełnie podobne do tych, które zauważyła pani Czelawowa u męża; ciało było jakby skrzepłe, lodowate, serce nie biło: Stachur spał snem kamiennym.
Zachęcona przezemnie pani Wanda podeszła do sobowtóra, by rozpoznać nocnego intruza, który od tylu dni mącił jej godziny spoczynku. Biedna kobieta stała w bezradnej zadumie wobec niezwykłego fenomenu i dopiero na moją uwagę, że czas wracać, ocknęła się z zamyślenia.
Przywołany powtórnie ślusarz naprawił zamek, poczem zatrzasnąłem drzwi „pracowni“ z powrotem.
— A teraz — rzekłem na pożegnanie — mam do łaskawej pani małą prośbę.
— Proszę, panie doktorze, o cóż chodzi?
— Pragnę zapoznać się osobiście z profesorem. W tym celu proszę być z nim dzisiaj popołudniu po piątej w kawiarni, którą państwo zwykle odwiedzają. Sposób zawarcia znajomości znajdę sam. Naturalnie, nie zdradzi się pani ani słowem. I my również poznamy się dzisiaj dopiero po raz pierwszy. Rozumie łaskawa pani?
— Przystaję z całą gotowością, lecz pod warunkiem, że go pan nie narazi na nic niemiłego. Chcę oszczędzić mu za wszelką cenę kompromitacji.
Zapewniwszy słowem najściślejszą dyskrecję, pożegnałem się i wróciłem do siebie.
Materjał w sprawie Czelawy zebrany od wczorajszej nocy przedstawiał się teraz bardzo zajmująco. Trzeba było tylko przeprowadzić analizę i wyciągnąć wnioski.
Nie wątpiłem już więcej, że między uczonym a Stachurem istnieje specjalny związek psychofizyczny, dzięki któremu stanowi jawy pierwszego towarzyszyło zbliżone do katalepsji lubo z nią nie identyczne uśpienie drugiego; wspólny obu prąd życiowy zdawał się przepływać kolejno od jednego do drugiego, nie pozwalając na równoczesny proces biologiczny; ci ludzie prawdopodobnie nigdy ze sobą nie zamienili ani słowa, nie spojrzeli sobie w oczy — nie mogli nawet mimo przypuścić się dającej do tego chęci.
A przecież jeden wiedział z przedziwną dokładnością o przeżyciach drugiego. Lecz należało ten punkt ustalić. A jeśli Stachur, nie mogąc się inaczej porozumieć, po każdej przehulanej nocy zdawał pisemną relację swemu wspólnikowi? I naodwrót?
Musiałem stanowczo poznać się z Czelawą, mieć z nim wspólne jakieś błahe przeżycie obojętne dla sprawy interesującej równocześnie jego i brata Stachura; o pewne szczegóły związane z tym drobiazgiem możnaby potem lekko potrącić w obecności nocnego włóczęgi, a jeśli odpowie stosownym resonansem, przypuszczenia moje co do tożsamosci pamięci u obu i związanych z nią kwestji będą niezbitym pewnikiem.
Dlatego z niecierpliwością czekałem na godzinę piątą wieczorem, w której miało nastąpić poznanie.
Jakoż koło wpół do piątej zjawili się Czelawowie w kawiarni. Profesor zajął miejsce obok żony pod oknem i zatopił się w czytaniu dzienników. Przysiadłem się do sąsiedniego stolika, składając oględny ukłon pani Wandzie.
Skończywszy przegląd pism, Czelawa wszczął obojętną rozmowę z żoną. Byłem w kłopocie, jak zawiązać znajomość; lecz szczęście mi sprzyjało. Uczony, zapalony szachista, zaczął po chwili utyskiwać, że niema zwykłego partnera, za którym bezskutecznie rozglądał się po sali. Skorzystałem ze sposobności i zbliżywszy się do jego stolika, przedstawiłem się, proponując partję szachów.
Czelawa, lubo nieco zdziwiony, przystał z ochotą i zaczęliśmy grę.
Przyznać muszę, grał świetnie, lecz i ja mam pewną wprawę; to też szczęście kampanji ważyło się na obie strony: raz ja dostałem mata, to znów on poniósł porażkę. Powoli roznamiętnił się i sam zażądał odwetu.
Przez cały przeciąg gry mówiliśmy mało; raz tylko spojrzenie jego zamyślonych oczu spoczęło na mnie nieco dłużej.
— Wie pan — zagadnął, zatrzymując rękę na poruszonej figurze — zdaje mi się, że my się skądś znamy. Ale gdzie to być mogło? Twarz pańska tak mi kogoś przypomina.
— Bardzo możliwe, panie profesorze; byłem jego długoletnim słuchaczem — pospieszyłem z wyjaśnieniem.
— Ah tak, ma pan rację. Lecz tyle się co roku przesuwa przedemną twarzy, że trudno zapamiętać.
I uspokojony posunął wieżę.
Tymczasem czas upływał szybko i zbliżała się fatalna godzina ósma. Czwarta z rzędu partja, którą zaczęliśmy po siódmej, przeciągnęła się zapowiadając na dalszą metę. Umyślnie zastanawiałem się dłużej nad każdym ruchem i wikłałem sytuację. Czelawa niecierpliwił się i ciągle spoglądał na zegarek. Wreszcie, gdy było już trzy na ósmą, przerwał grę w bardzo naprężonym momencie i przeprosił za zawód.
— Mam dziś jeszcze posiedzenie o ósmej — skłamał niezręcznie. — Lecz partję tę musimy rozstrzygnąć jutro. Położenie nader zajmujące. Możebyśmy zapamiętali sobie obecną sytuację. Wszak mi pan nie odmówi, nieprawdaż?
— Z prawdziwą przyjemnością, panie profesorze.
I uważnie rzuciwszy raz jeszcze okiem na szachownicę, rozstaliśmy się.
Powróciwszy do siebie, przeprowadziłem znów metamorfozę mojej osoby w stylu z wczorajszej nocy i przed jedenastą siedziałem już w oberży. Brat Stachur spóźnił się nieco i przyszedł po mnie w bardzo złym humorze. Zaraz na wstępie zażądał paru szklanek absyntu z rumem i wychylił duszkiem jedną po drugiej: niechybnie zamierzał się upić. Jakoż po północy szalał już na dobre.
W stosownej chwili odciągnąłem go na stronę, proponując grę w szachy.
— Wiesz — zagaiłem — jeden z moich znajomych zadał mi wczoraj do rozwiązania łamigłówkę szachową. Wyobraź sobie, grał z jakimś jegomościem, lecz z braku czasu musiał grę przerwać. Końcowy układ figur zapamiętał, obiecując sobie dokończyć partję później. Sytuacja bardzo ciekawa; możebyśmy ją rozwiązali w dwójkę; weźmiesz białe, których pozycja korzystniejsza. No, jakże, będziesz grał Stachur?
— No dobrze literacie — odparł trochę rozczulony — ustawiaj, ale prędko, bo mam dziś do załatwienia jeszcze jedną arcyważną sprawę.
Zacząłem ustawiać szachy, odtwarzając sytuację z nierozstrzygniętej partji z profesorem. Pamięć mam niezłą i wkrótce zrekonstruowałem pozycję czarnych.
Przeszedłszy następnie do reprodukcji strony przeciwnej, umyślnie postawiłem trzy figury na niewłaściwem miejscu, celowo fałszując rzeczywistą sytuację.
Stachur spojrzał uważnie na szachownicę, potem podniósł na mnie badawcze oczy.
— Jak się nazywa ten twój znajomy, który przerwał tę partję? — zapytał zaciekawiony.
Wymieniłem obojętnie swoje właściwe nazwisko.
— Aha! tak, prawda, wszystko w porządku. Ale, wiesz co kochany Dzierzbo? Albo tobie, lub też temu młodemu lekarzowi nie dopisała pamięć. Popełniłeś w trzech miejscach pomyłkę.
I spokojnie przesunął figury na właściwe pozycje.
Chociaż czekałem na to, mimoto trudno było oprzeć się uczuciu zdumienia. Stachur zauważywszy wyraz mej twarzy, zaśmiał się trjumfująco:
— No cóż, nieprawdaż, że tak stały?
Przyznałem bez wahania.
— Ale skąd u licha możesz coś podobnego wiedzieć? Chyba nie na podstawie techniki szachowej? Popełnione przezemnie istotnie pomyłki nie sprzeciwiają się w niczem logice gry.
— Wiesz co Dzierzba? — rzekł po chwili. — Zostawmy w spokoju te figurki. Zbyt dziś jestem wzburzony, by grać dobrze. Natomiast zajmijmy się czemś innem. Nie przypuszczasz nawet, o jak ciekawą sprawę potrąciłeś, zadając mi przypadkiem swoją zagadkę. Lecz ja ci zadam jeszcze ciekawszą, o jakiej się jeszcze nie śniło naszym filozofom... Zuziu, serdeńko, podajno jeszcze szklaneczkę! — krzyknął na młodą kelnerkę, przechodzącą obok i objął ją szerokim uściskiem.
Dziewczyna wymknęła się zręcznie, by wkrótce wrócić z żądanym napojem. Stachur posadził ją sobie na kolana i obsypawszy całą serją gminnych czułości, wypuścił z powrotem ze swych objęć.
— Teraz możesz odlecieć, turkawko.
— Setna dziewka — zwrócił się do mnie, wskazując na oddalającą się — co za ciało! Specjały, literacie, frykasy! Radzę ci umizgnąć się. Nie pożałujesz. Ale to są sprawy drugorzędne w tym momencie. Zacznijmy dyskusję sub specie aeternitatis.
Wyciągnął daleko przed siebie nogi, łyknął haust absyntu i patrząc mi w oczy z zagadkowo tajemniczym wyrazem, zaczął:
— A wiesz Dzierzbo, z kim grał w szachy twój doktor?
— Skądże mam wiedzieć? O nazwisko partnera nie pytałem.
— Ze mną.
Stachur z widoczną satysfakcją śledził wrażenie, wywołane tą enuncjacją.
— Wolne żarty. Kpisz, czy o drogę pytasz?
— Mówię całkiem serjo. Pan doktor grał wczoraj wieczorem koło siódmej tę partję ze mną, vulgo z prof. Czelawą.
— Kłamiesz Stachur. Czelawę znam z wykładów uniwersyteckich, lubo nie osobiście; był niegdyś mym profesorem; wykładał psychologję stanów anormalnych.
— Bajecznie! Cudownie! Witam cię kochany uczniu!
Stachur kordjalnie ujął mię w ramiona.
— Zwarjowałeś?
— Ani trochę. Brat Stachur i prof. W. St. Czelawa to jedna jaźń w dwóch formach, t. j. w dwóch ciałach. Rozumiesz serdeńko?
— Ani trochę.
— Non fa niente, ragazzo mio, non fa niente. Oto nieco z grubsza ociosana parabola; trochę może ordynarna, lecz zastosowana do tutejszego środowiska. — Sięgnął po brudny kufel z piwa, przelał doń część absyntu ze swego kieliszka i postawił przedemną oba szkła.
— Widzisz ten drogocenny płyn?
— No, cóż z tego?
— Przez ściany kufla przegląda mętnie, w kieliszku świeci, jak łza. Nieprawdaż? A przecież i tu i tam ciecz ta sama. Kwestja oprawy serdeńko, kwestja ram. Ostateczny wygląd i wrażenie są tu wypadkową treści i formy, chociaż w obu identyczna treść się powtarza. Lecz i forma ma głos kochasiu, i to lube ciałko, a jakże, i to biedne, posiniaczone w nocnych bitkach, pokrajane od razów, obrzękłe od trunków i łajdactwa ciało. No, rozumiesz nareszcie?
— Rozumiem.
— Chwała Bogu, pardon, demonowi życia, nie wierzę w Boga. Niema to jak literaci. Wszystko rozumieją, na wszystko się zgodzą z wyjątkiem grzechów przeciw sztuce. Lecz by mnie zrozumieć, trzeba trochę cierpliwości i czasu.
Pociągnął z kieliszka i mówił dalej tonem spokojnego opowiadania.
— W roku 1867, 20 lutego w miasteczku N. pojawił się na świecie dziwny kaprys natury: pewnej parze małżonków urodziło się dwoje męskich bliźniąt zrosłych biodrami. Po szczęśliwem przeprowadzeniu operacji jedno zapadło w dziwny stan martwoty, by po 12 godzinach śmiertelnego snu wrócić do stanu jawy, gdy równocześnie drugie niemowlę uległo symptomom przebytym uprzednio przez pierwsze. Władze duchowne były przy udzielaniu chrztu w niemałym kłopocie. Konsyljum uczonych i lekarzy zajęło się żywo fenomenalnym wypadkiem, by wreszcie orzec, że najprawdopodobniej ma się tu do czynienia z jedną jaźnią o podwójnej osobowości empirycznej. Energja psychiczna ożywiająca nasze ciała była jedną i tą samą, a stąd i pamięć wspólną; tak, siła duchowa była identyczna, lecz nie ciała: to były dwa różne ustroje fizyczne. Każdy z nas jako osobowość empiryczna przedstawia wypadkową dwóch elementów, z których jeden jest nam wspólny.
Następstwa tego kaprysu życia rzucają się w oczy przy pierwszem zestawieniu; mój organizm, pobudliwszy pod względem płciowym wpłynął też zasadniczo na ukształtowanie charakteru, który porównany z usposobieniem profesora razi wyuzdaniem. Być może z tegoż źródła wypłynęło moje umiłowanie brudu i plugawego życia. Lecz pamięć i inteligencja są naszą wspólną własnością, zarówno co do siły napięcia i jakości.
Ja byłem już od początku człowiekiem nocy, nie znałem dnia i jego spraw. Noc i jej mrok rozpostarły nademną od kolebki opiekuńcze swe skrzydła.
Zrozumiesz trudności wychowania. Utraciliśmy rodziców w siedmnastym roku życia. On, t. j. ja pod postacią dzisiejszego prof. Czelawy, miał charakter zimny, spokojny, niemal bezpłciowy. To ułatwiło mu studja, pozwoliło na inicjatywę. Wyjechaliśmy za granicę. Słych o nas zaginął.
On zaopiekował się mną — ha! ha! zaopiekował! Niech mu kat świeci! Wstydził się mnie, ukrywał przed światem, trzymał przed ludźmi w tajemnicy moje istnienie.
Uległem od razu z pokorą bydlęcia; i to jasne: w obu nas współdziałała przecież ta sama inteligencja, ten sam spiritus movens, ta sama pamięć. Ujarzmił me ciało. Zresztą szedłem mu na rękę po części dzięki mym wcześnie wybujałym popędom. Stałem się wkrótce karczemnym hulaką, gwałcicielem kobiet, zwyrodnialcem; mam parę egzystencyj ludzkich na sumieniu, che, che, na sumieniu. Popełniłem parę zbrodni. Udało się jakoś wymknąć, zatuszować.
— Czy nie starał się uwolnić od ciebie?
— Zrazu tak; potem wpadł na piekielny pomysł, dzięki któremu stałem się mu nieodzowny. Został profesorem uniwersytetu, wielkim psychologiem i postanowił z katedry wyzyskiwać bezczelnie moje najserdeczniejsze przeżycia. Łajdak! Wygodnie się urządził, mając do dyspozycji dwa ciała. Od lat śpię jak pies w zamkniętym, nigdy nie opalanym gabinecie, by w nocy żyć z tych paru ochłapów monety, które mi łaskawie odstępuje. Sknera!
Nawet ubrać się nie mam za co. Chodzę w jego znoszonem ubraniu. Kutwa!
— Jak długo zamierza przeciągnąć współbytowanie w tak blizkiem sąsiedztwie? Musicie chyba znać obaj najtajniejsze drgnienia swych myśli?
— Oczywiście. Uważasz Dzierzba — ten egoista w profesorskim birecie postanowił z siebie i ze mnie, przedewszystkiem ze mnie, zrobić naukowy problem, nad którym pracuje już od lat. Dzieło już na ukończeniu; lada dzień zechce mnie się pozbyć, wycisnąwszy przedtem jak cytrynę. Lecz ja go uprzedzę! — dodał z dzikim błyskiem w oczach.
Zadrżałem.
— Przecież on musi wiedzieć o twych względem niego zamiarach?
— Naturalnie, że wie.
— Dlaczego więc nie przedsiębierze środków ostrożności? Czyżby igrał z niebezpieczeństwem?
— Ha, ha! Otóż właśnie! Pan profesor przeliczył się w rachubach. Zbyt silnie ufa w dotychczasową przewagę naszego wspólnego spiritus movens, naszej wspólnej jaźni. I po części ma rację. Zawsze dotąd wstrzymywał mię od samodzielnego czynu jakiś sprzeciw wewnętrzny. Lecz i organizm ma głos swój i prawa, kochany Dzierzbo, tak jest, i to spodlone, zawsze lekceważone przezeń ciało. Pijany dziś jestem i silny. Przeciągnął strunę. Ostatni eksperyment, ten zwornik jego pracy, korona, która uwieńczyć ma jego dzieło, zawiódł haniebnie, rozpętując we mnie tej nocy niepohamowany już bunt; wywabił z kryjówek ciemne siły, które go zniszczą. Dlatego, dziś właśnie stawiam wszystko na jedną kartę i mówię swobodnie. Chyba mnie nie wydasz?
— Bądź spokojny. Mówisz o końcowym eksperymencie, co miałeś na myśli?
— Cha, cha. Ciekawy eksperyment, jedyny w swoim rodzaju! Jego przedmiotem Wanda Czelawowa. Ten człowiek zimny jak ryba, niemal aseksualny, ożenił się z kobietą piękną, bardzo piękną i młodą. Zamęcza ją, poświęcając na ołtarzu swej wielkiej nauki.
Oczywiście wiedziałem o jej istnieniu i jak wygląda.
Podobała mi się djabelnie i zapragnąłem. Ty wiesz, co znaczy dla takiego, jak ja osobnika pragnienie fizyczne kobiety, pożądanie jej? Sprzeciwiał mi się zrazu wewnętrznie, nie pozwalając nawet wchodzić do ich sypialni. Lecz żądza moja wzrastała, ta niesyta żądza, która u niego jest niemal w stanie zaniku. Wreszcie uległ i pozwolił ją widywać nocami; chciał, widzisz i z tego ciągnąć zyski, stworzyć jeszcze jeden konflikt w naszej symbiozie i włączyć ciekawe, stąd płynące przejawy, jako ogniwo ostatnie w łańcuch swych doświadczeń, pragnął wypróbować i w tym kierunku władzę, jaką miał nademną.
Jakoż ograniczałem się długi czas do spojrzeń. Kobieta zrazu nie wiedziała o moich nocnych wizytach, dopiero wczorajszej nocy zauważywszy mię, skryła się w sąsiednim salonie. Lecz nie ujdzie mi. Dziś już przypuściłem szturm do zamkniętych drzwi i dopiero gdy zaczęła krzyczeć, z obawy pobudzenia lokatorów uszedłem, by się upić i nabrać odwagi. Zbyt mię rozdrażniła. To skończy się dla nich fatalnie. Seksus, mój kochany, to nieobliczalny element. Dziś jeszcze wrócę, posiądę Wandę, zabiorę pieniądze, a samego uduszę, jak psa. Jeśli tego dziś nie zrobię, jutro on ze mną postąpi podobnie.
Domawiając tych słów Stachur porwał się z krzesła i wyzywająco patrzył w dal. Był straszny. Ostre, białe zęby jak kły rozwścieczonego dzika błyskały z wykrzywionych pasją ust, zlepione potem włosy spadły w nieładzie na czoło.
— Masz słuszność — rzekłem, siląc się na chłodny spokój — ja ci w tem dopomogę.
— Ty?! — spojrzał na mnie wzrokiem pełnym wdzięczności. — Dziękuję! Dzielny z ciebie chłopiec. — Uścisnął mi rękę.
— A zatem w drogę zaraz! Już późno: szósta nad ranem. Gotowi nam przeszkodzić.
Wyszliśmy.
Był jasny, słoneczny poranek. Zbudzone już miasto szemrało pogwarem wstających głosów życia. Po zaułkach tułały się wypłowiałe postacie kobiet, z austerji wymykali chyłkiem nocni goście. Jakiś włóczęga ziewnął szeroko, prostując znużone ramiona i powlókł się dalej chodnikiem. Po drodze skrzypiały pod stosem jarzyn wózki przekupniów, rozlegał się ciężki stukot miejskich furgonów.
W przestworzu snuły się zaranne dymy fabryk, przesłaniając od czasu do czasu czerwony krąg słońca nad farnym kościołem. Rzeźwy dreszcz brzasku wstrząsał ciało, rozlewając w powietrzu krzepką woń ozonu.
Stachur szedł spiesznie, nerwowo, co chwila spoglądając na zegarek. Dotrzymywałem mu kroku w milczeniu. Koło siódmej wchodziliśmy do bramy. Szczęściem na schodach nie było nikogo. Stachur otworzył gabinet, przepuścił mię do wnętrza, zamknął za sobą drzwi od korytarza i nie zatrzymując się ani na sekundę w pracowni, wprowadził mię do sypialni.
Serce biło mi młotem i fala krwi uderzyła w głowę. W pokoju zastaliśmy w uśpieniu tylko profesora, pani Wandy nie było; widocznie zmęczona przejściami ubiegłej nocy, jeszcze się nie obudziła.
Stachur wlepiwszy drapieżny wzrok w śpiącego, wskazał mi go ruchem ręki:
— Patrz, to ten! Zdławię go jak psa!
I już ruszył ku łóżku z wyciągniętemi przed się rękoma, gdy nagle wydobyłem z kieszeni browning i równocześnie chwytając go za piersi, krzyknąłem:
— Ani kroku dalej!
Stachur szarpnął się, lecz wymierzona wprost w piersi lufa rewolweru poskromiła go.
— Ha! — syknął przez zęby. — Kto ty jesteś podły zdrajco?!
Wymieniłem swoje właściwe nazwisko.
Na dźwięk imienia Stachur wpił we mnie badawcze spojrzenie i nagle zrozumiał.
— Łotr, podlec, pan doktor! — mruknął, pieniąc się z wściekłości.— Także eksperymentator! Tej samej nędznej sorty, co ten w łóżku, jego uczeń! Puść mię, bo narobię hałasu!
— Nadaremnie grozisz: Teraz i tak nie obejdzie się bez skandalu.
— Puść mię na wszystko święte! — jęknął, zmieniając ton. — Gdy się zbudzi, zabije mię!
— Bądź spokojny. Nie mogłem tylko dopuścić do zbrodni. Musimy czekać.
Gdy domawiałem tych słów, drzwi od salonu odemknęły się i w progu stanęła z bronią w ręku blada jak ściana pani Wanda.
— Proszę się niczego nie obawiać, — uspokoiłem ją. — Jest w moim ręku. Zaczekamy do godziny ósmej.
Profesorowa usiadła we fotelu obok łóżka, z niepokojem spoglądając to na nas dwóch, to na męża, to na zegarek. Tak w milczeniu przeczekaliśmy trzy kwadranse, długie jak wieki. W miarę jak wskazówki zbliżały się do fatalnej godziny, niepokój Stachura wzmagał się, przechodząc w rozpacz. Błagał, by go puścić. Musiałem uspokajać, upewniając, że w mojej obecności nic mu się nie stanie. Lecz konfrontację wobec osoby trzeciej uważałem za konieczną do ostatecznego rozwiązania sprawy. Mimoto Stachur usiłował parokrotnie wydrzeć mi broń z ręki. Lecz nie udało mu się.
Na pięć minut przed ósmą, przerażenie biedaka doszło do szczytu; wyglądał jak obłąkany. Wbite nieruchomo w tarczę zegara oczy śledziły ruch nieubłaganie posuwającego się indeksu, złączone ręce kurczowo wyginały palce. Wtem zesztywniał, białka oczu poszły w górę i bezwładem ciężaru, wymykając mi się z rąk, runął na posadzkę.
Zegar wydzwonił ósmą.
Usłyszałem ciche westchnienie ulgi z piersi pani Wandy:
— Zasnął.
Lecz w tejże chwili drgnienie życia wstrząsnęło martwem ciałem profesora i podnosząc się z łóżka, zaczął przecierać ręką czoło i oczy. Nagle otrzeźwiawszy z resztek snu, zorjentował się. Spojrzał przytomnie na nas, na leżącego jak trup na dywanie włóczęgę i w lot przypomniał sobie wszystko. Postanowienie szybkie jak błyskawica, mignęło w siwych, bystrych oczach. Jednym skokiem zbliżył się do żony, podjął opuszczony przez nią na podłogę rewolwer i zanim zdołałem przeszkodzić, wypalił do Stachura. Strzał był celny: zgruchotał mu czaszkę. Śpiący nie drgnął.
Lecz prof. Czelawa chwycił się ręką za czoło, przyciskając je w miejscu, które odpowiadało ranie zabitego. Po czasie odjął rękę i patrząc na drżącą jak trzcina żonę, szepnął:
— Działanie reperkusji.
I wskazał ręką na czole okrągłą, czerwoną plamę, jakby od silnego uderzenia. Po chwili zwrócił się znów do żony:
— Odejdź stąd Wandziu, widok zwłok działa na ciebie. Nie popełniłem zbrodni: miałem prawo rozporządzać wedle woli tem ciałem.
Profesorowa oddaliła się.
Wtedy Czelawa postąpił ku mnie:
— Panie doktorze! Dziękuję za pomoc i ratunek. Problemat mojego życia rozwiązany. Proszę pana na świadka w tej wyjątkowej sprawie. Musimy zaraz donieść władzom i usunąć trupa.
I popatrzył na zwłoki Stachura dziwnem, zagadkowem spojrzeniem.
Patrzyłem i ja przejęty grozą i zdumieniem. Niespodziewanie uczułem jakiś głęboki, przejmujący ból: żal mi się zrobiło tego nędzarza, tego genjalnego pauvre diable, człowieka nocnych mroków i zbrodni, tragicznej igraszki życia.
I skłoniwszy się, bez słowa odszedłem.

W dwa tygodnie po zaszłym wypadku zasiadł na ławie oskarżonych przed sądem w P. prof. dr. Wł. St. dwojga imion Czelawa obwiniony o zabójstwo. Po przeprowadzeniu śledztwa i przesłuchaniu świadków uwolniono podsądnego 23 głosami przeciw 3 od winy i kary.
W dwa lata potem wydało londyńskie towarzystwo naukowe dzieło prof. W. S. Czelawy pod tytułem: „The Soul and the body or The history of a man with two bodies. The probleme of my life“[1]. Do tekstu dołączył autor dwie podobizny: swoją i brata Stachura.



SATURNIN SEKTOR

Ktoś mnie wypatrzył! Ktoś wytropił! Tak żyję odosobniony, tak obcy gwarowi świata — a przecież znalazł się ktoś, co mnie śledzi z daleka. Z powodzi trwania wyłonił się fakt w bliskiej ze mną styczności, ze mną „obłąkanym“, jak orzekli ludzie roztropni, osobnikiem. Szczególne, szczególne!
W jednym z pierwszorzędnych dzienników ukazał się pod datą 20-go lipca t. zw. bieżącego roku (mówiąc ich trybem) znamienny artykuł p. t. „Ewolucja Czasu“. Autor podpisał się inicjałami S. S. Rozprawa pisana cięto, mocno i pewnie, jak na tych przystało, co krzepko trzymają się „życia“ i w „rzeczywistości“ nurzają się po szyję. Wartość jej dla mnie żadna — punkt widzenia oczywiście „realny“, z tej strony grobu wyrosły. Panegiryk dla ludzkiego intelektu i jego wytworów.
Lecz obchodzi mię z innych względów. Artykuł jest wyraźnie skierowany przeciwko mnie, przeciwko moim przekonaniom o t. zw. czasie. Nieznany autor pisze jakby obronę czasu, usiłując zbić moje zarzuty, które zdaje się znać doskonale. Ale skąd? W tem moment tajemniczy.
Nigdy ani słowa nie zamieniłem z nikim na temat czasu i jego nieistności, nie wygłosiłem ani jednego odczytu, nie wydałem najmniejszej broszury ni książki. Rozprawy mojej „O fałszywem pojmowaniu t. zw. czasu i jego fikcyjności“ nie czytał nikt na świecie. O istnieniu podobnej pracy nikt nie wie, nie może wiedzieć. Żaden z nielicznych znajomych, którzy i tak po mym powrocie z domu zdrowia usunęli się odemnie skwapliwie, nawet nie przypuszcza, że wogóle tym problemem kiedykolwiek się zajmowałem. Owoc kilkuletnich mych rozmyślań spoczywa cicho w czarnej ceratowej teczce tu w biurku, w tajemnej skrytce na prawo, dokąd nikt się bez mej wiedzy nie dostanie. To wykluczone. A jednak ten człowiek zna napewno treść manuskryptu, umie go na pamięć, na wylot. I usiłuje zbić mój, jak się wyraża „pogląd“ — głupiec! moją pewność. Nawet porządek myśli ten sam, nawet kontr-przykłady czerpane z tych samych dziedzin. Przeciwnik podchwytuje me zwroty, definicje, przemianowuje świeżo przezemnie odkryte wartości i pojęcia na swój tryb, przenicowuje bezwstydnie na swą modłę wyniki żmudnych badań mojego całego życia. Dziwne to, dziwne, arcydziwne!
Więc chyba wyczuł mnie jakimś sposobem, wyczytał myśli me z oddali i odpowiedział na nie rezonansem wroga. Musi zatem istnieć między nami jakiś tajemny stosunek, jakaś więźba duchowa, która umożliwia coś podobnego.
Lecz ja sobie tego wcale nie życzę. Nie lubię, by mnie kto podpatrywał choćby bezwiednie, choćby na odległość. Istnienie tego człowieka jest mi bardzo nie na rękę i postaram się go usunąć za wszelką cenę.
Narazie nie wiem o nim nic. Byłem już w redakcji dziennika i zapytałem wprost o nazwisko autora. Odpowiedziano mi, że go nie znają. Rękopis przysłał ktoś pocztą, ktoś mieszkający w miejscu, lecz bez podpisu — były tylko inicjały S. S. Artykuł był ciekawy, poruszał temat aktualny, traktowany naukowo, we formie wzorowej, bez zarzutu. Więc wydrukowano.
Może prawda — a może kłamią — tajemnica redakcyjna. Lecz mi nie ujdzie! Odnajdę go prędzej, później — nie w zwykły, to w mój sposób. Mam za sobą ich pomoc: tajemną, niewidzialną dla oka „zdrowych“. — Odwiedzają mnie niemal codziennie i wiodą długie, poufne rozmowy. Dostęp do mnie ułatwiło im me „obłąkanie“...
Głupi ludzie „zdrowi“, „normalni“! Jakże mi ich żal serdecznie! Nie znają wielkiej drugiej połowy bytu ci żebracy poznania. Trzymają się tylko oburącz „rzeczywistości“ i poza nią świata nie widzą. Ślepcy dozgonni, dopóki im „śmierć“ nareszcie nie otworzy bram, co wiodą na tamtą stronę.
Należę do nielicznych wybrańców, którym wolno bezkarnie przechodzić z jednej w drugą dziedzinę. Dzięki memu „obłąkaniu“ stanąłem na rubieży dwóch światów. Może właśnie dlatego wydaję się innym, anormalnym, szalonym. Może właśnie dlatego wyzwolony jestem z przesądów mózgu i ciemnego ich „intelektu“. Twory ich są mi obce i nie obowiązują do niczego; pojęcie czasu dla mnie nie istnieje.
A jednak coś pozostało jeszcze z przywar tej strony: nie mogę zdobyć się na zatratę poczucia przestrzeni, która wciąż jeszcze przemawia do mnie głosem mocnym, rozkazującym, potrąca lekceważąco bryłowatością przedmiotów, męczy tęskniącą nudą długich, bez końca gościńców. Dlatego nie jestem czystym duchem, tylko „obłąkanym człowiekiem“, czemś, co wzbudza u normalnych litość, pogardę lub strach. Lecz się nie skarżę. Lepiej mi z tem, niż im ze zdrowymi mózgami.
Przedemną rozwierają się krainy odległe, zamglone, ponure głębie nieznanych światów, przepaście czarowne. Nawiedzają mnie korowody zmarłych, orszaki stworów dziwnych, kapryśne jaźnie żywiołów. Wyłaniają się jedne, odchodzą drugie — lotne, piękne, groźne...

Któraś z fal trwania wyrzuciła na próg mego domu postać nową — dotąd nie wiem „rzeczywistą“, czy z tamtego brzegu.
Przychodzi wieczorem, niewiadomo, jak i skąd, staje obok mnie i wpatruje się we mnie godzinami bez słowa.
Wygląda trochę antycznie. Twarz rzymska, ogolona, bez śladu zarostu — twarz śniada, niemal szara. Wiek nieokreślony: czasem wygląda na lat 50, czasem na 100 lub więcej; maska mieni się przedziwnie. Jednak czuję, że musi to być człowiek bardzo stary.
W ręce prawej trzyma kosę, w lewej klepsydrę, którą od czasu do czasu podnosi pod światło, badając położenie piasku.
Zrazu milczał uporczywie i na pytania nie dawał odpowiedzi. Dopiero po dziesiątej z rzędu wizycie dał się wciągnąć w pogawędkę. Szła z początku opornie i ciężko, bo gość znać małomowny i nie ma wprawy.
— Odłóż kosę — zachęciłem go na powitanie. — Tyle lat dźwigasz ją niepotrzebnie; dziś już nie sprawia należytego wrażenia — stała się martwem wspomnieniem antycznem.
Twarz gościa skrzywiła się w złośliwy grymas; z ust wyszedł po raz pierwszy głos drewniany, bez dźwięku:
— Tak sądzisz? Ja myślę inaczej. Jestem Tempus.
— Domyśliłem się. Witaj Saturnie! Czemu zawdzięczać mam twoje przybycie?
Gość odsłonił w uśmiechu parę bezzębnych dziąseł:
— Szukasz mnie od pewnego czasu. Więc jestem.
— Ciebie... niema. Jesteś urojeniem.
— Ucieleśniłem się, jak widzisz. Ludzie zbyt długo mówili o mnie — przeto przybrałem ciało. Wywabiono mię z niebytu.
— Możliwe. Lecz ten strój? Trochę za staromodny. Trącisz myszką, mój kochany.
— Nic nie szkodzi. Zwykła sztywność zakrzepłej alegorji. Zresztą może ludzkość przyoblec mię w nowe szaty. Czas nawet po temu najwyższy. Te łachmany już mi się sprzykrzyły. Wyglądają na anachronizm.
Tu szarpnął pogardliwie połę mocno już przetartej togi.
— A widzisz, przyjacielu, że miałem rację.
— Po części tak, o ile chodzi o strój. Lecz ty podobno nie uznajesz mego istnienia wogóle.
— Oczywiście. Jesteś fikcją mózgu. Jeśli zajmuję się kwestją twego kostjumu, to czynię to tylko z punktu widzenia „zdrowych“. Przebyłeś podobno ewolucję, hę? Tak przynajmniej czytałem.
Maska Saturna rozjaśniła się trjumfującym uśmiechem:
— A! Czytałeś więc? — Prawda, że pięknie napisane? Tak, tak... rozwinąłem się. Nie pojmują mnie już dzisiaj en bloc jak starożytni. Stałem się wartością zmienną, niezależną, którą wiedza usiłuje wprowadzić we wszystkie swe dziedziny. Ściągnięto mnie do granic minuty, sekundy, zaciążyłem nad każdym momentem. Sprecyzjowałem się, wysubtelniałem...
— O tak! Wychudłeś djabelnie! Do wymiarów wskazówki zegara. Zbeszcześciłeś świętą tajemnicę trwania, zmąciłeś cudowną płynność fali — ty pałubo życia! — krzyknąłem, zrywając się z miejsca.
Gość był już w progu.
— Jestem silniejszy od ciebie — usłyszałem głos jego miarowy, spokojny jak ruch wahadła — Bo za mną jest rzeczywistość i zdrowa, praktyczna większość. A tej jestem niezbędny. Żegnaj! Odnajdziesz mnie w mieście w nieco zmodernizowanej postaci.
Chciałem go zatrzymać przemocą, lecz wymknął się i znikł za drzwiami...
Na niebie paliła się zachodowa zorza — siedziałem sam w pustym pokoju...

Od owego wieczora Tempus już się więcej u mnie nie pojawił. Spełniwszy jakąś misję, oddalił się bezpowrotnie. Lecz słowa gościa nie dawały mi spokoju, brzmiąc w uszach natrętnym refrenem:
— Odnajdziesz mię w mieście.
Co to miało znaczyć? Czyżby wyzwanie do walki? Tymczasem w gazetach pojawiały się artykuły o czasie widocznie zwrócone ostrzem wywodów przeciw mnie. Wszystkie podpisane tajemniczemi literami S. S. Rozwodziły się nad głębokością tego pojęcia, podkreślały bez końca jego użyteczność jako czynnika regulującego życie i jego sprawność. Słowem były to peany na cześć mojego gościa.
Podrażniony temi wycieczkami, zbijałem je w domu u siebie na papierze, wzmacniając nowymi dowodami swą rozprawę i uzupełniając myśli tam zawarte. Gotowałem się do ataku ze swej strony, czekając na wyczerpanie przeciwnika, by wtedy ogłosić światu odpowiedź.
Równocześnie szukałem swego antagonisty. Całymi dniami do późnego wieczora włóczyłem się po mieście, zaglądałem do kawiarń, zawiązywałem znajomości, wyciągając ludzi na rozmowę na temat czasu. Poznałem w ten sposób kilku profesorów, kilku studjujących filozofów, z jaki tuzin przeróżnego rodzaju dziwaków i oryginałów. Lecz z dysput, prowadzonych z tymi panami, wychodziłem zawsze niezadowolony. Problem zdawał się wprawdzie zajmować ich w dość wysokim stopniu, lecz mimoto nie wyczuwało się tego żaru, jaki wiał ze szpalt dzienników. To nie byli przeciwnicy; żaden nie ujmował zagadnienia tak osobiście, z tak sekciarskiem zapamiętaniem, jak tamten nieznany. Powoli dochodzę do przekonania, że wpadłem na fałszywy tor, że sfera, wśród której należy go szukać, leży trochę „niżej“...

Zdaje mi się, że nareszcie jestem na właściwym tropie. Od wczoraj wieczorem...
Po całodziennej wędrówce wracam do domu. Idę starą dzielnicą miasta rozciągniętą ponad rzeką systemem wyboistych uliczek, zmierzających ku wodzie. Przecinam je w poprzek, pnąc się w górę linją kolistą. Nademną przeglądają z ponad prostopadłych ścian obdartych kamienic skrawy nieba wieczornego poorane dymami kominów. Z okien wychylają się suchotnicze, blade twarze, rozczochrane głowy starych wiedźm, patrzą zakisłe oczy kaprawych starców...
Potykając się o wyboje bruku, skręcam w wąskotorową uliczkę i spoglądam w dół. Tam — daleko, u wylotu parowu krwawi się w agonji zachodu woda, błyszczy migotem fal smutny pas rzeki. Gdzieś w górze, z jakiejś rozpadającej się rudery poderwało się stado wron i zatoczywszy ciężkim lotem łuk nad uliczką, zniknęło za dachami domów. Opuszczam wzrok niżej, na poziom pierwszych piąter i przeglądam znużonemi oczyma beznadziejność okien. Spojrzenie utyka na jakiejś wywieszce: na zielonem, wypłowiałem tle duże, czarne litery czyjegoś nazwiska. Patrzę tępo, nie umiejąc złożyć wyrazów. Nagle ujmuję je: Saturnin Sektor, zegarmistrz.
Oczywiście! To on! Znalazłem nareszcie!
Spokój ogromny wypełnia mi duszę i powoli wracam do siebie...
Rzecz dziwna! Mieszkam jakoś niedaleko.
Zdaje się nawet, że tuż obok — tylko że zaszedłem do domu z innej niż zwykle strony, z tej, którą dotąd nigdy nie chodziłem. Po trzydziestu latach stałego pobytu w mieście! Szczególne! A jednak widocznie zdarza się czasem, że człowiek wraca do siebie przez lata całe jedną stroną, przemierza ciągle, dzień w dzień tę samą drogę, aż w pewnym momencie znalazłszy się na innym szlaku, ze zdumieniem stwierdza, że wiedzie też do jego domu — ze zdumieniem człowieka, który śnił długie, długie lata, by pewnego dnia ocknąć się na nieznanej drodze do własnego wnętrza...
Tak tedy nazywa się mój przeciwnik i jest zegarmistrzem. Naturalnie, że to on, tylko on, nikt inny. Dziwię się tylko, że dotąd na to nie wpadłem. Nazwisko tak mi skądś znane, tak bliskie. Nie mogę sobie wprawdzie przypomnieć skąd — lecz to nie wpływa w niczem na moje głębokie, niewzruszone przekonanie. Odrazu zrozumiałem, że on jest mym prześladowcą, tym tajemniczym nieznajomym, którego szukam tak długo.
Samo nazwisko tak znamienne! Tyle mówi o sobie! Zanalizujmy najpierw imię. Saturnin! Czyż nie uderza wyraźny związek z Saturnem-Czasem? Czyż imię to nie narzuca odrazu wizji starca z kosą i klepsydrą? Symbolizm oczywisty.
A nazwisko Sektor — czy nie zastanawiające? Dobrane znakomicie! Sektor, właściwie Sector — to niby siekący, rozdrabniający na części, cząsteczki, odcinki. Ile ukrytej autoironji w tem przezwisku! Czyż hołdując bezwzględnie dzisiejszym pojęciom o czasie, nie jest istotnie Sektorem? Wszak zniekształcił cudowność trwania na rzecz matematycznej abstrakcji, posiekał płynną, niepodzielną falę życia na bezlik martwych odcinków. Sektor — symbol lat, miesięcy, dni, godzin, minut i sekund. Zamknął w dwóch wyrazach całą swą kłamliwą, przeczącą istocie bytu działalność. Niebezpieczny człowiek — symbol! Dopóki żyje, ludzkość nie otrząśnie się z tego przesądu i nie pójdzie za mną. Dlatego należy wykreślić z pamięci żyjących to imię i zastąpić mojem. Mojem?!... Co za szczególna myśl! Moje nazwisko!... Moje nazwisko... Jak się właściwie nazywam? Jak się nazywam?... Nie mogę sobie przypomnieć... To śmieszne, to arcyśmieszne! To upokarzające!... Zapomniałem, zupełnie zapomniałem, jak się nazywam. Jestem bezimienny — tak — bezimienny — jak fala w łonie oceanu — wiecznie wędrowna, wiecznie się w drugą przelewająca — drugą falę — siostrzycę...

Po nocy długiej, bezsennej idę do niego. Wiodą mnie schody spróchniałe, miejscami szczerzące się pustką przerw, skrzypliwe. Otwieram drzwi i wchodzę.
Zaciszny, stary pokój szemrze pogwarem zegarów. Jest ich wiele, bez liku: czarne z hebanu, pełzające po ścianach niby wielkie żuki, okrągłe, staroświeckie na kolumienkach z kości słoniowej, pod szklanymi dzwonami, dziwaczne barokowe z interieur’ów dawnej Francji, figlarne, głośno tykające budziki. W niszy wyścielonej zieloną kitajką szepczą półwieczne pacierze małe „kieszonkowe“ — złote, emaljowane przecudnie „cebule“ — srebrne, inkrustowane „repetiery“ — kosztowne, w rubin i szmaragd strojne liliputy.
W środku izby stolik z przyrządami zegarmistrza: jakieś dłutka, obcążki, stosy śrubek, cienkich jak włosień sprężyn, kółek, blaszek. Na skrawku zielonego sukna parę nadwyrężonych kopert, kilka świeżo wyjętych djamentów...
Na krzesełku pochylony nad jakimś zegarkiem siedzi on — mistrz czasomiarów. Poprzez pył wirujący w snopie promieni słonecznych, które wpadają skośnie przez okno, dostrzegam jego twarz. Znana mi jakoś dobrze. Gdzieś ją widziałem, gdzie — nie pomnę. Może w jakiem lustrze. Siwa, starcza głowa, ryże faworyty, ostre, sępie rysy.
Podnosi na mnie oczy jasne, przenikliwe i uśmiecha się. Dziwny, dziwny uśmiech.
— Chciałbym oddać zegarek do naprawy.
— Kłamiesz przyjacielu — zegarków nie używasz od lat dziesięciu. Poco te wykręty?
Głos jego przejmuje mię do głębi; gdzieś go słyszałem i znam doskonale — głos mi nader bliski.
— Wiem, po co przyszedłeś. Oczekuję cię od dawna.
Teraz ja się uśmiecham.
— Jeśli tak, to sprawa bardzo uproszczona.
— Oczywiście. Zanim spełnisz, coś zamierzył — usiądź. Pogadamy. Wszak czasu mamy dość.
— Naturalnie. Nie spieszno mi.
Siadam i wsłuchuję się w rozmowę zegarów. Chodzą równo na minutę, sekundę.
— Uregulowałeś u siebie czas idealnie — rzucam uwagę na chybił trafił.
Sektor milczy, wpatrzony we mnie uporczywie.
— Więc jesteś przygotowany na wszystko? — podejmuję z trudem wątek rozmowy.
— Tak. Nie będę się bronić.
— Dlaczego? Masz do tego prawo jak każdy człowiek.
— To byłoby bezcelowem. Czuję, że wkrótce i tak nadejdzie twoja era. Ustępuję przed koniecznością, jako idealny symbol zamkniętego ostatecznie okresu. Prześcigły owoc późnej jesieni sam spada z drzewa.
— Więc uznajesz mnie?
— Nie. To rzecz inna. I ty kiedyś ustąpić musisz przed nowym symbolem. Nie zapominajmy o względności pojęć. Wszystko wszak zależy od układu odniesienia.
— Właśnie. Mimoto skąd ta pewność, którą tchną twoje artykuły?
— Wynikła z głębokiego przekonania o użyteczności tego, co głoszę.
— Ah, prawda. Należysz do pokolenia, którego bożyszczem rzeczywistość praktyczna.
— Tak, tak. Ty zaś sięgasz poza nią; przynajmniej zdaje ci się tak. I wpadasz w mgliste mare tenebrarum. Ludziom z krwi i kości to nie wystarcza, potrzebują ciała i jego wytworów.
— Mylisz się. Ja tylko pragnę pogłębienia życia. Zycie płynie szeroką, zwartą falą w zjawiskach związanych z sobą tak spoiście, że ich rozdzielanie na momenty jest śmiesznem i karykaturalnem. Twoje pojęcie czasu jest po prostu przeniesieniem go w sferę przestrzeni.
— Czyż nie piękny pomysł? Czytałeś słynną „Podróż w czasie“ znanego pisarza angielskiego?
— Owszem. Ją właśnie miałem na myśli. Jest najlepszym przykładem, do czego mogą doprowadzić fikcje mózgu ludzkiego. Sam pomysł „maszyny czasowej“ czyż nie obraża dziewiczości życia pełnego ciągłych niespodzianek? Oto skutki wiwisekcji, którą na niem uprawiasz. Oto wzór, jak się mechanizuje życie.
— Bajeczna powieść. Wykwit mózgu i jego dumnej potęgi.
— Głupiś, mój kochany. Bądź spokojny — nikt nigdy maszyną ani w przeszłość, ani w przyszłość nie zajedzie.
— Nie zrozumiemy się nigdy. Rzecz szczególna! Mimo że jestestwa nasze tak są ze sobą dziwnie splecione.
W tej chwili niesamowity dreszcz przebiegł me ciało. Słowa zegarmistrza szły do mnie jakby z mojego wnętrza.
— Hm... istotnie. I ja to chwilami odczuwam.
— Gdyby nie to — ciągnął zgaszonym głosem starzec — że myśli twoje wyglądają na młody szczep zasadzony na moim pniu, gdyby nie to, że przeczuwam ich rozbłysk w najbliższej przyszłości...
— I o co?
— Zabiłbym cię — odpowiedział zimno. — Tem oto narzędziem.
I wydobył z pluszowego puzdra cudnej roboty puginał z rękojeścią z kości słoniowej.
Uśmiechnąłem się tryumfująco:
— Tymczasem role wypadną odwrotnie.
Starzec pochylił z rezygnacją głowę:
— Bo przezwyciężyłeś mnie w sobie... Teraz odejdź. Chcę spisać jeszcze mą ostatnią wolę. Przyjdziesz dziś wieczorem. Weź to na pamiątkę odemnie.
I wręczył mi puginał.
Machinalnie wziąłem połyskującą chłodno stal i bez słowa pożegnania odszedłem. Na schodach doszedł mię z wnętrza pracowni ostry, chichoczący dźwięk. Starzec śmiał się...

* * *

Dzienniki wieczorne miasta W. podały w dziale kroniki następującą wiadomość:
„Morderstwo, czy samobójstwo?
Dziś rano zaszedł w naszem mieście tajemniczy wypadek przy ul. Wodnej 1. 10. Rozalia Witowska, wdowa po urzędniku prywatnym, wszedłszy koło godziny 10 nad ranem do pracowni zegarmistrza, Saturnina Sektora, zastała jego zwłoki na krześle pod oknem zbroczone obficie zaschłą już krwią. W piersi nieszczęśliwego tkwił głęboko misternej roboty, antyczny sztylet.
Na krzyk Witowskiej zbiegli się mieszkańcy, wkroczyła policja. Lekarz sądowy, Dr. Obmiński, stwierdził śmierć, która wprawdopodobnie nastąpiła w nocy wskutek upływu krwi. Śladów kradzieży jakiejkolwiek nie wykryto. Natomiast obok zwłok na stole znalazł ajent policyjny Tulejko testament zmarłego i ćwiartkę papieru, na której skreślił rzekomo zegarmistrz następujące słowa:
„Winowajcy nie szukać. Ginę z własnej woli“.
Wypadek zdradza wiele rysów tajemniczych i niewyjaśnionych. Miasto nasze obiegają już najrozmaitsze pogłoski o zmarłym. Podobno Sektor spędził lat parę w domu obłąkanych, z którego wypuszczono go dopiero niedawno. Dr. Tumin, kierownik zakładu, wezwany na świadka w zagadkowej tej sprawie utrzymuje, że zegarmistrz cierpiał już od dłuższego czasu na perjodyczne pomieszanie zmysłów, które za każdym nawrotem przybierało coraz ostrzejsze formy. Orzeczenie to popierają zeznania sąsiadów Sektora i współmieszkańców kamienicy. Uchodził powszechnie za manjaka. Mimoto w okresach t. zw. lucida intervalla oddawał się zajęciom zawodowym, spełniając funkcje zegarmistrza doskonale; koledzy uważali go nawet za jednego z najzdolniejszych pracowników.
Ciekawe światło na sprawę rzuca testament nieszczęśliwego. Sektor przeznacza całą swą pokaźną fortunę na fundusz naukowy ze specjalnem zastrzeżeniem, że korzystać zeń mogą wyłącznie badacze problemu czasu i przestrzeni oraz zagadnień z tem związanych“.
Równocześnie z tajemniczym wypadkiem przy ul. Wodnej zgłoszono w policji i miejskim urzędzie parę senzacyjnych wiadomości. Oto pojawiły się na murach miasta dziwaczne plakaty i ogłoszenia we formie żałobnych klepsydr następującej treści:
„Zgon Czasu.
W nocy z 29 na 30 listopada b. r. zginął bezpowrotnie Tempus Saturn, by ustąpić miejsca wieczystemu Trwaniu“.
Drugim, niemniej zagadkowym objawem jest fakt, że wszystkie wieżowe zegary naszego miasta z nieznanych przyczyn stanęły. Wskazówki zatrzymały się onegdaj w nocy na godzinie 11.
W mieście panuje ogólne wzburzenie i jakiś dziwny, zabobonny przestrach. Przerażony tłum gromadzi się na placach publicznych, odzywają się głosy wiążące dziwne objawy ze śmiercią zegarmistrza.



KRUK
Z PAMIĘTNIKA KAZIMIERZA BRZOSTA

Złociste było popołudnie. Rdzawe, jesienną półmgłą przygaszone słońce zasuwało szybę blasków w gęstwę drzew bez ruchu. Stały w glorji wierzchołki cyprysów, piły tęsknotę zachodu cmentarne lipy. Nerwowe liście osiki, białopiennych brzóz, tknięte czerwoną powodzią, drżały tajemnym szmerem, w łaskę przebogate. I cichy był cmentarz, wieczornych przeczuć pełen. Osnute przędzą babiego lata krzyże prężyły linje ramion, śmierci drogowskazy. Marmurowe grobowce, smukłe stele we wieńce przybrane, falą wstęg powiewne rzucały w dal cieniste kontury, a gdy padł obraz i dłużył się czarnym zasięgiem, schylały się nad nim zdumione, w żałości nad sobą i dolą. Oblane ogniem krwi urny, pozgonne łzawnice nurzały w chwale życia uśpione popioły — zawartość wnętrz; oddawały się późnym pocałunkom słońca grobowe dziewice, chłodne, bez skazy, przed żarem bezpieczne, co rodzić nie miały — w jesiennej pieszczocie...
Bezsilny wietrzyk, co wkradł się stamtąd przez bramę, igrał w żałobnych szarfach, że fruwały czarne: smutna zabawka cmentarnych godzin...
Gdzieś na gałązce jaśminu przekwitłej od dawna, zmartwiałej, ptaszek świergotał piosenkę — mały, biedny ptaszek. Wtem zamilkł spłoszony; od furty posuwał się pogrzeb i nucąc znikał tam w górze, gdzie topól tak wiele. Salve Regina...
Szedłem cienistą aleją w dwa rzędy klonów. Nade mną ściemniały błękit nieba, pod stopą żółty piasek. Szedłem cichy, w jesiennym tańcu liści, co szeleszcząc, spływały po mnie ku ziemi. Schwyciłem jeden w przelocie, nim upadł uwiędły i położyłem na dłoni; a on ceglastym rumieńcem upstrzony wygiął się w kabłąk paroksyzmem bólu i przywarł końcami do palców. Rzuciłem liść chory na wolę wiatrowi: zakręcił się wirem, zatoczył pijany i wśliznął między inne w rozmiękłe podglebie...
Podniosłem wzrok w górę, gdzie w odległej perspektywie schodziły się równobieżne szeregi i ukorzyłem oczy; tam słońce u skłonu wiązało szczerozłotym wrzeciądzem rozwarte pierzeje. Więc pokłoniłem się przed świetnym wrotnikiem, iże jasny był, w lśnienia wspaniały i skręciłem w ustronną ścieżynę. Stąd już niedaleko. Tam, za tą kolumną z pirytu, co ostro się stoży, tam jest Jej grób. Tam idę. Na grób mojej Marty.
Mojej... Jak to dziwnie brzmi? Nigdy moją nie była i nigdy nie będzie. Ja tej kobiety nie znałem za życia, gdy była żoną innego. Przecież uważam ją za swoją. Dziś już łączą nas węzły tak silne, że nikt ich zerwać nie zdoła...
Usiadłem na ławce naprzeciw płyty grobowej w szczodrocie słońca. Nad mą odkrytą ze czcią głową powiał chłodny ciąg powietrza i uczułem na skroni dotknięcie jakby skrzydła. Ptak jakiś, opuszczając to miejsce, zaczepił mię nieuważnie w przelocie. Może siedział na szczycie jej nagrobnej steli, kąpiąc się w złocie zachodu? Niewiem. Widziałem tylko jego cień czarny, gdy przesuwał się szybko nad ziemią.
Dziwny ptak! Ilekroć tu zachodzę zawsze skądś z pobliża odlatuje. Nie widziałem go dotąd wyraźnie ani razu; jakby się przedemną ukrywał. Szczególny strażnik! Czasami myślę, że przesiaduje nad grobem bez przerwy dniem i nocą, pilnując umarłej; dopiero moja obecność spędza go z żałobnej placówki. Lecz zauważyłem to dopiero od pewnego czasu; pojawił się temu jakie trzy tygodnie, t. j. po jednym z moich snów, które teraz miewam tak często. Gdy nazajutrz odwiedziłem grób, załopotał nade mną po raz pierwszy. Odtąd stale odlatuje za mojem przybyciem. Widocznie moja osoba przeszkadza mu i dlatego jej unika. Jestem mu antypatyczny. Ptaki zdradzają czasem zdumiewające idjosynkrazje. Może grób ten wywiera nań, podobnie jak u mnie, jakiś przyciągający wpływ i stąd chętnie tu przesiaduje, dopóki ja się nie ukażę, by wypłoszyć go z ulubionego ustronia.
Bo zaprawdę dziwny to jest zakątek. Obrosły zewsząd gęstwą jaśminu, żywopłotem róż, zda się przybytkiem cmentarnej melancholji. Teraz już jesień — róże nie kwitną, jaśmin nie rozlewa przesłodkiej woni, tylko rząd cyprysów stamtąd od ścieżki, rozkołysany wiatrem, przydaje miejscu smutnego uroku. Lecz w lipcu, gdy byłem tu po raz pierwszy — szkarłatem grały różane krzewy, odurzał jaśmin; wtedy i kalina, ta z brzegu nad stokiem, co smutną teraz potrząsa gałęzią, schylała się nad grobem w czerwonym uśmiechu jagód — i czeremcha, choć już przekwitła, składała tu na gzemsie zieloną okiść liści, chwiejbą wiatru zgięta...
Od razu przykuło mię miejsce. Poetyczne było, zadumy jakiejś pełne, w piękno wybujałe. Odtąd zaglądałem tu często, by spędzać całe popołudnia w zaciszu. Naprzeciw płyty nagrobnej jest ławka z oparciem — na niej siaduję.
Minęło lato, kwiaty przekwitły, powiędły róże i liść już pożółkniał — ja coraz częściej odwiedzam grób Marty. Teraz już wiem, że nie miejsce mię tutaj przynęca, lecz zmarła.
I dzisiaj pod zachód przyszedłem jak zwykle, usiadłem i patrzę na tę postać niewieścią za gęstym woalem z ręką na kruży i na taflę z marmuru u spodu z wyrytem nazwiskiem. Patrzę — i po raz już nie wiem który, czytam tych parę wyrazów:
„Tu spoczywa Marta ze Zbąskich Laskarys * 1865  † 1890. Przechodniu, wspomnij jej duszę w Twych modłach!“
Marta Laskarys — oryginalne nazwisko! Brzmi jakby z grecka. Rodzina dostojna — podobno wywodzą się od władców bizantyńskich. Stara krew... Tak więc nazywał się Jej mąż. Czy żyje? — Tutaj nie spotkałem go nigdy — grobu prócz mnie nikt nie odwiedza; i te astry późne, które tak cicho wstrząsają płatkami, i chryzantemy jesienne, jeśli dotąd nie zwiędły, mnie winne są wdzięczność...
W tydzień po pierwszem popołudniu, jakie tu spędziłem, pociągnięty nieokreśloną siłą w cmentarne zacisze, miałem w nocy sen.
Zdawało mi się, że błądzę po jakimś parku, wśród alei bez końca, wędruję pomiędzy klombami egzotycznych kwiatów. Po czasie zaszedłem w partję odległą, ściślej określoną zwartemi ścianami krzewów. Wskutek właściwych snowi podstawień i skrzyżowań, poczęło miejsce to z wolna zlewać się z ulubionem otoczeniem grobu Marty i powstał połowiczny zlep, będący jednem i drugiem. Wtedy ujrzałem Ją. Siedziała na ławce, patrząc na mnie z uśmiechem.
Odrazu nabrałem przekonania, że kobietą jest zmarła.
Pewność ta dodała mi odwagi i jakbym znał ją od dawna przystąpiłem do ławki. Lecz zatrzymała mię gestem ręki, rzucając wkoło wylękłe spojrzenie. I uczułem, że się kogoś boi. Gdy błądząc wzrokiem, szukałem źródła jej obaw, nagle dostrzegłem gdzieś wyżej w jednem z okien wyrosłego w głębi jak z pod ziemi pałacu, parę ognistych, fosforycznie czarnych oczu — nic, tylko tych dwoje wlepionych we mnie uparcie oczu. Dreszcz, który mimowoli przebiegł mnie zimnym prądem, wydrożył ze snu. Obudziłem się z niezatartą pamięcią cudownych rysów pani Laskarys.
Odtąd niemal co noc widziałem tę samą zjawę. Marta uśmiecha się zawsze zagadkowo, jak przez woal, zawsze po najlżejszem z mej strony usiłowaniu przybliżenia się, zwraca trwożliwie głowę ku oknom pałacu. A tam niezmiennie spotykam już wpite we mnie groźne oczy. Gdy wreszcie raz zdobywszy się na odwagę, wbrew jej rozpaczliwym gestom, podszedłem ku ławce, widmo z pałacu nabrało momentalnie wyraźnych kształtów; od gładkich, lśniących szyb oderwała się biała maska o fosforyzujących oczach i poprzez krzewy szkarpów poczęła szybko zbliżać się ku nam: była to trupio-blada twarz mężczyzny z gęstym, czarnym zarostem... Odepchnięty gwałtownie rękoma Marty, zatoczyłem się jak pijany i zacząłem spadać gdzieś w dół...
Tegoż dnia po południu pojawił się na grobie po raz pierwszy ptak...
Tak żyję już od trzech miesięcy między jawą cmentarza a snem i nie pragnę zmiany. Dobrze mi z tem, dziwnie dobrze. Przebywam w szczególnym zawieszeniu między życiem a śmiercią, zadumany pośrednik dwu światów. Godziny płyną mi teraz tak spokojnie, tak cicho mijają złote popołudnia. Słodką jest melancholja grobów. I gdyby tylko nie on, mój czarny rywal...
Lecz dzień dzisiejszy już skończony, już słońce zaszło tam za daleki las i tylko czerwień wielka po niem na niebie. Dobranoc Marto, dobranoc...
Opuściłem ławeczkę i schodzę powoli w dół. Na zakręcie, skąd jeszcze grób dostrzec można, obracam się, instynktownie rzucam okiem na czerniejącą smukle stelę i na jej ściętym płasko szczycie widzę rysujący się wyraźnie kształt ptaka: jest to duży, metalicznie lśniący kruk...

15 października.
Sny moje zdradzają zdumiewającą zgodność z życiem rzeczywistym. Wiem już, kto są ci ludzie. Odkrycie zaszło tak niespodzianie, tak przypadkowo, że wierzyć chwilami nie mogę.
Onegdaj byłem w jakiejś odległej dzielnicy miasta, dokąd zresztą nigdy prawie nie zaglądam. Szedłem starą, wąską uliczką, pełną małych sklepików, tandetnych bud. Znudzony, zatrzymałem się przed jakimś bric à brac, rodzajem muzeum starożytności. Parę antyków zaciekawiło mię: wszedłem do środka. Właściciel, stary dziwak, zasuszony dymem fajeczki, z której pykał bez przerwy, nie ruszył się z kąta pozwalając mi oglądać zbiory bez przeszkody.
Uwagę moją zajął wkrótce zaprószony mocno zegar na kolumienkach. Wziąłem przedmiot do ręki i obejrzałem dokładnie. Tarcza wraz z mechanizmem spoczywała na czworokątnej płytce opartej na sześciu marmurowych słupkach, które tworzyły u spodu krużganek w stylu korynckim. Kamień był barwy żółtawej, w tonie giallo antico, co gładkością połysku kość przypomina; między ostatnimi pilastrami krużganku była rozpięta ścianka, w niej wprawione dwie miniatury. Przybliżywszy je do oczu, zadrżałem; te dwie głowy: kobieca i męska, jakie miałem przed sobą, były najzupełniej podobne do mych sennych widziadeł; trzymałem w rękach fotografje Marty ze Zbąskich i prawdopodobnie jej męża.
Zapytany o rodowód cennego sprzętu, antykwarjusz potwierdził najzupełniej me domysły. Zmarła była żoną bogatego syndyka sukienników, Filadelfa Laskarysa, potomka królewskiej rodziny z Bizancjum. Zachwycony niezwykłą jej pięknością Grek, poślubił Martę przed laty piętnastu, lecz szczęścia nie znalazł. Jego gwałtowny a podejrzliwy charakter nie pozwolił na spokojne pożycie. Anormalnie zazdrosny, prześladował żonę na każdym kroku, zamykając nieszczęśliwą przed okiem ludzkiem na całe miesiące w domu. Pewnego dnia, dziesięć lat temu, rozeszła się po mieście pogłoska o nagłej jej śmierci. Niektórzy przebąkiwali o samobójstwie, inni przypuszczali morderstwo. W każdym razie wkrótce po zgonie żony Laskarys ogłosił olbrzymią licytację i zlikwidowawszy swój znaczny majątek, powrócił do Grecji. Odtąd słuch po nim zaginął.
Tragizm tych paru szczegółów z przeszłości w dziwnym pozostawał rozdźwięku z suchą, sprawozdawczą formą, w jakiej je podał obojętny starzec. Przejęty nieokreślonem uczuciem podziękowałem mu za informacje i niezrażony dość znaczną ceną, kupiłem zegar.
Teraz mam go już u siebie; stoi na mym średniowiecznym kominku i tyka miarowo wśród ciszy. A każde wychylenie, każdy wzwód złotego wahadła wyważa przede mną żelazne podwoje, za któremi zawarła się przeszłość. Każdy ruch tej wązkiej, lśniącej laseczki rozchwiewa, prując w tysiące zrysów, spokojną powierzchnię, do której ułożyły się zdarzenia z przed laty. Tik-tak, tik-tak...
Słucham zamyślony godzinami i wzrok wpijam w miniaturę Jej głowy, Jej pysznej głowy z tym specjalnym, tragicznym grymasem na twarzy. Marta ze Zbąskich Laskarys... To znów jak przyciągnięty magnetyzmem oczu Jej męża, zwracam ku niemu wylękłe źrenice i oderwać się nie mogę od tych bladych, zawziętych rysów. On mnie nienawidzi, ten człowiek! Czuję to każdym nerwem, każdem włóknem. Nienawidzi z oddali! On wie o tem, że kocham jego żonę, i że miewam z nią senne me schadzki.
I — rzecz mi niepojęta — ja go się boję.
Od czasu, gdy zegar mam w domu, ogarnia mię czasami dziwna trwoga przed czemś nieznanem, mam uczucie winowajcy — złodzieja, który wykradł cudze szczęście. Muszę usunąć jego fotografję — nie zniosę dłużej tego spojrzenia.
Wogóle w ostatnich dniach owładnął mną jakiś nieokreślony, duszny niepokój. Mam nerwy nastrojone na najwyższą nutę. Nie mogę uspokoić się po dziwacznej przygodzie z przedwczoraj na cmentarzu. Miałem zajście z krukiem, czarnym strażnikiem Jej grobu. I przekonałem się dowodnie, że jest mi wrogi i chciałby zmusić mię do zaniechania mych odwiedzin.
Już na kilka dni przedtem zauważyłem, że ptak postępuje sobie ze mną zuchwale i staje się dziwnie natrętnym.
Ilekroć podchodziłem ku steli, by usiąść na ulubionej ławce, kruk zrywał się ze szczytu i łopocząc głucho skrzydłami, uwijał mi się uprzykrzony nad głową. Musiałem wreszcie użyć laski i odpędzić go precz. Wtedy odleciał, lecz niedaleko, bo wyczuwałem jego obmierzłą obecność gdzieś w pobliżu.
Aż onegdaj w sobotę, gdy zamierzyłem się na natręta, kruk opuścił się nagle do poziomu mej głowy i ruchem chybkim, niechwytnym, wysunąwszy dziób, ugodził mię w samą pierś, poczem z błyskawiczną szybkością odleciał. Cios był silny i czuję go do dziś — tu — koło serca. Celnie wymierzył. Musi mieć dziób jak ze stali. Gdyby nie to, że miałem na sobie narzutkę, byłby mię zranił głęboko. Lecz miejsce udaru jest do dziś dnia nabiegłe krwią, która jakby skrzepła i powoli z barwy ciemno-czerwonej przechodzi w czarną. W każdym razie muszę się mieć na baczności. Zły to ptak.
Najbliższym razem wezmę broń pewniejszą od laski. Nie należy przypuszczać go do siebie zbyt blisko. Może stać się niebezpiecznym...

20 października.
Zabiłem kruka. Dziś popołudniu na grobie Marty. Zastrzeliłem w chwili, gdy grożąc krzywym swym dzióbem, brał rozmach i chciał ugodzić mię w twarz. Przebrzydły, czarny ptak!
Lecz zemścił się przed samym skonem. Widząc, że runął mi do stóp z krwawiącą piersią, schyliłem się nad nim, by przyjrzeć mu się bliżej. Widziałem jego oczy, zaciągające się mglistym pokrowcem, nabiegłe krwią — okrutne, mściwe do końca oczy. Wtedy dźwignął ostatnim wysiłkiem lśniącą metalicznie szyję i resztą gasnącej energji zadał mi w lewą rękę silny, bolesny cios. Zaraz potem opadł i skonał. Lecz udar był mocny: przebił mi dłoń do połowy. Zawiązałem broczącą silnie rękę i zawróciłem do domu. Padlinę niech rozniosą czarni współbracia. Boję się tylko, czy dziób nie był czem zakażony; cmentarny to kruk. Ręka nabrzmiała i boli. Przemyłem wprawdzie sublimatem, lecz czuję gorączkę i dreszcze. Pójdę do lekarza.
22 października, rano.
Wczoraj był u mnie lekarz znowu. Zdaje się źle ze mną, bo dziwnie jakoś potrząsał głową. Ręka spuchła po łokieć i całkiem sina. Gangrena... Muszę po południu poddać się operacji.
P. S. W dziennikach wyczytałem dziś następujący telegram:
Ateny, 20 października. Dziś podczas bankietu przemysłowców zmarł nagle powszechnie znany syndyk, Filadelf Laskarys. Padł, jakby piorunem rażony, w chwili gdy podnosząc się z miejsca, wyciągnął rękę z puharem do toastu...
Dziwny zbieg wypadków.
Dłużej pisać nie mogę. Gorączka się wzmaga. Niespokojnie patrzę na zegar; za dwie godziny przyjdzie tutaj konsyljum na naradę tuż przed operacją...
Mam złe przeczucia...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


Koniec pamiętnika.

Dopisek wydawcy.
Przeczucie nie zawiodło Kazimierza Brzosta. Umarł w godzinę po odjęciu lewej ręki. Przy operacji zauważyli lekarze na piersi chorego specjalny znak, utworzony przez nabiegłą i skrzepłą prawdopodobnie wskutek uderzenia krew; był to czarny wizerunek kruka.



OSADA DYMÓW

Odbiwszy od lądu w San Francisko, statek nasz pożeglował w kierunku północnym, prując wzdłuż wybrzeża spokojne fale Wielkiego Oceanu. Minęliśmy końcowy cypel Kalifornji i płynąc równolegle do poszczerbionych łańcuchów Andów, zapuściliśmy się w kręty labirynt archipelagu księcia Walji. Ponieważ parowiec zmierzał dalej na północ, my zaś chcieliśmy wylądować w kraju czerwonoskórych Thlinkitów — przeto wysiadłem wraz z towarzyszem w porcie na wyspie królowej Karoliny, by tu zaczekać na przygodny statek, kursujący między wyspą a wybrzeżem.
Przerwę w podróży wyzyskaliśmy nader pożytecznie, załatwiając w składach portowych cały szereg zakupów, które wypełniły wybornie luki w wyekwipowaniu niezbędnem dla poszukiwaczy złota.
Ben Heading, mój przyjaciel i jedyny towarzysz awanturniczej wyprawy, okazał teraz swój spryt i praktyczność yankeesa, który w miejscowości widzianej po raz pierwszy w życiu, znalazł się odrazu, jak w najludniejszej dzielnicy rodzinnej Philadelphii, gdzie spędził większą część niespokojnego żywota.
Szczęście nam sprzyjało, bo w niespełna cztery godziny po odjeździe parowca, odpływał ku lądowi mały kupiecki bryg, naładowany wyrobami skórzanemi tubylczego szczepu Haidah. Załoga była nieliczna i, prócz kilku krajowców w fantastycznych strojach indyjskich, nikt nie wsiadał na statek. Dlatego kapitan, młody, ujmującej powierzchowności Peruwjańczyk, nie czynił nam trudności i za mierną opłatą zabrał z sobą na pokład.
Przed wieczorem wysiedliśmy w małej przystani, jednej z tych zacisznych ustroni, w które obfituje wydłużony pas brzeżny, zamieszkany przez plemię Thlinkitów.
Odtąd mieliśmy odbywać dalszą drogę pieszo, przedzierając się przez niebotyczne góry Andów północnych i dziewicze puszcze i bory Ameryki.
Celem naszej wyprawy był złoty piasek. Straciwszy niemal doszczętnie całą fortunę w ryzykownem przedsięwzięciu, uległem namowom Bena, by szukać szczęścia w awanturniczej wyprawie po złoto. Chociaż zasadniczo nie pochwalam tego rodzaju zdobywania majątku, przecież ustąpiłem pod naciskiem okoliczności, zmuszony do powzięcia szybkiej, a stanowczej decyzji.
Przeszedłszy ziemię Thlinkitów, przebyliśmy wązką przełęcz Mentasta, skierowując bieg wycieczki ku złotonośnym rzekom Yukon i Tanana, w pas pograniczny między Kanadą angielską a południowo-wschodnią połacią Alaski, kraj pierwotny, mało przez podróżników zbadany, a bogaty. Trudności piętrzyły się — w miarę jak zapuszczaliśmy się w głąb dziedziny wojowniczych Atapasków. Plemię to dzikie, łączące w charakterze cechy Indjan Ameryki środkowej i swych pobratymców północno-zachodnich, usposobione było dla białych intruzów nieprzychylnie i należało się mieć na baczności, by nie wpaść w jaką pułapkę. Zwłaszcza szczep Czippewesów i t. zw. Yellowknives’ów, czyli Żółtych Chłopców, dawał się niejednokrotnie białym osadnikom dobrze we znaki. Osady skwaterów, naokoło skąpo rozrzucone, nie użyczały dostatecznej obrony; milami ciągnęły się głuche bory jaworowe, podszyte leszczyną, splątane dzikim powojem, bez ścieżek, bez przesieczy. Czasem ni stąd ni zowąd można się było natknąć na indyjską wieś, zapadłą wśród leśnej głuszy, dziką, rozbrzmiewającą tonami bojowej pieśni lub zawodzącą skargami pogrzebowych płaczek.
Parę razy ledwo z życiem uszliśmy przed pogonią zezowatych Kuczimów, kiedyindziej znów cudem tylko udało nam się wymknąć z niewoli u zajadłych Bobrowców.
Dużą pomoc stanowiła osoba Headinga, znanego w tych stronach od lat pod przydomkiem „Szarego Oka“. Ben pozostawał w przyjaznych stosunkach z dowódcami kilku plemion tubylczych, zaskarbiwszy sobie ich życzliwość na wyprawach łowieckich lub w walkach z wrogimi sąsiadami. Mimo to, przedzieranie się przez puszcze było trudne i niebezpieczne, gdyż na każdym kroku czyhały nie zawsze miłe niespodzianki.
Wreszcie dotarliśmy w okolicę Tanany, względnie jednego z jej bocznych dopływów. Po zbadaniu koryta rzeczki i sąsiedniego terenu, uznał Ben miejsce za nader odpowiednie do poszukiwań złotego piasku. Nietylko fale wyrzucały go dość obficie, lecz i uwarstwowienie brzegów pozwalało na domysł, że w okolicy znajdują się pokłady cennego kruszcu.
Postanowiliśmy więc zatrzymać się. Rozbiliśmy namiot, rozłożyli potrzebne narzędzia, a przedewszystkiem urządziliśmy tuż nad rzeką wygodną płuczkarnię.
Naokoło było dziko i zacisznie. Jak okiem sięgnąć — lasy, olszynki, gaje, wszędzie bory, dąbrowy, leśne zapusty. Opodal naszej samotni rozlewające spokojne wody jezioro odbijało wiernie kontury nadbrzeżnych jesionów i grabów, lśniło w skwarze południa szybą gładką, zielono-złotą. Wśród pni brunatnych, ciemnoszarych lub biało-srebrzystych rozkwitał tu i owdzie czerwony uśmiech jarzębiny, przeorywał przestworza płochliwy lot cyranki, brzęczał mrukliwy chór komarów, lub wędrowna drużyna pszczół w drodze do dzikiej barci. Czasem wyglądały z poza leśnych zasieków chytre oczy lisa, zerknął drapieżny żbik — czasem poprzez gąszcz leszczyny zarysował się smukły profil sarny.
Godziny płynęły cicho, spokojnie dojrzewały upalne południa, chłodzone chwiejbą drzewnych szczytów. Uczucie niezmiernej ulgi szło od głuszy lasów, wionęło z cienistych głębin.
Praca postępowała raźno. Odcięliśmy dwiema poprzecznemi groblami część koryta, by powstały w ten sposób rząp wodny poddać parowaniu. Równocześnie przepuszczało się wartki nurt przez płuczkę. Eksploatacja okazała się wkrótce nader wydatną, zwłaszcza, gdy idąc za trafną radą Bena, przeprawiliśmy się na drugi brzeg i zaczęliśmy kopać w ziemi. Żmudną dość pracę urozmaicały wyprawy myśliwskie konieczne do zaopatrzenia naszej kuchni w zwierzynę. Uzbrojeni w strzelby wybieraliśmy się na dzień lub dwa w głębię puszczy.
Okolica była najzupełniej dzika, nigdzie ani śladu ludzkiej stopy; bywały komysze niedostępne, do których nigdy ani promyk słońca nie zaglądnął, ponure zaułki leśne, gdzie od prawieków człowiek nie zawitał, zasieki zawalone butwiejącemi kłodami, zaryglowane obalinami odwiecznych cedrów — zamczyste, mchem zasnute na głucho zastrzały. Nurzaliśmy się w trzewiach puszczy ogromnej, bezludnej, bez krańca.
Pewnego razu, wymijając jeden z takich ostępów, uczuliśmy nagle silny swąd, a wkrótce potem Ben, idąc w kierunku woni, wskazał na kłęby popielatego dymu przewalające się przez ścianę stuletnich dębów. Byliśmy w pobliżu jakiejś osady.
Należało być ostrożnym. Po cichu, skradając się zagłębiliśmy się w starodrzew, by niebawem przekonać się, że dębina urywała się, rozwierając w szeroką, jasną polanę. Stamtąd szły dymy.
Przykucnęliśmy za ostatniemi pniami i zapuściliśmy ciekawe spojrzenie w tamtą stronę.
Po gładkiej, krótką trawą zarosłej równinie, którą zewsząd okalały niebotyczne ściany borów, wałęsały się szare słupy dymu. Były gęste i tak przesłaniały sobą wszystko, że zrazu nie można było dostrzec, gdzie miały źródło.
— Wygląda, jakby się paliło — szepnąłem na ucho Benowi.
— Tak, lecz nigdzie nie widać płomieni. Zresztą czulibyśmy spaleniznę i skwar żaru; tymczasem jest tylko swąd.
— I nie słychać trzasku ognia; dymy snują się cicho i jednostajnie.
W tej chwili silniejszy powiew wiatru skierował je w stronę nam przeciwną. Dymy pochyliły się zgodną falą na wschód i wtedy dopiero ujrzeliśmy parę indyjskich chat, przez których szczytowe otwory przedostawały się miękkie popielate kłęby. Lecz wnet przesłoniły obraz powrotne kolumny; perłowo-szare ich cielska spowiły znów zwartym splotem drewniane sadyby; jak przez mgłę tylko zamajaczyło jeszcze parę cedrów, strzelających w różnych odstępach ponad posowami domów.
Zastanowiła nas ogromna, bezwzględna cisza panująca w osiedlu. Ani jeden głos ludzki nie dochodził z tamtej strony.
— Co u licha?! — mruknął Heading, pochylając się ku mnie — osada sprawia wrażenie wymarłej.
— Nie widać ani jednej ludzkiej twarzy. Czyżby jaka opuszczona wieś? A może mieszkańcy wyszli na wyprawę wojenną?
— W takim razie pozostaliby przynajmniej starcy, kobiety i dzieci. Tymczasem tam zdaje się być pusto najzupełniej.
— Nie można tego utrzymywać na pewno z daleka. Zważ na to, że obecność ludzi mogą nam zatajać rozwieszone po całej osadzie dymy.
— Hm... może. — Ben przyznał mi po namyśle rację.— Skoro są dymy, muszą być i ludzie. Zbliżmy się trochę do tego oparzeliska. Może dowiemy się czegoś dokładniejszego.
Ostrożnie, bez szelestu zaczęliśmy pełzać od krzaka do krzaka, nasłuchując co chwila, czy jakiś podejrzany szmer nie odezwie się stamtąd. Lecz wkoło panowała głuchoniema cisza, spętana przegubami dymów.
Tak przyczołgaliśmy się do najbliższej chaty. Ben wcisnął się cały w rosnącą opodal leszczynę, ja przypadłem tuż za węgłem domu.
Wypatrywaliśmy powoli szczegóły miejsca.
Bez przerwy wysnuwające się z wnętrza chat dymy przesłaniały widok, nie pozwalając na przegląd całości. Trzeba było obraz uzupełniać fantazją, dotwarzać domysłem sprawdzanym w miarę, jak odcięte to tu, to tam dymne runa odkrywały przytajoną dotąd resztę.
Chata, stanowiąca nasz punkt oparcia, była zdaje się jedną z kilkunastu, które wiankiem, w odstępach wznosiły się na szerokim toku. Cała przestrzeń dookoła była pusta i jałowa; ani jedna trawka nie odcinała się świeżą zielenią na suchem, piaszczystem żwirowisku gruntu. Tylko, prawdopodobnie już za linją chat, na tle głębokiego błękitu wynurzały się od czasu do czasu smukłe cedry, rzeźbiąc się na podniebnem przestworzu.
Na tle bezwzględnej ciszy miejsca, dziwnie występowały kotłujące bezustannie skręty dymów. Brak zupełny ludzkiego życia pozostawał w szczególnym rozdźwięku z ruchem ich zwijających, to znów rozprężających się pierścieni...
Skinąłem na Bena i ostrożnie wypełznąłem pod próg chaty. Tu oglądnąłem się za towarzyszem: gęsty tuman oderwany skądś od boku chałupy wlókł się za mną po ziemi i zasłonił mi Headinga. Dopiero po dobrej chwili uczułem jego rękę na ramieniu.
— Dymi się setnie. Mgła jak w porcie lub na szczycie Blackburn’u.
— Pst! — Zaglądnijmy do wnętrza!
Zajrzeliśmy, wychylając głowy ponad próg.
Klepisko chaty zstępowało paru stopniami w czworokątny środek, wyłożony kamieniami i gliną. Było to ognisko. Stamtąd szedł w górę prostopadle gruby na szerokość człowieka słup dymu, wsiąkał w otwór u góry i przedostawał się na zewnątrz. Jedna, jedyna izba była całkiem pusta. Po ścianach wisiały tylko skrzyżowane tomahawki, para zniszczonych mokassinów, i jakieś wypłowiałe trofea wojenne.
Spojrzeliśmy na siebie zdumieni.
— Gdzie mieszkańcy? Ktoś chyba musiał rozniecić ogień w palenisku?
— Może są w którejś z sąsiednich chat?
Wiedzeni mimowolną ciekawością, rozeszliśmy się w przeciwnych kierunkach, by podkraść się, każdy z osobna, pod najbliższą lepiankę. W razie najlżejszej poszlaki niebezpieczeństwa, zagrożony miał dać sygnał przeciągłym gwizdem.
Czołgałem się na kolanach, przystając co parę stóp.
Między jedną chatą a drugą prowadził jakby wązki deptak ubity z piasku i żwiru; podobne ścieżynki szły od chat rozmieszczonych na obwodzie koła promienisto ku środkowi, zapewne sadybie naczelnika, która była zarazem domem narad. Lecz przypuszczalnej wietnicy narazie nie widziałem; środek osady pogrążony był na głucho w dymnej poćmie, w prawdziwem morzu mgieł...
Tak dotarłem do drugiej chaty.
I tu, po oględnym rzucie oka zapuszczonym we wnętrze, przekonałem się, że izba jest pustą. Tylko w palenisku pośrodku pełgotał ogień zażegnięty nieznaną ręką; złożone w stos cedrowe bierwiona i wyschłe pręty leszczyny tliły się kopcącym płomieniem; stąd wywiązany dym kłaczasty, kosmaty dźwigał leniwo swój ciężki, ospały odwłok pod powałę i przewalał się dymnikiem przez dach.
Znużony zapaliłem fajeczkę u ogniska i usiadłem na krótki spoczynek u wejścia. Tu było trochę rzeźwiej, chociaż nie widziałem nic już na parę kroków przed sobą. Pociągając z fajki, przyglądałem się drewnianemu słupowi wbitemu w ziemię tuż przed otworem chaty. Był to czworogranny pal totemowy z powyrzezanemi znakami kultu, które pokrywały go od dołu do góry. Podobne słupce widuje się nieraz po wsiach indyjskich i obeznany już byłem dość z dziwacznemi figurami totemów, czyli świętych stworzeń, od których pewne szczepy wywodzą swe pochodzenie. Lecz totem osady, w którą mię zapędził obecnie przypadek, tak dalece odbiegał od przeciętnego typu, że przechodziłem ze wzrastającą wciąż uwagą tajemnicze jego runy. Uderzał brak rodowego zwierzęcia lub rośliny, które stale występują na podobnych stelach. Natomiast powtarzał się często wizerunek kłębiącego się słupa dymu.
Nie mogąc rozwiązać tajemniczego pisma, ruszyłem po omacku ku trzeciej z kolei chacie. Lecz i tu nie zastałem nikogo. Tylko ognisko dymiło, jak w dwóch poprzednich.
Nieobecność mieszkańców uspakajała, zapewniając bezkarne wałęsanie się po zagrodzie, równocześnie jednak budziła szczególne zaciekawienie, nie pozbawione odcienia lęku.
W izbach nie było żadnych naczyń, ani śladu jakiejkolwiek strawy przeznaczonej na warzę. Zresztą ognie rozłożone po paleniskach nie płonęły jasnym, jarkim płomieniem — raczej tliły, dusząc się pod stosem liści i mokrych gałązek. Miało się wrażenie, jakgdyby zapalono je tylko po to, by wytwarzały owe tumany dymów, przewijające się pomiędzy chatami.
— Dziwna osada — pomyślałem, ruszając na dalsze zwiady.
Teraz powiał mi na twarz silny, ciepły prąd i równocześnie oślepiła mię szara fala mgły. Przetarłem oczy i przebierałem się dalej przez mleczne złoża żywiołu. Tak wędrując w pomroce z wyciągniętemi jak ślepiec rękoma, przeglądnąłem jeszcze trzy następne domy, by przekonać się, że nigdzie niema żywej duszy; wszędzie zastawałem tylko puste izby i zagadkowe ogniska.
W połowie drogi od chaty szóstej do najbliższej z rzędu usłyszałem nagle cichy świst: Ben dawał znać o sobie. Odpowiedziałem natychmiast w podobny sposób i w chwilę potem spotkaliśmy się. Teraz raźniej nam było jakoś razem w tem dziwnem miejscu. Z rozmowy prowadzonej szeptem dowiedziałem się, że i on przejrzał po kolei sześć domów i doszedł do wyników identycznych z moimi. Byliśmy zatem w jakiejś osadzie opuszczonej zdaje się przez mieszkańców, którzy w niewiadomym celu pozapalali na odchodnem ogniska we wszystkich chatach.
Staliśmy otuleni mgłą, ledwo widząc jeden drugiego, niepewni, co począć; porzucić osadę i pójść dalej, czy też zaspokoić ciekawość i czekać na ewentualny powrót dzikich. Heading, jako człowiek praktyczny nie chciał tracić czasu na bezcelowe być może czekanie i radził pierwsze. Co do mnie — wolałem tu zostać w nadziei, że po wypaleniu się ognisk odczytam i zrozumiem owe znaki totemiczne na słupach wchodowych, które tak mię zastanowiły; odezwały się dawne zamiłowania etnografa i zapamiętałego badacza kultur pierwotnych, dociekania naukowe z lat ubiegłych, których niestety nie mogłem kontynuować z powodu trudnych warunków życiowych.
— Zdaje mi się — szepnąłem, wstrzymując Bena, który już zamierzał wymknąć się poza obręb wsi — że nie oglądnęliśmy wszystkich chat.
— Jakto? Przecież widocznie rozmieszczone są na obwodzie koła; ty przejrzałeś jedną jego połówkę, ja drugą; najlepszym dowodem, że zeszliśmy się po półgodzinnych zwiadach z dwóch stron przeciwnych.
— Zapominasz o środku osady, w którym zapewne stoi dom naczelnika. Nie widać go dotąd, bo obwód koła dość duży, a dymy w centrum jakgdyby najgęstsze. Że tam coś być musi, o tem świadczą drożyny biegnące promienisto w tym kierunku od chat.
— Ha, może masz słuszność — odparł, napół przekonany — rzeczywiście i ja zauważyłem te ścieżki. Jeśliś już tak bardzo ciekaw, możemy zbadać i środek. Tylko żwawo naprzód, bo pora już spóźniona i trzeba wracać do siebie.
— Pst! — ostrzegłem go — mówisz za głośno. Kto wie, czy właśnie tam nie spotkamy zgromadzonych na naradę mieszkańców? Może wieś odbywa dziś jakiś wiec przedwojenny?
Ben umilkł i cicho posuwaliśmy się jednym z chodników, po parę minut badając grunt, by przez pomyłkę nie wrócić znów na linję obwodu.
Tak postępowaliśmy przez dobry kwadrans; głucha cisza szła nam naprzeciw.
— Do djaska! — mruknął pod wąsem zniecierpliwiony Ben, -— Tam nic niema! Po jakiego licha było pchać się w tę oćmę? Z pewnością minęliśmy już środek i zbliżamy się znów ku obwodowi.
W odpowiedzi zamajaczyło coś czarnego o parę kroków. Ścisnąłem ramię Headinga, wskazując mu ciemny kontur. Rzuciliśmy się na ziemię, by resztę przestrzeni oddzielającej nas od budowli przeczołgać na kolanach. Wkrótce natrafiliśmy na pień potężnego cedru, którego konary pławiły się w mlecznem morzu; byliśmy widocznie za tylną ścianą chaty, gdyż cedry spotykane przez nas w ciągu wędrówki po obwodzie zawsze wznosiły się za, nie przed domami.
Ben przyłożył ucho do drewnianej, z ciężkich kloców zbitej ściany i słuchał parę minut z zapartym tchem. Potem rozłożył ręce na znak, że nic nie słyszy.
— Zajdźmy od wejścia — zaproponowałem szeptem.
Ostrożnie obeszliśmy węgieł domu i przytuleni do ściany prawej, zbliżaliśmy się ku otworowi. Nagle Ben, który szedł przedemną, zatrzymał się, dając mi do zrozumienia, żebym się przybliżył. Usłuchałem wezwania i przysunąłem się.
Patrz tam — szepnął, wyciągając rękę ku otworowi chaty.
W głębi, nad kwadratowem paleniskiem, z którego unosił się kręty słup dymu, ujrzałem siedzącego w kuczki starego Indjanina. Był ubrany odświętnie, w strój wojenny swego plemienia. Nad podłużną, szlachetnie zarysowaną głową sędziwego wojownika powiewał pstry pęk piór, kołysząc się w oddechu ogniska. Skórzane spodnie, obite szlakiem złotych blaszek miały począwszy od kolan w górę wzorzyste wyszycia. Piersi barwy lśniącego bronzu były bogato tatuowane. Na chudej, żylastej szyi siał blaski drogocenny amulet. Szczególny charakter zdradzała twarz pociągła z dużym, orlim nosem; górna jej połowa od linji nosa ubarwiona czerwoną glinką, pozostawała w dziwnym kontraście do oczu wypłowiałych, zaciągniętych mgłą melancholji i bezsilnej rezygnacji. Oczy te, bezgranicznie smutne i stare patrzyły nieruchomo w dymiące przed sobą ognisko i gdyby nie ledwo dostrzegalny ruch szczęk żujących soczysty owoc palmy maripa, można było sądzić, że starzec śpi lub drzemie.
— Zapamiętał się — szepnął Ben. — Nic teraz wkoło siebie nie widzi. Jeśli masz ochotę z nim pogadać, musimy wejść do środka i obudzić go z zadumy. Nikt nam nie przeszkodzi — jest to widocznie jedyny mieszkaniec na całą wieś. Jakiś osamotniony przeżytek lub obłąkany stróż opuszczonych sadyb. Wejdźmy!
Chociaż Heading mówił półgłosem, przecież czujne ucho syna borów ostrzegło go o obecności intruzów, bo nagle oczy wodza straciły szklany wyraz i bystro spojrzały w naszą stronę.
— Bądź pozdrowiony w imię wielkiego Manitu! — przywitałem pierwszy, zbliżając się spokojnie ku siedzącemu.
Przypuszczając, że starzec należy do któregoś z licznie rozgałęzionych szczepów Atapasków, zamieszkałych w tej szerokości geograficznej, użyłem narzecza Czippewesów znanego mi z poprzednich wędrówek.
Indjanin zrobił głową przeczący ruch na znak, że niedobrze rozumie i przemówił jakimś dziwnym językiem, w którym odczułem podźwięki mowy szlachetnych Delewarów zmieszane z jakimiś wyrazami o obcem mi, swoistem brzmieniu: wódz nie należał do żadnego ze znanych mi plemion.
Mimo to, po wsłuchaniu się głębszem, jako znawcy wielu indyjskich narzeczy, rozumieliśmy go dość dobrze. Z mojego powitania zdaje się utkwiło mu w uchu tylko imię wielkiego bóstwa, bo odpowiedział drżącym, smutnym głosem:
— Manitu opuścił dzieci swoje. Puste są wigwamy plemienia Kwapnas, rdzą pokryły się tomahawki jego synów. Zapomniał o dzieciach swoich Kruk Yeszel i nie przynosi więcej w dziobie świętej wody. Nie słychać w puszczy męskich stąpań wojowników — nie straszą wrogów ich gromkie okrzyki. Manitu wytracił pokolenie Kwapnu.
Zwiesił siwą głowę i patrzył tępo w ogień.
— Dlaczego siedzisz w dymnej chacie, stary wojowniku! — przerwał milczenie Heading.
— Kto pozapalał ogniska w sadybach? Poco te dymy snujące się po całej wsi?
Oczy starca przybrały tajemniczy wyraz.
— Czarny Puma — odpowiedział wódz swym obrazowym stylem — jest ostatnim z wielkiego plemienia. Duchy jego wojowników odeszły już wszystkie do wielkich borów po tamtej stronie ziemi — a dusze błąkają się jeszcze po ukochanych wigwamach.
— Ciekawe zróżnicowanie — zauważyłem, zwracając się ku Benowi.
— Hm... istotnie — odparł nieprzejednany sceptyk — dziecinne brednie ludów na pierwotnym stopniu kultury.
— Jestem wprost przeciwnego zdania — odpowiedziałem, podejmując z zainteresowaniem rozmowę z Czarnym Pumą.
— Dlaczego Czarny Puma nie pali mokrych mokassinów?
Umyślnie zadałem to pytanie, chcąc upewnić się, że Indjanin miał na myśli dusze zmarłych, które krajowcy odpędzają od osad, paląc stare, zmoczone obuwie.
Starzec wzruszył pogardliwie ramionami:
— Puma nie lęka się zmarłych. Puma jest ich przyjacielem i strażnikiem.
— A czego szukają dusze po dawnych sadybach? — zagadnął Ben, którego widocznie bawiły odpowiedzi wodza.
— Przypominają lata ubiegłe, które już nigdy nie wrócą i czekają na brzemienne niewiasty.
— Co on mówi? Słyszałeś? Ha, ha, ha! — zaśmiał się Heading. — To jakaś skomplikowana historja.
Starzec nie mógł zrozumieć słów Bena, zwróconych do mnie w obcym języku, lecz niewczesny wybuch wesołości widocznie go uraził, bo spojrzał nań surowo i skarcił:
— Biały człowieku, pocóżeś przyszedł z poza wielkiej rzeki? Czy po to wdarłeś się w obręb ludzi zmarłych, by naigrawać się z ich starego sługi? Wstydź się, blada twarzy!
Heading, zbity z tropu powagą głosu, chciał odpowiedzieć czemś gwałtownem, lecz w porę przeszkodziłem mu, dając znak, by się pohamował.
— Szare oko — tłómaczyłem starcowi, usiłując go ułagodzić, — bo tak nazywają mego towarzysza — nie zrozumiał słów Czarnego Pumy. I dla mnie są one ciemne i zagadkowe. Dlaczego dusze zmarłych z pokolenia wielkich Kwapnasów oczekują ciężarnych niewiast?
— Ażeby w nie wejść i po raz wtóry narodzić się jako ludzkie dzieci.
— Trzeba jednak przyznać — mruknął Ben — że ten półobłąkany samotnik ma fantazję nielada.
— To nie fantazja, to głęboka, a oryginalna wiara.
— Lecz dotąd — podjął znów starzec — od czasu, jak zginął wielki Tecumseh, najstarszy po Pumie w plemieniu Kwapnu, a za nim cała jego rodzina, ani jedna skwaw nie przeszła mimo wymarłej osady. A Puma już starzec i żony mieć nie będzie.
Tu wódz obrócił się i sięgnąwszy ręką w kąt izby, wygrzebał stamtąd zżółkłą piszczel i rzucił w ognisko.
— Oto pali się kość Tecumseha — objaśnił wskazując na ogień — i zapładnia jego duszą dym.
— I znów słowa Czarnego Pumy ciemne są i brzmią dziwnie w uchu mojem. Cóż ma wspólnego dusza z kością i jak piszczel może zapłodnić dym z ogniska, w którem się spala?
— Bo należała kiedyś do żyjącego człowieka i przyciąga po śmierci ciała jego duszę — wyjaśnił spokojnie.
— Więc Tecumseh spoczywa w tej chacie? Tutaj go pogrzebano?
— Ciało spłonęło na stosie kilka lat temu; kości wyjął Puma ze zgorzeli i schował tutaj, by podsycać niemi ognisko i dymy Tecumseha.
Odpowiedź rzuciła jasne światło na jego obecną rolę w osadzie.
— Czy to samo czyni Puma z kośćmi innych wojowników swego pokolenia?
Indjanin pochylił głowę na znak potwierdzenia.
— Więc — wywnioskowałem — wszystkie te ogniska tlejące po domach są zapalone ręką Pumy?
— Tyś powiedział. Od dnia, w którym Puma został sam na świecie z całego plemienia, zapala własną ręką ogniska w 13 chatach jego 13 naczelników i syci ogień ich kośćmi. I tak będzie do końca dni jego. A gdy przyjdzie nań dzień ostatni, gdy ostatni raz zajdzie dlań słońce za brzegi borów i duch Pumy odejdzie, by złączyć się w jedno z Wielkim Duchem — wygasną ognie, rozwieją się dymy na zawsze i nie zostanie śladu z pokolenia Kwapnu.
Ostatnie słowa wymówione w spadkach żałobnych, tonem niewysłowionego żalu pokoleń, co zniknąć mają bez powrotu, sprawiły na mnie głębokie wrażenie. Umilkliśmy. Tylko ogień trzaskał cicho, trawiąc paliwo, pryskała pożółkła kość Tecumseha.
Powoli Ben pochylił się ku starcowi i przypatrywał się amuletowi na piersi.
— Złoto — szepnął po chwili.
Pełgające języki ognia trysnęły nagle mocniejszym podrzutem i liznęły odblaskiem mroczny kąt izby poza nami; na ścianach zabłysły skrzące migoty, zagrały jasne światła. Heading podszedł w tamtą stronę i chwilę przyglądał się czemuś z natężoną uwagą. Gdy wrócił do ogniska, miał przykry jakiś wyraz w twarzy.
— Złote tomahawki — wytłómaczył mi na ucho. — Tu musi być gdzieś złoto w pobliżu — dodał z chciwym błyskiem w oczach.
— Być może — odparłem obojętnie, zwracając się ku Indjaninowi.
— Przed wigwamami stoją pale plemienia Kwapnu. Chociaż widziałem już nieraz święte pismo u innych pokoleń wielkiego Manitu, przecież znaki wojowników Kwapnu obce mi są i niezrozumiałe. Jakie jest święte zwierzę, roślina lub przedmiot Kwapnasów?
Puma uśmiechnął się pogardliwie:
— Ludzie Kwapnu gardzą praojcami swoich czerwonych współbraci, którzy nieświadomymi będąc, wywodzą się od niższych od siebie stworzeń.
-— Więc kto jest praojcem ludu Kwapnu? — zapytałem zaciekawiony.
W odpowiedź Puma ujął w palce swój złoty amulet i trzymał mi go blisko przed oczyma:
— Niechaj Blady Lekarz patrzy bystro w te znaki, a odczyta to, o co zapytuje Czarnego Pumę.
Pochyliłem się nad złotym krążkiem i przez chwil parę studjowałem jego wypukłorzeźbę. Któż opisze me zdumienie, gdy po obejrzeniu dokładnem amuletu znalazłem na nim wizerunek dymiącego ogniska identyczny z temi, jakie widzieliśmy już na palach.
Podniosłem niedowierzające spojrzenie na starca:
— Więc z ogniska zrodziło się pokolenie Kwapnasów?
Puma pokręcił głową:
— Blady Lekarz źle patrzył; ognia tam mało, prawie go nie dojrzysz.
— Więc dym? — poprawiłem się.
— Tyś powiedział. Od niego pochodzimy; z dymu wyszedł Kwapnu i w dym się obróci.
Teraz zrozumiałem niejasną dla mnie dotąd nazwę pokolenia oraz znaczenie często używanych przez starca słów: Kwap, Kwapa, Kwapnu itp. Wyraz ten oznaczał dym, od którego też cały szczep otrzymał imię rodowe.
— To szczególne! — zauważyłem w stronę Bena. — Wyraz dym posiada w tym dziwnym języku brzmienie bardzo spokrewnione z odpowiednikiem greckim „Kapnos”.
— Hm... — odparł w zamyśleniu Heading, który widocznie trawiony gorączką złota na widok amuletu snuł już jakieś plany — hm, może. Nie mogę tego ocenić, nie znając greczyzny. Zresztą to szczegół tutaj obojętny.
Indjanin wciąż trzymał w palcach tajemniczy amulet i śmiał się zagadkowo. Wtem Ben wyciągnął poń rękę, zapewne by zważyć ciężar. Starzec zauważył ruch i cofnął się skwapliwie.
— Nie wolno dotykać bladym twarzom świętego znaku.
— Dlaczego? — zapytał, uśmiechając się ironicznie Heading. — Czy złoto synów Kwapnu parzy ręce białych?
— Nie wolno znieważać świętego znaku Kwapnu, nad którym wielki kapłan Urusa wypowiedział siedmiokrotne słowo zaklęcia.
— A gdybym mimo to dotknął? — przekomarzał się złośliwie Ben.
— Mogłoby spotkać tak Czarnego Pumę jak i Szare Oko jakieś wielkie nieszczęście; Pumę za to, że dotknąć pozwolił, białą twarz za to, że tknąć się świętości ważyła.
Ben machnął lekceważąco ręką.
— Brednie — zauważył po angielsku, zwracając się ku mnie. — Ten stary jest niewyczerpaną skarbnicą przesądów i dzikich zabobonów. Ciekawy okaz pod obserwację dla londyńskiej Society for psychical researches lub jej nowojorskiej filji Harpers New Monthly Magazine.
— Zbyt jesteś kategoryczny w twych sądach, mój kochany — odparłem, przypominając sobie wszystko, co niegdyś słyszałem o amuletach. — Problem amuletów i talizmanów ciekawy i głęboki; widziałem już nieraz te niby niewinne, dziecięco-śmieszne blaszki i znaki i poznałem ich siłę. Mogą czasem stać się niebezpieczne.
Heading śmiał się:
— Wiecznie ten sam niepoprawny mistyk i wielbiciel cudowności! Co może kawałek kruszcu lub drzewa wobec woli rozumnego, panującego nad nerwami człowieka?
— Nie chodzi tu o materjał, z którego amulet czy talizman sporządzono, lecz o wiarę w jego cudotwórcze siły, którą całe pokolenia doń przywiązują. Przez szeregi lat, czasem przez wieki całe, osnuwają go ludzkie dusze przędzą wierzeń; z tysiąca piersi wywiązują się prądy psychiczne, płyną ku niemu i wsiąkają weń, przepajając go swą mocną treścią. Tak to niepozorny kamyk, nikła blaszka, sukienny szkaplerz, stają się powoli zbiornikiem nagromadzonych w nim w ciągu lat sił i przekształcają się w amulet lub talizman; drzemią w nim tajemne moce wyrzucone z tysiąca wierzących serc i skupione w jego treściwem wnętrzu. Talizman — to kolosalne napięcie zgęszczonej niezmiernie energji potencjonalnej wiary — to jakby akumulator prądów duchowych, który w stosownej chwili może zacząć działać.
Niebezpiecznie jest zbliżać się doń z brudnemi rękoma, z cyniczną intencją. Bo wtedy przeciw świętokradcy powstają utajone dotąd siły i zmiażdżą go, mszcząc się za zniewagę.
Ben kiwał z politowaniem głową:
-— Nie będę się spierał o to, co dla mnie jest chimerą mistycznie nastrojonych mózgów. Grunt w tem, że amulet i tomahawk są ze szczerego złota i że jego pokłady zwietrzyłem w tej okolicy.
— Czy Czarny Puma rozpala ogniska pod wieczór? — zagadnął sędziwego stróża osady.
W odpowiedzi Puma dźwignął się ciężko z kamienia przed paleniskiem i odparł swym śpiewnym, trochę drżącym głosem:
— W chatach Kwapnasów palą się ognie dniem i nocą. Dymy ich wznoszą się nad osadą bez przerwy.
— Przekleństwo! — mruknął przez zęby Ben. — Więc to są dymy wieczyste. Nie będzie można wygodnie zbadać terenu.
— Więc Czarny Puma czuwa przy ogniskach dniem i nocą? — zapytałem zdumiony.
— Dymy nie żądają tego od Czarnego Pumy. Ostatni z pokolenia wojownik syci ognie dwa razy na dzień: gdy słońce wstaje z ponad wielkiej rzeki i gdy zachodzi poza czarne bory. Oto już nadszedł jego czas wieczorny. Puma idzie dołożyć świeżych gałęzi cedru, suchych krzów leszczyny i zbielałych kości. Potem pójdzie Puma złożyć utrudzoną głowę w wigwamie za osadą, bo we wsi zmarłych żywym spać nie wolno.
Ostatnie słowa wymówił starzec z naciskiem, dając nam do zrozumienia, że na nocleg we wsi liczyć nie możemy. Potem wyprostował swą zawiędłą postać i ruszył ku wyjściu. Poszliśmy za jego przykładem.
Na dworze tymczasem ściemniło się gwałtownie. Zapaliliśmy ślepe latarnie i poprzedzani przez Indjanina, wydostaliśmy się na linję obwodu. Tutaj Puma pożegnał nas krótko, powierzając opiece Wielkiego Ducha i życząc nocnego spoczynku, poczem zniknął w drzwiach najbliższej chaty. Odszedłszy parę kroków, widzieliśmy jeszcze z oddali, na tle czeluści chaty rozświecanej blaskiem ognia jego czarną, zgarbioną sylwetę uwijającą się koło paleniska; Indjanin przykucnął na ziemi, rozdmuchiwał żar, dorzucał drzew. Postać jego rzucona ostro na przekrwiony ekran wnętrza, wyglądała dziko jakoś i tajemniczo. I długo jeszcze przypatrywałem mu się w milczeniu, dopóki nie wezwał mnie na wieczerzę Ben, który tymczasem rozbił nasz przenośny namiot i rozniecił ogień. Wkrótce potem zasnęliśmy strudzeni znojami dnia snem mocnym i krzepkim...

Gdy nazajutrz obudziłem się wczesnym rankiem, Bena już w namiocie nie było. Zjadłem więc śniadanie sam i czekałem na powrót towarzysza.
Przedemną o jakie 50 kroków dymiła osada wszystkiemi otworami. Dzisiaj dymy wyglądały odmiennie. O ile wczoraj wieczorem położyły się, przewalając bezładnie jedne przez drugie, splecione kędziorami w wielkie, kotłujące, mleczno-białe cielsko — teraz wyodrębnione, każdy nad swą chatą; strzelały prosto w górę.
Poranek był pogodny, powietrze czyste, przejrzyste. Szare pióropusze odcinały się dokładnie na ciemnym lazurze nieba. Podszedłem do wsi i zatrzymałem się niedaleko koliska domów. Właśnie w tej chwili wyszedł z jednego z nich Czarny Puma z naręczą chróstu, przebiegł krótką uliczkę i zagłębił się w najbliższej chacie: odbywał swój ront poranny.
Zacząłem studjować dymy. Widziane z bliska, zastanawiały kształtem. Owe pozornie prosto ociosane kłęby zarysowały się teraz szczególnym konturem; była nim wyraźna postać ludzka. Z otworów chat wychylały się dymne postacie indyjskich wojowników. Poszarpane linje popielatego wysięku naszkicowały starannie strzeliste stroje głów w wachlarzu piór, rozwiane skrzydła płaszczy zarzuconych na barki i dzidy potrząsane w męskich prawicach.
Jakaś fantastyczna groza wiała od obrazu. Dwanaście mglistych tworów, dwanaście dymów człekokształtnych z trzynastym, o nadludzkich zarysach, pośrodku, wydostawało się w krętych przegubach z dymników, rosło, rozwijało się w oczach i cieńczało w przestworzu, by znów wywiązać się z niezmordowanie twórczych palenisk.
W pewnej chwili odwinęły się od boków dymnych fantomów potworne, włochate ręce i wydłużywszy się w powietrzu, podały sobie dłonie ponad chatami; wściekły podrzut zakołysał mgliste stwory, dziki podryw opanował widmowe postacie i nad osadą rozpoczął się bojowy, opętańczy pląs: trzynaście ludzi-dymów tańczyło w szalonych podskokach.
Zapatrzony w widowisko, nie spostrzegłem obecności Headinga, który stanął tuż za mną i potrząsnął mię parę razy za ramię. Oderwałem oczy od jedynego w swoim rodzaju widoku i popatrzyłem na Bena obcym, zdumionym wzrokiem:
— Widziałeś to?
— A widzę, widzę, oczywiście. Ciekawa igraszka dymów i wiatru.
— Wiatru? — żachnąłem się. — Ależ cisza teraz bezwzględna. Popatrz na drzewa: ani jeden listek nie drgnie.
— No, dobrze już, dobrze. Podziwiaj i snuj domysły, jeśli ci się tak podoba. Mam ci coś ważniejszego do zakomunikowania. Odkryłem tuż koło osady żyłę złota. Biegnie prawdopodobnie popod samą wieś.
— Cóż stąd?
— Jakto cóż?! Goddam! Oszalałeś?! Zostajemy tutaj i eksploatujemy teren.
— To niemożliwe. Jeśli złoża przeszywają istotnie wieś...
— To przekopiemy wieś.
— To wykluczone. Przynajmniej z mojej strony. Nie przyłożę ręki do tego.
-— Zwarjowałeś? Dlaczego?
-— Ze względu na Pumę i to miejsce. Obiecuję ci moją pomoc tylko do linji chat. Gdyby żyła rzeczywiście sięgała poza nią, wycofam się, zrzekając dalszych zysków z podziału.
— Jak zechcesz — odparł sucho Ben. — Też fantazja, pozbawiać się dla głupiej chimery tak pięknego zarobku.
— Nie mogę inaczej.
I na tem stanęło. Ben zniósł z naszego pierwotnego obozowiska potrzebne przyrządy i zabraliśmy się do pracy. Złotonośna żyła poczynała się w niewielkiej odległości od osady w stronie zachodniej, pod wzgórzem cedrowem, i zmierzała ku chatom. Pas szlachetnego kruszcu był zwarty i wąski; linja pokładów widocznie szła raczej wzdłuż, niż na szerokość. To też po dwóch tygodniach oskardy nasze dotarły tuż pod samą wieś.
Przez cały ten czas Puma nie dawał o sobie znaku życia; nie wychodził poza obręb osady, chyba pod noc do swego szałasu po tamtej stronie koliska i to chyłkiem, jakby w obawie, byśmy go nie zaczepili; widocznie unikał nas. Lecz niezawodnie starzec śledził z daleka postępy pracy, patrząc z niepokojem na zbliżającą się ku chatom wężową linję rywocin.
Wreszcie pewnego dnia zazębiły się kilofy w gliniasty grunt na zatylu jednej z chat po zachodniej stronie osady. Wieczorem oświadczyłem Benowi, że odtąd będzie pracował sam. Heading zaklął, lecz nie zdołał skłonić mnie do dalszej eksploatacji we dwójkę. Nazajutrz rano przypatrywałem się już tylko z namiotu ruchom mego towarzysza.
Ponieważ złoża złota biegły popod chatę, należało zrobić podkop, ewentualnie zdemolować część domu. Heading wybrał pierwsze. Już oskard jego zanurzył się w ziemny nasyp podwalin, gdy wtem z poza węgła wyłoniła się wysoka postać Pumy. Sędziwy wódz skrzyżował ręce na piersiach i przemówił podniesionym od gniewu głosem:
— Dlaczego Szare Oko niepokoi miejsce zmarłych? Dlaczego hukiem żelaznego drąga mąci ciszę zgasłych wojowników? Pocóżeście przyszły blade twarze, z poza wielkiej, słonej rzeki w krainę czerwonoskórych synów Manitu? Wielki Duch zagniewał się na dzieci swoje i zesłał na ich ziemię blade, chciwe plemię, by niszczyło ich bory, wybijało zwierzynę, kradło ich złoto. Zło i grzech sprowadziły blade twarze między czerwonych współbraci; ognistą wodą rozpijają nam wojowników, by stracili siłę praojców, innych tępią piorunową bronią lub zamieniają w niewolników, a skwawy nasze świecidłami i szkarłatną odzieżą ciągną w łoża pieszczoty. Przekleństwo wam i pomsta wieczna.
Tu starzec podniósł w górę trzęsące się ręce i trzymał wzniesione w stronę wschodu.
Heading odpowiedział paru szorstkiemi zwrotami i nie zważając na Indjanina, kopał dalej. Po chwili Puma opuścił bezwładnie ręce i krokiem niedołężnym zniknął pomiędzy chatami.
Tymczasem Ben, jak kret wrył się już pod przyciesie budynku i krótką, migocącą w brzaskach poranka siekierką zaczął rąbać belki podwalin. Zbliżyłem się i usiłowałem raz jeszcze namówić go do zaniechania podkopu, lecz Heading ofuknął mnie gniewnie, prosząc, by mu nie przeszkadzać. Więc odszedłem.
Wśród ciszy letniego rana donośnie grzmiało po borach echo udarów siekiery, łomotał trzask szczerbionego drzewa. Nagle, spojrzawszy ku górze ponad chaty, zobaczyłem coś niezwykłego. Pląsające dotąd postacie dymów opuściły ręce i przerwały taneczny korowód. Fantomy, zamiast pędzić w przestworza niebios, nagle pochyliły się twarzami ku środkowi osady i wygięły kłębiastymi łukami ku domowi narad; dwanaście chudych, potwornie wydłużonych szyj wyciągnęło się w kierunku wietnicy, dwanaście mglistych grzbietów zakreśliło w powietrzu potężny kabłąk i skupiło się dookoła naczelnika; w środku wsi powstał mięsisty, mleczno-szary kłąb i zakotłował niespokojnym wirem. Z chaosu cielsk wychylały się zaciśnięte pięście, zwinięte groźnie kułaki, wyrzucały skręcone wściekłością ręce i wygrażały niewiadomo komu. Wtem dreszcz nagłej decyzji wstrząsnął roznamiętnione wężowisko i trzynaście poplątanych kształtów stopiło się w mgnieniu oka w zwartą bułę, która zwolna zaczęła wydłużać się jednolitą, pełzającą w kierunku zachodnim kolumną; było coś okropnego w tem powolnem a nieubłaganem posuwaniu się potwornej, szarej ssawki, która w drgających pierścieniach zdążała nieprzeparcie ku zagrożonej przez Bena chacie.
Chciałem powstać z miejsca i ostrzec go, lecz dziwne odrętwienie spętało mi nogi, sparaliżowało głos.
Tymczasem trąba dymów już dotarła do chaty i przewalała się przez dach nad Headingiem. Ten zdawał się nie dostrzegać mlecznej nawałnicy i przerąbywał z pasją belki przyciesi. Wtem popielata lawina stoczyła się po tylnej ścianie i zakryła go zupełnie. Ustał stuk siekiery i przez chwilę zapanowało tępe milczenie. Przemagając odrętwienie, zerwałem się i zacząłem biec ku chacie. Teraz odezwały się z pod szarej masy stłumione przekleństwa i okrzyki, a po paru sekundach wyskoczył z dymiących zwojów Ben, zziajany, z kroplami potu na czole, z ogniem wściekłości w oczach.
Pospieszyłem mu naprzeciw — podając manierkę z wodą. Wychylił duszkiem.
— Przeklęte dymy! — warknął przez zęby.
— Dusiłeś się? — zapytałem, odbierając mu siekierę z ręki.
— Ale gdzież tam! Wiesz, to szczególne! Te dymy nie duszą — możesz wśród nich oddychać, jak wśród gęstej mgły lub chmury.
— Więc dlaczego jesteś tak czerwony?
— Poparzyłem się — syknął, wskazując wyraźne ślady oparzelin na rękach, piersi i twarzy. -— One nie duszą, lecz pieką.
— To dziwne — zauważyłem. — Gdyśmy przed dwoma tygodniami włóczyli się po osadzie, nie czułem ani śladu gorąca.
— Hm... i ja także. Dopiero dzisiaj... Jakiś przeklęty kierunek wiatru, czy zmienione składniki paliwa. Do djaska! Masz oliwę?
— Zapas w namiocie nie tknięty.
— Muszę wetrzeć porządnie w skórę, bo piecze djabelnie. Wyliżę się za parę dni, ale potem! — Podniósł pięść ku dymom:
— Zobaczymy, kto ustąpi!
I poszliśmy do namiotu, gdzie Ben opatrzył swe rany.
Tego dnia i przez kilka następnych Heading wypoczywał i zalewał oparzone miejsca oliwą. Sądziłem, że wypadek odstraszy go od dalszej eksploatacji w obrębie osady i że wrócimy do starego obozowiska; lecz zawiodłem się. Heading postanowił przeprowadzić swoją wolę za wszelką cenę. Chciwość i jakiś fatalny upór opanowały go bezwzględnie i po upływie tygodnia, głuchy na moje prośby, ruszył z siekierą i łopatą ku chatom. Lecz zaledwie dotknął ostrzem zrębów domu, wszczął się wśród dymów nerwowy ruch i w paru sekundach włochate kłęby poczęły łączyć się w groźne zrzeszenia z wyraźną orjentacją w stronę niszczonego budynku.
Natychmiast ostrzegłem Bena donośnym gwizdem.
Heading zrazu wzruszył lekceważąco ramionami; jednak, gdy po chwili wąska tulejka palącego dymu liznęła mu rękę, opuścił na ziemię siekierę i cofnął się przed atakiem. Mimo to, jeszcze parę razy ponawiał próby przekopania wsi, lecz zawsze z podobnym wynikiem; dymy zajadle broniły nietykalności miejsca.
Wtedy przez jakiś czas zdawało się, że Ben odstąpi od pierwotnego zamiaru; przestał bowiem kopać i wogóle nie zbliżał się do osady. Lecz z zaciętych ust przeglądało silne postanowienie. Heading należał do rzędu ludzi, którzy nie łatwo ustępują. Teraz może szło mu już nie tyle o samo złoto, ile o chęć przełamania przeszkody, która dla mnie miała charakter czegoś tajemniczego, dla niego była tylko krnąbrną przekorą przypadku. Zresztą, może z czasem i u niego nastąpiła zmiana w poglądzie na sprawę, może i on zaczął patrzeć trochę inaczej na swą walkę z dymami; lecz ambicja nie pozwalała przyznać się do tego, a poniesione porażki podżegały tylko zawziętość. Stał się małomowny i ponury, przestał mi się zwierzać z planami na przyszłość.
Przez kilka dni tedy nie drażnił przeciwnika, unikając bezpośredniego zetknięcia z chatami. Natomiast wykopał tuż koło zagrożonego domu coś w rodzaju zbiornika czy rząpu, do którego doprowadził sztucznym kanałem wodę z poblizkiego potoku. Praca ta ciężka, wykonana w pojedynkę zabrała mu dwa dni czasu. Lecz z wyniku był znać bardzo zadowolony, bo gdy po jej ukończeniu pod wieczór przyszedł posilić się do namiotu, tryskał humorem i zacierał ręce. Udałem, że tego nie dostrzegam, zniecierpliwiony już jego uporem, postanawiając nazajutrz pozostawić go samego losowi i pracować w innych stronach na własną rękę.
Tegoż wieczora, po kolacji, położyłem się wcześniej na spoczynek, by nabrać sił do zamierzonego nazajutrz wymarszu. Lecz zasnąć nie mogłem. Ben usiadł przy wejściu i palił fajkę, patrząc w stronę dymiącej wsi. Noc była miesięczna, jasno jak w dzień. Trzynaście wyraźnie zróżnicowanych dymów wwiercało się spokojnie w głęboki granat przestworza.
Wtem Ben wytrząsnął fajkę w ognisko i zaczął krzątać się po namiocie. Po chwili wyjął z kąta z pod stosu rupieci wiadro i zdjąwszy ze sznura skórzany bukłak, oddalił się cicho ku osadzie. Ciekawy, co zamierza, opuściłem me legowisko i wyszedłem przed namiot. Heading, doszedłszy do sztucznej sadzawki, pochylił się, zaczerpnął wody w oba naczynia i ruszył pomiędzy chaty. Postać jego smukła i krzepka czerniła się długim cieniem na białym toku między domami, wyraźnie chrzęściły na żwirze kroki pewne, męskie. Postawił wiadra na ziemi i zdjął bukłak z pleców. Przed otworem jednej z chat pochylił się jak do skoku, cofnął wstecz ręce z trzymanym w nich bukłakiem i silnym rozmachem wyrzucił je przed siebie. Srebrny strumień wody błysnął łukiem w poświacie księżyca i zniknął we wnętrzu chaty; za nim poszedł drugi, trzeci i następne. Ben, wypróżniwszy szawłok, chwycił za wiadro i zalał niem drugie ognisko. Potem rzucił próżne naczynie i z błyskawiczną chyżością napełnił w sadzawce skórzany wór po brzegi. W następnej chwili był już z powrotem w trzeciej z rzędu chacie i zalewał skwapliwie tlejący ogień. Olbrzymi cień uwijającego się jak szatan po osadzie prześlizgiwał się po toku, sunął między uliczkami, wczołgiwał się w otwory domów... Po pierwszym rzucie, który trafił najbliższe ognisko, dotąd cicho płynące w niebo dymy zawahały się; jakiś wstrząs ogromny zakołysał pękami strzępiastych piór wojowników, spazm bolesny skurczył ich zwiewne postacie. Gdy Heading wracał od sadzawki ze świeżym zapasem wody, dymy nagle zapadły się; zielono-szare trzony ściągnęły się, zmalały i wsiąkły przez dymniki w głąb chat. Ben spostrzegł to i z okrzykiem tryumfu poskoczył ku następnej chacie. Lecz w tymże momencie trzynaście dymnych szyj wysunęło się z otworów wchodowych, trzynaście potwornych łap wypadło z sykiem z czeluści wigwamów i w mgnieniu oka spętało go zwartą, nieprzeniknioną mgłą; osada w jednej chwili zamieniła się w kłębiące wężowisko. Powietrze rozdarł zwierzęcy, rozpaczliwy ryk, jakiś nieludzki, dziki skowyt. To Ben krzyczał, to Ben wzywał na pomoc. Puściłem się pędem pomiędzy chaty, naoślep zdążając w stronę, gdzie mi zniknął wśród kłębów. Już dosiągłem ich tylnych straży, które zamknęły się za nim zbitą masą, już miałem zanurzyć się w ich miękkie mleczne ciało — gdy jakiś prąd potężny jak huragan, jakiś tajfun silny jak olbrzym, odepchnął mię wstecz na parę metrów. Padając, usłyszałem raz jeszcze ów okropny krzyk, lecz już cichszy, jakby znużony walką.
Dźwignąłem się z toku i porwałem znów w kierunku, skąd doszedł mię głos Bena. Lecz oto znów niewidzialny cyklon powalił mię ze zdwojoną energją na ziemię: żelazny kordon bronił przystępu. A tymczasem tam, przy czwartej chacie, kotłowały rozczochrane fale, mrowił się dziki zgiełk mgieł, wichrzyła duśba opętańców. Wśród syku dogasających ognisk, wśród szeptu sepleniących zwojów powstałem po raz drugi i ponowiłem próbę przedarcia się przez oćmę.
Teraz nie spotkałem już najlżejszego oporu. Było tylko mglisto od dymów i nie widziałem na krok przed sobą. Szedłem po omacku naprzód, przesiąkły kopciem i swędem. Parę razy zaczepiłem ręką o jakiś pal totemowy, raz omal nie rozbiłem głowy o wystający węgieł chaty. Nie wiem, jak długo trwała wędrówka — może godzinę, dwie lub więcej. Nie orjentując się w dymnej pomroce, zapewne obszedłem osadę wkoło parę razy, wciąż wracając na to samo miejsce. W pewnej chwili, mijając ciemny kontur jednej z chat, potrąciłem nogą o coś miękkiego. Schyliłem się i namacałem ręką ciało człowieka. Dreszcz grozy przeniknął mię do kości. Uniosłem go z wysiłkiem za ramiona i słaniając się pod ciężarem, wywlokłem poza obręb domów. Tu spojrzałem mu w twarz. Była okropna. Wyszłe z orbit oczy miały wyraz piekielnego przerażenia, naprężone jak struny ścięgna zdawały się pękać od wysiłku; skóra poparzona w straszliwy sposób odpadała płatami od mięsa — na szyi widniały ciemnosine odciski bezliku palców. Z ust rozwartych szeroko, wystawał język czarny, mięsisty, obrzmiały...
Oglądnąłem się bezradnie wokoło, nie wiedząc jak przenieść zwłoki do namiotu. Wtem przypomniałem sobie starego Pumę, który zapewne spał w swym szałasie. Zostawiłem trupa na murawie pod grupą drzew, a sam poszedłem obudzić starca i poprosić o pomoc. Zastałem wodza w jego liściastym wigwamie poza wsią w głębokiem uśpieniu. Zbudzony zrazu nie rozumiał o co chodzi, lecz gdy mu opowiedziałem zdarzenie dogorywającej już nocy, gdy przedstawiłem w całej prawdzie świętokradczy czyn Bena, twarz Indjanina przybrała wyraz tak bezbrzeżnej rozpaczy, że mimowoli cofnąłem się przed tym bezmiarem cierpienia i bólu. A Puma, wydawszy z swej starczej piersi głos podobny do skargi kruka, wybiegł z szałasu ku osadzie.
Na pomoc jego liczyć nie było można.
Powróciłem do zwłok Headinga i z trudem zawlokłem je pod najbliższe wzgórze. Tu wykopałem grób, by pogrzebać z brzaskiem dnia nieszczęśliwego towarzysza wyprawy.
A do świtu było już niedaleko. Księżyc dawno już zaszedł za tamtą stronę czarnolasu i zaszarzały już kiry nocy. W borach odzywało się już kwilenie przebudzonego ptactwa, kończyły nocne loty nietoperze. W powietrzu ważyło się poranne przeczucie. Wśród perłowej szarzyzny przybrzasku stała osada głucha i martwa; ani jeden dym nie wykwitał ponad dachy. Przed godziną jeszcze zalewające wieś mściwe kłęby zniknęły bez śladu; ani jeden kędzior nie tułał się po znieważonej osiedli...
Odkryłem głowę i powoli spuściłem zwłoki w świeżą mogiłę. Niechaj spoczywa w pokoju...

Wśród rozgwaru wstającego dnia skierowałem ciężkie kroki ku martwej wsi; chciałem pożegnać Pumę i odejść stąd daleko.
Zbliżyłem się do wietnicy. Z poza pala totemowego wyzierała czarna czeluść wnętrza; na toku walało się parę niedopalonych drewien, świeża gałąź leszczyny i tomahawk porzucony... Schyliłem się pod niski okap, postępując kilka kroków w głąb. Nagle wyprostowawszy zgarbione plecy, uderzyłem głową o parę zwisających z pułapu nóg. Wtedy podniosłem wzrok w górę, w mroki powały, by tu spotkać się ze spojrzeniem starczych, znużonych już strażowaniem oczu wisielca.



WEZWANIE

I tak rozbłysło z kolei siódme rano — rozżagwił się krwawą pochodnią moru i zatraty dzień siódmy...
Bo już sześć dni i nocy stał w płomieniach nad miastem gniew Boży... I skamieniał z rozpaczy świat, struchlał zwierz, poszaleli ludzie.
Tak Allah grzmiał, tak się Allah mścił... — On wielki, On święty, On — kat!
I znów wstało rano. Pogodne, parne, syte żarem słońca — jak w dzień pierwszy... jak w drugi... jak... o Allah, bądź przeklęty!
I diwy moru poczęły szaleć od nowa. Miotały po mieście zatrute, kraśne turbany, wlokły po ulicach zakaźne symary — i marli ludzie i padał zwierz. I zlękły się diwy i chciały odejść. Tak był rzęsny sprzęt. Lecz Allah poraził je i spędził przemożną prawicą. Więc wróciły... I znów szalała zaraza...
A niebo było jasne, turkusowe jak błyszczące żarem źrenice hurysy i jak one palące... A słońce ziało skwar i gorączkę, przepalało skórę, parzyło wnętrzności — że wyschły studnie, wyparowały wody i tylko w żyłach tętniła głucho krew...
Bo był to czas, gdy słońce dosięga zenitu. Od piekielnej spiekoty zbladło niebo, rozjarzyły się do białości mury, powietrze rozpaliła gorączka.
Przyszło pragnienie nieznośne, suche jak samum, płomienno-grzywy syn pustyni i nastał kres... rozwarła się gehenna zbrodni i szału...
Matki ssały krew z naciętych żył dzieci i z ociekającemi posoką wargami oddawały się w rozpacznej żądzy przechodniom. Lubieżni starcy rzucali się z dzikim błyskiem w oczach na młode, niewinne dziewczęta i zdobywali je z niebywałą, szatańską siłą. W pyle drożnym, w kurzawie gościńców tarzała się rozpętana bólem, bezkarna chuć, przewalała się w tytanicznych kłębach trędowata Asztoreth...
Od czasu do czasu, jak z leja morskiego strzaskane, zmiażdżone szczęty wsanego statku — wypadały z rozwścieczonego splotu ciał nagie, stalowo-sine trupy i rozciągały się na ziemi ciche już, stężałe i zimne...
Grabarze w czarnych, smolnych opończach zahaczali je żelaznym odziergiem i wlekli do wspólnego wądołu. Raz hak nie trafił, worując się głęboko w łono zadżumionej Gruzinki — spostrzegli i wydobyli żelazo: z ostrza zwisały w krwawych strzępach reszty niedościgłego płodu...
Na placach, po rozdrożach płonęły wielkie stosy drzewa; szary perz osiadał posępną żałobą na dachach, na zżółkłych skwerach, na twarzach. Suchy trzask ognia przerzynał przyczajoną ciszę grozy, przerywaną krzykiem tkniętego zarazą, pohutnywaniem szaleńców... Nagle z tysiąca niewidzialnych ust podnosił się głuchy ryk, czy skowyt, niby odruch na sekundę przytajonej świadomości chwili — z ponad domów wychylało się wężowisko nerwowych rąk, splecionych w rozpaczliwym zgiełku palców, powykręcanych stawów, przegubów, — wydłużało się, rosło, sięgało bolesną konwulsją wypłowiałego nieba i... staczało z powrotem na ziemię... Zachichotały diwy...

W pół-śnie, w pół-jawie wgrążył się w zawrotny krater czarnych, robaczywych myśli. Bił stamtąd trujący, zjadliwy obrzask i zalewał mózg. W zielonawo połyskujących rząpach krwi przeciągały leniwo przeguby strupieszałe grzechotniki — syk, karbonkuły oczu, piana wścieklizny — małe, drgające języki...
Porwał się z otomany... przeszło.
Ukradkiem, jak złodziej, spojrzał przez okno na rozległy plac.
Pod murami, co go na krańcu zamykały, przechodziło parę postaci w długich, szarych burnusach, przepasanych czerwoną kitajką; kilka zdawało się mieć ruchy skrępowane nieznaną przeszkodą.
— Warjaci — szepnął — więc już i do tego doszło? No, tak... przecież teraz to już chyba wszystko jedno...
Znikli za załomem.
Hassan powiódł nerwowo ręką po czole. Rozpełzłe myśli, wspomnienia zaczęły układać się, jednoczyć, zlewać w kontury przykrych, nad wyraz dręczących obrazów...
...Trzech ich było, tak, trzech, a Ibrahim między nimi — Ibrahim, serdeczny druh, przyjaciel drogi — biedny Ibrahim!
Wieczór był... nie... późna noc... wesoło, pogodnie. Palono opium, grano w szachy, on opowiadał zabawną anegdotę. Śmieli się, oh, jak serdecznie się śmieli, a on Ibrahim najpierwszy; córkę kochaną, najstarszą, mężowi oddawał — dzielny, piękny młodzian; i Fatmę kochał, jak kochał!
Wzniósł puhar:
— Niech im Allah błogosławi!
Nim spełnił, rozległ się mosiężny jęk trąby.
— Co to? Na trwogę muezin gra? Hassanie, bracie, znać łunę nad miastem?
Po twarzach powiał chłodny ciąg powietrza. Drzwi z łoskotem otworzyły się i w czeluści nocy ukazała się kredowa twarz młodszego z synów Ibrahima:
— Ojcze! Czarna choroba w domu! Fatma! — Zwierzęcy ryk przerwał mu w połowie...
Wypadli i znikli w ciemności. Zostali we dwójkę, bez słowa, unikając wzajemnie swych oczu. Tak minęła godzina. Nagle poczęli na się jakoś dziwnie poglądać, jakoś dziko, wrogo i odsunęli się od siebie, badając uparcie twarze.
Wtem Achmet opuścił pokój, nie pożegnawszy się — poszedł się zamknąć w swym domu. Hassan został sam. Nie zmrużywszy oka, nasłuchiwał czegoś i... nie zawiódł się: trąbka muezina zabrzmiała tej nocy jeszcze razy trzydzieści. A gdy wybladły brzask zazierał w okna, zagrała raz jeszcze i był to raz ostatni... bo już tchu nie stało piersiom muezina... Odtąd cicho już było na galerji minaretu i bezgłośnie już gasły dusze...

Jakaś nieprzeparta chęć wlokła go do wysoko sklepionego okna od strony skweru; w tej chwili skwer był pusty: sprażona bezustannem słońcem darń, pożółkłe, wyschłe szkielety kwiatów i fontanna... zatruta. Hassan czekał.
Z głębi szpaleru cyprysów wysunęła się gromada publicznych hurys. Poznał je po jaskrawych, charakterystycznych strojach, po silnej barwiczce twarzy. Szły bezładnie, z bezdźwięcznem pohutnywaniem tyjad. Twarze trawione gorączką, oczy oszalałe grozą śmierci wychodziły niemal z orbit. Na czele pół obnażona, cudnej budowy kobieta; purpurowa zapona lekko ściągnięta na biodrach koralową spinką, wstężyła się krwawo wzdłuż lędźwi perłowej macicy. Twarzy zwróconej w stronę przeciwną, na razie nie widział.
Kobiety zbliżały się z coraz wyuzdańszym krzykiem. Wpatrzył się uporczywie w przewodnicę. Rysy znajome, niegdyś drogie, uwielbiane... Poznał Zulimę, czarno-włosą kochankę lat młodych, teraz pyszną kobietę, a za chwilę...
Naraz doznał w tyle głowy szczególnego wrażenia. Przez sekundę zdało się, jakgdyby cały mlecz pacierza wcisnął mu się pod czaszkę... Zulima spostrzegła go i na moment przystanęła, nie mogąc jednak opanować spazmatycznych ruchów ciała, które drążyła już piekielna choroba.
Hassan usiłował odejść w głąb mieszkania, lecz żelazne zdrętwienie przykuło go do framugi. Znów poczuł skurcz w karku: odłączyła się od reszty i najwyraźniej poczęła zmierzać ku jego oknu...
— Kochanku mój, panie mój, idę ku tobie przez żar, płynę ku tobie przez ból... Piękna jestem lubieżą śmierci, upojona szałem. Kochanku mój, farysie mój, patrz, jak płonę cała! Piersi me krągłe jak owoc granatu, w źrenicach się szafir krysztali. Włosy me wonne jak cedry Libanu, wargi rubinem mi gorą... Kochanku mój, farysie mój, otom jest wierna nałożnica, spragniona róża Edenu... Och, jak spragniona!
Daj mi z twej kruży pić, z twej kruży szczerozłotej. Tam słońca krwawy zgon szmaragdy morza koją: już czas! daj pić!... harubiech szału nućmy, zwycięską pieśń miłości, płomienną pieśń zarazy... Kochanku mój, farysie mój, dążę ku tobie przez szał, idę ku tobie na skon...
Już była pod oknem. Wspięła się ostatkiem sił na podmurowanie... Ocknął się. Okno było otwarte, zamykać już zapóźno. Pozostały stalowe okiennice. Chwycił za obydwa skrzydła, usiłując pchnąć na zewnątrz. Całym ciężarem ciała wsparła się na nich, prąc ku wnętrzu. Rozpoczęła się zaciekła walka. Wszystkie myśli pierzchły gdzieś w najciemniejsze kryjówki mózgu, pozostawiając tylko żywiołową chęć wyprężenia sił na zewnątrz. Nagle napór zwolniał. Hassan pochylił się gwałtownie naprzód wraz z trzymanemi kurczowo okiennicami, a równocześnie usłyszał głuchy stęk spadającego ciała...
Zaryglował oba skrzydła, jak szaleniec porwał wzorzystą sofę z kąta, zatarasowując nią drugie okno, następnie uczynił to samo ze stołem i krzesłami, zwalając wszystko na kształt bezładnej barykady. W pokoju zrobiło się całkiem ciemno.
Osłupiały ze strachu, wcisnął się w róg kamiennej niszy i skierował oczy w parapet fatalnego okna.
Z zawrotnych nor wychynęły jedna po drugiej upiorne myśli.
Uświadomił sobie: oto tam pod oknem leży trup zarażonej... tam pod oknem... Obrzydliwe robactwo mrowi się w jej wnętrznościach, rozsiadło się na powierzchni... małe, zjadliwe zarazki, co wszędzie się wnęcą... co?! co?! Nawet przez najdrobniejszą szparkę...
Ściany drewniane, deski popękane od skwaru...
Krew stężała w tętnicach; w oczach obracały się jasno zielone kręgi, rozwijały się w coraz dłuższą spiralę...
Zaczął obserwować koła. Składały się z bardzo drobnych, mikroskopijnie drobnych stworzonek... Spirala przenikała jakby z za parapetu od zewnątrz, zwolna przybierając kształt ciała kobiecego...
Wtem Hassan zrozumiał, że przyszedł kres; z piersi wydobyło się niby skomlenie, niby charkot obłąkańca i stanął nad czeluścią szału...
W tej chwili doszło go od drzwi nagłe, urwane stuknięcie. Gdy zdrętwiały, odchodząc niemal od zmysłów, nie ruszył się z kąta, ktoś zapukał po raz drugi, a w chwilę potem odezwał się groźny, męski rozkaz:
— Otwórz!
Głos był dziwnie silny, pełen świadomej siebie potęgi. Jakby zmagnezyzowany, Hassan poddał mu się i odsunął zaworę.
Przez otwór rozwartych drzwi bluznęła w ciemnicę pokoju łuna zachodu. Na jej tle ujrzał starca wyniosłego wzrostu, w szarym burnusie z czerwoną kitajką na biodrach.
W myśli Hassana przemknęło błyskawicą wyobrażenie rozpalonego do białości muru i kilku przesuwających się pod nim postaci.
— To jeden z tych — pomyślał, nadaremnie usiłując oderwać wzrok od przepastnie fosforyzujących oczu nieznajomego.
Gość wszedł śmiało do wnętrza, a zatrzymawszy się w środku izby, spojrzał na zatarasowane okna. Na wąskich, z wyrazem zawziętej energji skurczonych wargach zaświtał na poły ironiczny, na poły bolesny uśmiech. Chudą dłonią chwycił za zawalające okno sprzęty, odrzucał w kąt pokoju i z kolei otworzył okiennice. Przez cały czas zdawał się nie zwracać najmniejszej uwagi na zdumiałego Hussana. Dopiero po rozrzuceniu barykady, zwrócił nań swe pijane dzikim żarem źrenice i rzekł podniosłym, mocnym głosem:
— Bądź pozdrowion w imię woli!
Hassan milczał, przejęty trudną do wytłómaczenia bojaźnią i czcią zarazem ku starcowi.
Ten ciągnął dalej, nie zmieniając tonu:
— Przychodzę w porę; jeszcze chwila, a byłbyś zgubiony.
Wskazał na walające się w nieładzie sprzęty i na drugie, zawarte okno.
— Jeszcze chwila, a byłbyś wpadł w szał strachu. Ty już nawet stałeś na tej zawrotnej rubieży. Przychodzę cię wyzwolić i... wezwać za sobą... Byłem i u innych braci, lecz się zaparli po domach i odepchnęli mnie! Głupcy! Oni zginą! Nie wierzysz?!... Wszyscy, wszyscy ci, co nie chcieli mnie wpuścić!! Tyś mnie przyjął. A wiesz, czemu?... Boś już był bliski szału. I to szczęście twe, że na tę chwilę trafiłem. Biada ci, gdybym był przyszedł wcześniej. Bo wtedybyś i ty mnie odepchnął.
Urwał zdyszany.
W mózgu Hassana pieniła się zawzięta walka dwóch przeciwnych żywiołów. Z jednej strony skomlił ohydny, nieznośny strach, trwoga chwili, obłęd zarazy, z drugiej różowiła się jasna jutrzenka wprost bezdennej wiary, jaką powoli napawał go nieznajomy. I mimowoli przechylał się ku ostatniej, bezwiednie poddając się potężnemu jej wpływowi. I płynął tym czarującym prądem, który unosił go coraz dalej, coraz przemożniej, i słuchał...
— Synu mój! Witam cię w imię woli. Lecz wola jest podwójna. Zwykliście mówić wyłącznie o woli duszy i w tem się fałsz kryje. Bo jesteście jednostronni. Dwie są wole: ciała i duszy. Jedna przenika drugą i obie razem w najserdeczniejszym zespole dają całego, doskonałego człowieka; obydwie zwarte w święte Jedno, błyszczą stubarwną tęczą woli życia, rozlewają się królewską zorzą piękna i siły na horyzoncie wszechświata.
O bracia moi, bądźcie cali! O siostry moje, bądźcie doskonałe!
Bądźmy piękni! Bo piękny jest człowiek cały. Wśród syku płomieni z radosnym spokojem włoży rękę w palące zarzewie i wyjmie ją nienaruszoną. I rzuciwszy się w przepaść, wynijdzie cało. Kto obie wole w sobie zestroił, ze stalowym chłodem topi źrenice w wyschłych oczodołach śmierci: nie zajdzie go z nienacka — sam do niej chrobrą dłoń wyciągnie, gdy przyjdzie nań czas, który przyjść musi...
Harmonji! Zestroju!
Wszędzie ból, wszędzie rozkal. Tu wije się bezbrzeżna tęsknota i łaski biedna żebrze, tam cudne asfodele więdną...
Harmonji! Zestroju!
Mieli go wielcy farysi świata, bo była im potrzebna do czynu, mieli i maluczcy (i ci najszczęśliwsi), mieli tajemni mistrze, by jej wybranym udzielać.
Bywają ludzie, co w dziecięcej nieświadomości, w głębi serc prostych ten zestrój posiedli. I nagle jakaś klątewna moc nachodzi chram zgody, targa wiązania, rozsadza sklepienie przymierza — i wtedy człowiek przechyla się na jedną stronę, traci równowagę i bez pamięci, bez tchu pędzi w odmęt zaguby...
Synu! Takie przejścia bywają zawsze fatalne!
Głos mu dziko schropowaciał i tętnił przyciszonym świstem. Przechylił roznamiętnioną twarz ku Hassanowi i szepnął:
— Synu, taką harmonję posiadłem i ja. Zdobyłem ją, wydarłem Temu tam w naszym domu w długie godziny samotnych rozmyślań. I oto już siódmy dzień chodzę po mieście i nucę harubiech wyzwolin i siły. Dotykałem umarłych, wsysałem się w ich zwiotczałe, sine wargi, wżerałem w biedne, skażone ciała i patrz! Cały jestem i czysty! Pogodny jestem i z świętą radością na czole! I taki promienny przyszedłem do nich, by się mem szczęściem podzielić jak z braćmi. Lecz wyśmiali mię i nazwali szaleńcem. Chyba szaleńcem jasności i słońca.
I teraz ja król, ja, Pan mocy, chcę ci jej synu udzielić. Bo taka jest moja wola!
Dotknął ręką czoła Hassana, wczołgując się w jego znieruchomiałe oczy:
— Oto masz ją!
Opadł wyczerpany na otomanę.
Tamten stał u okna i patrzył w miasto. Już od dawna szedł krętemi krużgankami myśli szczególnego gościa. Resztki zachwianej w posadach świadomości wołały nań, by zawrócił z drogi, zeszedł z wyrastających pod stopą wykrotów... Nie słuchał: z radością rozpaczy wpadł na dotąd nieznane sobie tory i zapuszczał się coraz dalej i dalej, w jakieś strzeliste sale o podniebnych posowach, w niebotyczne zamki, chłodne, bez końca kurytarze...
Na moment tylko uprzytomnił sobie, że ta radość jest czemś strasznie brutalnem, że do niej nie ma prawa, bo przecież tam w pokrwawiu zachodu inni...
I chmura bólu zawlokła pogodę.
Jakby odpowiadając, podjął nieznajomy:
— Tak, to prawda. I to jest jedna z brutalności życia. Tylko jedna z tysiąca niezliczonych. Lecz cóż? Nie przełamiesz piekielnego kordonu. My tylko im pomagać możem, a reszta... reszta w rękach diwów...
Bracie! Pod twojem oknem leży zewłok kobiety-kochanki, co chciała cię pożegnać pocałunkiem śmierci. Idź i oddaj jej ostatnią przysługę! Idź! Piękna była i młoda i tylko... kobietą...
Z wiarą wielką, z czcią bezkresną, nie spuszczając oczu z twarzy mistrza, przechylił się Hassan przez parapet okna, podjął zesztywniałe ciało i na zimnych ustach wycisnął długi pocałunek. Potem złożył ją na łożu z hebanu i przykrył jedwabnym chylatem w złote szafrany. W łożnicę śmierci wpadło parę promieni zachodu i roztoczyło się po płaszczu żałobną otęczą.
Starzec wzniósł rękę w stronę miasta:
— A teraz nam w drogę czas. Tam nas inni czekają. Pójdź bracie wyzwalać...
Słońce zwisło krwawą skargą u spodu widnokręgu. Ostatnie rzuty światła szły migocąc po roztoczy wód i skoraliły grzebienie. Tam, w dali pławiły się w złocie i purpurze rąby i cyple gór... Z przepastnych czar, źlebów, przełęczy przelewał się drogocenny, rubinowy płyn...
Od pałaców, meczetów, kamienic padały głębokie cienie i klinem wrzynały się w ulice, kładąc potężnemi liniami ich zolbrzymiałe zrysy. Z dołu bił w niebo ciężki, skwarny opar pogorzeli...
Na zegarach biła ósma. Przeciągłe, mosiężne dźwięki rozpierścieniały się w szerokich, poważnych kręgach, spadały niżej między domy, tułały się wśród pierzei ścian i głuchły zalękłe po zaułkach...

...Wyszli...



DZIEDZINA

Od lat przeszło dwunastu Wrześmian przestał pisać zupełnie. Wydawszy w r. 1900 czwarty z rzędu tom swych oryginalnych, jak obłąkanie dziwnych utworów, zamilkł i bezpowrotnie usunął się z widowni świata. Od tego czasu nie ruszył piórem, nie odezwał się choćby błahym wierszem. Nie wydrożyły go z milczenia zachęty przyjaciół, nie podnieciły uwabne głosy krytyków, którzy z przydługiej pauzy wysnuwali domysły o nowem jakiemś, szeroko zakrojonem dziele. Lecz oczekiwania zawiodły i Wrześmian nie przemówił już nigdy.
Zwolna zaczęła się o nim ustalać opinja oczywista, jak słońce jasna i prosta: wyczerpał się przedwcześnie. — Tak, tak — pochylali smutno głowy literaccy smakosze — wypowiedział się za szybko. Nie znał ekonomji tworzenia; zbyt wiele zagadnień naraz poruszał w jednej kreacji. Raził istotnie przerostem myśli, które zgęszczone w zwarte skróty, nużyły tężyzną treści. Napój był za mocny; należało go raczej podawać w lżejszych, rozwodnionych nieco dozach. Sam sobie zaszkodził: zabrakło tematu.
Osądy dotarły do Wrześmiana, lecz nie wywołały najmniejszego skutku. Przeto uwierzono w rychłe wyjałowienie i świat przeszedł po nim do porządku. Zresztą powstały nowe talenty, zarysowały się na horyzoncie nowe sylwety i zostawiono go nareszcie w spokoju.
W rzeczywistości nawet większość zadowoloną była z takiego obrotu sprawy; Wrześmian bowiem nie cieszył się zbytnią popularnością. Utwory tego dziwnego człowieka, przesiąknięte wybujałą fantazją, przepojone silnym indywidualizmem, sprawiały wrażenie niekorzystne, wywracając na nice utarte poglądy estetyczno-literackie, drażniły uczonych, przedrzeźniając niemiłosiernie ustalone pseudo-prawdy. Wogóle twórczość tę uznano z czasem za wytwór wyobraźni chorej, dziwaczny płód maniaka, może nawet obłąkańca. Wrześmian był niewygodny z różnych względów i niepokoił niepotrzebnie, mącąc spokojne wody. Dlatego przyjęto przedwczesny zachód z uczuciem potajemnej ulgi: ludzie odetchnęli.
I nikt ani na chwilę nie przypuścił, że sąd mógł być z gruntu fałszywy, że przyczyną usunięcia się z areny świata niekoniecznie musiało być wyczerpanie i uwiąd. Lecz Wrześmianowi było zupełnie obojętnem, jaka legenda o nim urośnie; uważał to za sprawę czysto osobistą, prywatną i ani myślał wyprowadzać z błędu.
Bo i pocóż? Jeśli to, czego odtąd zapragnął, zrealizuje się, przyszłość wyświeci prawdę i rozsadzi stężałą skorupę, w jaką go zatopiono; jeśli zaś marzenia nie ziszczą się, to tem mniej przekona, narażając się tylko na szyderstwa i obelgi. Więc lepiej czekać i milczeć.
Bo nie brakło mu tchu i rozmachu, lecz ogarnęły go nowe pragnienia. Wrześmian chciał zdobyć silniejsze środki ekspresji, zaczął dążyć do potężniejszych realizacji twórczych. Słowo mu już nie wystarczało: szukał czegoś bardziej bezpośredniego, rozglądał się za materjałem plastyczniejszym do urzeczywistnienia pomysłów.
Sytuacja była tem zawilszą, marzenia tem mniej ziszczalne, że linja twórczości, po której kroczył, odbiegała daleko od ubitych traktów.
Ostatecznie bowiem większość dzieł sztuki obraca się w dziedzinie mniej lub więcej realnej, odtwarzając lub przekształcając zjawy życia. Zdarzenia lubo zmyślone bywają tylko jego analogją, spotęgowaną wprawdzie przez egzaltację lub patos, więc możliwą w jakimś momencie czasu; podobne obrazy mogły już kiedyś zajść w rzeczywistości, mogą się kiedyś pojawić w przyszłości; nic nie przeszkadza wierze w ich możliwość — rozum nie podnosi buntu przeciw przystępnym zmyśleniom. Nawet twory przeważnej liczby fantastów nie wykluczają przypuszczalnej realizacji, o ile wogóle nie wygląda z nich chęć igraszki, lub niedbały uśmiech zręcznego żonglera.
Lecz u Wrześmiana przedstawiała się sprawa trochę inaczej. Cała jego dziwaczna, zagadkowa twórczość była jedną wielką fikcją. Napróżno wysilała się zgraja szczwanych jak lisy krytyków w dociekaniu tak zwanych „wpływów literackich“, „analogij“, „prądów zagranicy“, któreby choć w przybliżeniu użyczały klucza do niedostępnego zamku poezji Wrześmianowej — napróżno uciekali się sprytni recenzenci do pomocy uczonych znawców psychiatrji, przerzucali stosy przeróżnych dzieł, nurtowali po encyklopedjach: utwory Wrześmiana wychodziły zwycięsko z powodzi interpretacyj, bardziej jeszcze tajemnicze, niż przedtem, oszałamiające, groźne, niedocieczone. Wiał z nich jakiś ponury urok, nęciła zawrotna, dreszczem ścinająca głębia.
Mimo swej bezwzględnej, absolutnej fikcyjności, nie przecinającej się choćby w jednym punkcie z życiem rzeczywistem, Wrześmian wstrząsał, zastanawiał, zdumiewał: ludzie nie śmieli przejść obok z lekceważącem wzruszeniem ramion. Coś tkwiło w tych utworach krótkich i zwartych jak pocisk, coś przykuwało uwagę, pętało dusze; jakaś potężna suggestja wywiązywała się z tych ciętych skrótów, pisanych stylem pozornie chłodnym, niby sprawozdawczym, niby naukowym, pod którym tętnił żar zapamiętalca.
Bo Wrześmian wierzył w to, co pisze; bo posiadł z biegiem lat niezachwiane przekonanie, że wszelka choćby najzuchwalsza myśl, że wszelka choćby najszaleńsza fikcja ziścić się może, że kiedyś doczeka się spełnień w przestrzeni i czasie.
— Człowiek niczego nie myśli na marne. Żadna myśl, nawet najdziwaczniejsza, nie ginie bezpłodnie — powtarzał niejednokrotnie w gronie przyjaciół i znajomych.
I zdaje się, właśnie ta wiara w ziszczalność fikcji rozlewała utajony żar po arterjach jego tworów, że mimo pozornej oschłości przejmowały do głębi...
Lecz on nie był z siebie nigdy zadowolony; jak każdy szczery twórca szukał ciągle nowych środków wypowiedzenia się, coraz to dobitniejszych znaków, któreby oddały myśl jego możliwie najwierniej. Wkońcu porzucił słowo, wzgardził mową jako zbyt łomką formą ekspresji i zaczął tęsknić do czegoś bezpośredniejszego, coby plastyką i dotykalnością prześcignęło wszystkie dotychczasowe zakusy.
Nie miało być niem milczenie, „odpoczynek słowa“ symbolistów — to było dlań za blade, za mgławicowe i — za mało szczere. Chciał innej realizacji.
Jaką być mogła — nie wiedział dokładnie — lecz w możliwość jej wierzył niewzruszenie. Parę faktów zaszłych przed laty, gdy jeszcze pisał i ogłaszał — umocniło tę wiarę; przekonał się bowiem już wtedy, że mimo swego urojonego charakteru, kreacje jego posiadają szczególną siłę wpływania na świat i ludzi. Szalone pomysły Wrześmiana, wypadłszy z rozżarzonej miazgi twórczej, zdawały się mieć moc zapładniającą, wytwarzając nowe, nieznane dotychczas wiry, jakieś obłąkane monady myślowe, których przejawy rozbłyskiwały niespodzianie w czynach i gestach pewnych osobników, w przebiegu pewnych zdarzeń.
Lecz i to mu nie wystarczało. Pragnął spełnień całkiem niezależnych od praw rzeczywistości, tak swobodnych, jak ich źródło: fikcja, jak ich zaczyn: urojenie. Byłoby to ideałem — najwyższą realizacją bez reszty, wypowiedzeniem się pełnem, bez cienia niedoborów...
Lecz Wrześmian rozumiał, że taka realizacja mogła stać się dla niego samego zagładą. Bezwzględne spełnienie byłoby też absolutnem wyżyciem się, więc śmiercią z wytężenia, nadmiaru...
Bo ideał — wszak wiadomo — jest w śmierci; dzieło przytłacza twórcę swym ciężarem; myśli zrealizowane w pełni mogą stać się groźne i mściwe; zwłaszcza myśli obłąkane. Pozostawione sobie, bez punktu oparcia o rzeczywiste podłoże, mogą być niebezpieczne dla tego, który je stworzył.
Wrześmian przeczuwał podobną ewentualność, lecz się nie wahał, nie uląkł. Pragnienie było mocne nade wszystko...
Tymczasem lata mijały cicho, nie przynosząc wymarzonych ziszczeń. Wrześmian usunął się zupełnie z widoku ludzi i zamieszkał samotnie u wylotu miasta, w ustronnej, wychodzącej na pola i ugory, podmiejskiej ulicy. Tu zamknięty w swych dwóch pokoikach, odcięty od towarzystwa, spędzał miesiące i lata na lekturze i kontemplacji. Zwolna ograniczał się do coraz to ciaśniejszych kręgów życia rzeczywistego, któremu nie poświęcał najmniejszej uwagi, płacąc tylko minimalny, nieunikniony haracz. Pozatem cały tkwił w sobie, w swych marzeniach i w tęsknocie za ich spełnieniem. Idee, nie zrzutowywane jak przedtem na papier, nabierały mocy i soków, pęczniały niewypowiedzianą treścią. Czasem zdawało mu się, że myśli nie abstrakcjami, lecz czemś materjalnem, niemal zgęszczonem, że wystarczało ręką sięgnąć, by ująć, by pochwycić. Lecz złudzenie prędko rozwiewało się, by ustąpić miejsca gorzkiemu rozczarowaniu.
Przecież nie tracił otuchy. By nie rozpraszać się zbytnio widokami świata zewnętrznego, zacieśnił zakres codziennych postrzegań do nielicznej liczby obrazów, które widziane ciągle bez zmiany dzień w dzień, przez lata całe, powoli weszły w zwarte kolisko idei, stały się współmiernym im terenem, zlewając się ze światem marzeń w jedną swoistą dziedzinę.
Tak nieznacznie wytworzyło się nieuchwytne jakieś środowisko, jakaś tajemnicza oaza, do której nikt nie miał przystępu oprócz Wrześmiana — króla niewidzialnego ostrowu. Owo milieu nasiąkłe jaźnią marzyciela, przepojone nim po brzegi, przedstawiało się niewtajemniczonym jako zwykłe miejsce w przestrzeni; ludzie mogli dostrzegać tylko jego stronę zewnętrzną, jego istnienie fizyczne, — drgającego wewnątrz rozczynu myśli, subtelnego związku, jaki łączył je z osobą Wrześmiana, przeczuć nie zdołali...
Dziwnym trafem przestrzenią objętą przez myśl fantasty, owem miejscem, które przetworzył w dziedzinę swych rojeń, nie było jego mieszkanie; oaza fikcji wznosiła się naprzeciw jego okien, po drugiej stronie ulicy, we formie jednopiętrowej willi.
Ponura wytworność domu przykuła go do siebie odrazu po zajęciu nowego mieszkania. U końca czarnego szpaleru cyprysów, obejmujących podwójnym rzędem kamienny chodnik, widniał kilkustopniowy taras, z którego wiodły do wnętrza ciężkie, stylowe podwoje. Poprzez żelazne sztachety, okalające zewsząd pałacyk, bielały po obu stronach cyprysowej alei skrzydła domu. Pociągnięte bladozieloną farbą wyglądały z głębi schorzałe, smutne lica ścian. Zdradziecko utajona spodem w ogrodzie wilgoć wypełzła tu i ówdzie ciemnym wysiąkiem. Niegdyś starannie pielęgnowane rabaty kwiatów, chimerycznie zawinięte klomby, z czasem zatraciły wyrazistość linji. Tylko fontanny dwie wieczyste łzawiły cicho, roniąc wodę z marmurowych mis na pęcze róż bogatych, czerwonych. Tylko muskularny tryton po lewej stronie wciąż wyciągał tym samym gestem rękę na powitanie ku gibkiej dziwo-żonie, co wychylona z marmurowej cysterny po tamtej stronie, wabiła go od lat przynętą boskiego ciała; napróżno — bo rozdzieliły ich żałobne cyprysy...
Całość sprawiała wrażenie ponurej samotni, opuszczonej od dłuższego czasu przez ludzi, izolowanej od sąsiednich budynków. Willa zamykała ulicę; poza nią nie było już ani jednego domu; kładły się tylko szerokiemi pasmami łęgi, płożyły pola, ugory, zdala czerniały zimą, rdzewiały jesienią bukowe lasy...
W seledynowej willi nie mieszkał nikt od szeregu lat. Właściciel, jakiś majętny arystokrata, wyjechał od dawna za granicę, pozostawiając dom bez opieki.
Więc stał zaniedbany w pośrodku wybujałego ogrodu, trawiony niszczycielską pracą deszczu, kruszony zjadliwością wiatrów i zimowych zamieci.
Posępny urok, jaki wiał od tego zacisza, dziwnie pociągał duszę Wrześmiana. Willa była dlań plastycznym symbolem nastroju, którym tchnęła jego twórczość — wpatrzony w nią, czuł się jakby u siebie.
Toteż całe godziny spędzał przy oknie i oparty o ramę, zapuszczał zamyślone spojrzenie w stronę smutnego domu. Zwłaszcza w noce miesięczne lubiał obserwować bajeczne efekty wywoływane we fantastycznej ustroni przez światło księżyca. Już to noc zdała się być właściwym jej żywiołem. Za dnia willa jakby drętwiała w martwem uśpieniu; cały czar ukryty w jej tajemniczem wnętrzu występował w pełni dopiero po zachodzie słońca. Wtedy dom ożywiał się; jakieś nieuchwytne drgnienie przebiegało dreszczem senną pustelnię, wstrząsało stężałe w żałobie cyprysy, marszczyło falistą linją zwietrzałe przyczółki i fryzy...
Wrześmian patrzył i żył życiem domu. Budziły się myśli wyraźne, harmonijnie zestrojone ze scenerją naprzeciw, rodziły patetyczne tragedje, silne jak śmierć, groźne jak przeznaczenie — to znów mżały jakieś pomysły niejasne, przyćmione jakby patyną księżycowego posrebrza.
Każdy zakątek stał się zmysłowym odpowiednikiem fikcji, bryłowatą realizacją myśli, które czepiały się gzemsów, wędrowały po samotnych, pustych salach, łkały na stopniach terasy. Rozchybotane szale śnień, mgławice rojeń tułały się dżdżystą rozchwieją, błąkały wzdłuż ścian, niepewne ostoi. Lecz i te znalazły przystań. Podrażniona kapryśnością ich ruchów wyobraźnia odtrącała je precz z pogardą, że wylękłe ściekały mętną strugą w dużą, omszałą kadź u węgła domu i sączyły się w jej czarny kadłub senne, nudne, jak woda deszczowa w późną, jesienną szarugę. Nikłe, rdzawe myśli niedokwasy...
Wrześmian upajał się ponurą igraszką fantazji, nadając jej tworom bieg dowolny; wedle upodobania zmieniał ich kierunek, spędzał z widowni, za chwilę znów wyczarowywał nowe ich zastępy...
Nie przeszkadzał nikt. Odludną ulicą w odległej dzielnicy miasta nie przechodził żaden niewczesny natręt, nie przerywał nastroju hałaśliwy wóz.
Tak przeżył ostatnich lat kilka niezamąconych niczem zewnątrz, pełnych grozy i dziwów od wnętrza.
Aż nagle pewnego dnia zaszły w domu naprzeciw jakieś zmiany i wydrożyły gwałtownie z zapamiętania, które już zaczęło przybierać ustalone nawykiem i wprawą formy.
Było w pogodny, lipcowy wieczór. Siedząc jak zwykle przy otwartem oknie ze wspartą na ręce głową, wodził Wrześmian zamyślonem spojrzeniem po willi i ogrodzie. Wtem, spojrzawszy w jedno z okien na skrzydle, zadrżał. Przez szybę patrzyła nań uparcie blada, twarz mężczyzny. Wzrok nieznajomego utkwiony weń nieporuszenie był groźny. Ogarnął go nieokreślony lęk. Przetarł oczy, przeszedł się parę razy po pokoju i znów spojrzał w okno: surowa twarz nie znikła, wciąż wpatrzona w jego stronę.
— Czyżby już wrócił właściciel willi? — rzucił półgłosem słabe przypuszczenie.
Ponura maska w odpowiedzi skrzywiła się w dziko-ironicznym uśmiechu. Wrześmian zapuścił storę i oświetlił mieszkanie: nie mógł dłużej wytrzymać wzroku.
Dla zatarcia wrażenia zatopił się w lekturze aż do północy. Koło dwunastej dźwignął się znużony od książki i wiedziony przemożną pokusą, uchylił brzegu zasłony, by wyjrzeć przez okno. I znów dreszcz trwogi przejął go do kości: blady mężczyzna stał wciąż bez ruchu tam, za szybą na prawem skrzydle i oświetlony jasno magnezjowem lśnieniem księżyca obezwładniał go wzrokiem. Zaniepokojony, zapuścił Wrześmian z powrotem roletę i usiłował zasnąć.
Lecz napróżno; przejęta lękiem wyobraźnia nie dawała mu spokoju, dręcząc nieznośnie. Dopiero nad ranem zapadł w krótki, nerwowy sen pełen zmor i wizyj. Gdy nazajutrz koło południa obudził się z zawrotem głowy, pierwszą myślą było spojrzeć w okna willi. Odetchnął: uparta twarz znikła.
Przez cały dzień był spokój. Lecz nad wieczorem ujrzał za szybą na pierwszem piętrze wlepioną w siebie maskę jakiejś kobiety; rozwiane włosy okalały twarz przekwitłą już ze śladami wielkiej niegdyś piękności, twarz obłąkaną, z parą błędnych, zawziętych oczu. I ona patrzyła nań poprzez szaleństwo źrenic surowym wzrokiem towarzysza ze skrzydła prawego. Oboje zdawali się nic nie wiedzieć o swej współbytności w dziwnym domu. Łączył ich tylko gest groźby zwrócony ku Wrześmianowi...
I znów po bezsennej nocy, przerywanej wypatrywaniem prześladowców, nastał dzień wolny od maszkar. Lecz kiedy już mrok wchodził w tajne zmowy z nocą, wykwitła w trzeciem z rzędu oknie nowa postać, by nie ustąpić aż do rana. Tak w przeciągu paru dni zapełniły się wszystkie okna willi złowieszczemi twarzami. Z poza każdej szyby wyglądały jakieś oczy rozpaczne, czyjeś owale przeorane bólem lub obłędem. Dom patrzał nań oczyma maniaków, grymasem szaleńców, szczerzył się ku niemu śmiechem opętanych. Nikogo z tych ludzi nigdy dotąd w życiu swojem nie widział, a jednak wszyscy byli mu jakby skądś znani. Lecz skąd, nie wiedział. Każdy z nich miał wyraz odmienny, lecz wszystkich jednoczył ruch groźby w jego stronę; widocznie uważano go tam za wspólnego wroga. Przerażała ta ich nienawiść i przyciągała zarazem w magnetyczny sposób. I rzecz dziwna: w najgłębszych pokładach duszy rozumiał gniew ich i przyznawał mu słuszność.
A oni, jakby odgadując go z oddali, nabierali pewności wyrazu i maski ich stawały się z dniem każdym bezwzględniejsze.
Aż nocy jednej sierpniowej, gdy wychylony przez okno wytrzymywał krzyżujące się na nim spojrzenia nienawistnych oczu, nagle nieruchome twarze ożywiły się; we wszystkich błysnęła naraz ta sama wola. Setki chudych jak piszczele rąk podniosły się w górę ruchem rozkazującym i kilkadziesiąt bladych dłoni wykonało zgięciem palców gest znamienny...
Wrześmian zrozumiał: wzywano go do wnętrza. Jak zahypnotyzowany przeskoczył parapet okna, przeszedł wąski pas ulicy i przesadziwszy sztachety, począł iść aleją ku willi...
Była czwarta nad ranem, pora przeddreszczy świtowych. Magnezjowe bluzgi księżyca pławiły w srebrnej topieli dom, wywabiały z załomów długie cienie. Droga była jasna, oślepiająco biała wśród żałobnych ścian krzewów. Głucho, wyraźnie tętniły kroki na kamiennych płytach; cicho szemrały fontanny, tajemniczo dżdżyły wodne łuki... Wstąpił na taras i silnie szarpnął klamkę: drzwi ustąpiły. Szedł długim kurytarzem w dwa rzędy kolumn korynckich pod ścianami. Nocny półmrok rozświecała glorja księżyca, która wlewając się przez witraż u końca krużganka, snuła zielone baśnie na porfirze posadzki...
Nagle w przechodzie wysunęła się z poza trzonu kolumny jakaś postać i poszła za nim. Dreszcz go zdjął, lecz milcząc szedł naprzód. O parę kroków dalej oderwał się od wnęki między słupami kształt nowy, za nim trzeci, dziesiąty — wszystkie szły za nim. Chciał zawrócić, lecz zastąpiły mu drogę. Więc przeszedł las kolumn i zboczył w jakąś okrągłą salę na prawo. Tu było jasno od lśnień księżycowych i pełno jakichś ludzi. Przemykał się między nimi, szukając wyjścia. Napróżno! Otaczali go coraz zwartszem, natrętniejszem koliskiem. Z bladych, bezkrwistych ust wypłynął groźny poszept:
To on! To on!
Zatrzymał się i spojrzał wyzywająco w tłum:
— Czego chcecie odemnie?
— Twej krwi! Krwi twojej chcemy! Krwi! Krwi!
— I cóż wam po niej?
— Chcemy żyć! Chcemy żyć! Pocóżeś nas wywołał z chaosu niebytu i skazał na nędzę półcielesnej włóczęgi? Patrz, jacyśmy bezsilni i bladzi!
— Litości! — jęknął, rozpaczliwie rzucając się na kręte schody w bok sali.
— Trzymać go! Otoczyć! Otoczyć!
Pędem szaleńca wdarł się po stopniach na piętro i wpadł w jakąś średniowieczną komnatę. Lecz prześladowcy wtargnęli tuż za nim. Wiotkie ich ramiona, fluidyczne, wilgne jak mgła ręce zwarły się w makabryczny korowód bez wyjścia.
— Cóżem wam uczynił?
— Chcemy pełni życia! Przykułeś nas nędzniku do tego domu! Chcemy wyjść stąd na świat, wyzwolić się od miejsca i żyć na swobodzie! Krew twoja nas wzmocni, krew twoja sił nam doda! Udusić go! Udusić!
I wyciągnęli ku niemu tysiące głodnych ust, tysiące bladych ssawek...
Obłędnym odruchem miotnął się ku oknu, by wyskoczyć. Legjon oślizgłych, zimnych rąk chwycił go wpół, wbił zakrzywione haki palców we włosy, owinął szyję... Targnął się raz i drugi. Czyjeś paznokcie wżarły mu się w krtań, czyjeś wargi przyczepiły do skroni...
Zachwiał się, oparł plecyma o framugę, przeważył się wstecz... Kurczowo wyciągnięte ramiona rozłożyły się ruchem ofiary, na zbielałe wargi wypełznął znużony uśmiech spełnień — już nie żył...
A w chwili, gdy wewnątrz stygło w podrzutach agonji ciało Wrześmiana, przerwał ciszę przedświtową głuchy pluskot. Szedł od kadzi u węgła domu. Powierzchnia spleśniałej od zielonych kożuchów wody zakotłowała — w głębinach zbutwiałej, w rdzawe obręcze ujętej beczki dźwignęły się jakieś wiry, zafalowały męty, zabulgotały ustoiny. Wybiegło parę dużych, wzdętych bąbli i wychylił się niekształtny kikut ręki; jakiś niby tułów, niby kadłub — wynurzył się z toni ociekający wodą, okryty pleśnią i trupieszą stęchlizny twór — niby człowiek, niby zwierz, niby roślina. Potworek błysnął ku niebu zdumioną twarzą, roztworzył w nieokreślonym głupowato zagadkowym uśmiechu gąbczaste wargi, wydobył z kadzi pokręcone jak krzak koralu nogi i otrząsnąwszy się z wody, zaczął iść krokiem chwiejnym, rozkołysanym...
A był już świt na dworze i fioletowe jaśnie ślizgały się po bezbrzeżnych obszarach świata.
Dziwotwór szedł ku tym modrzejącym na horyzoncie dalom; uchylił furtkę od ogrodu poza domem, przesunął się kabłąkiem po ścieżynie i oblany ametystowemi strugami brzasku, wtoczył się na drzemiące mraką świtu łąki i pola. Zwolna postać jego malała, rozwadniała się, gasła... aż rozpłynął się, rozwiał w blaskach zarania...





  1. „Dusza i ciało czyli Historja człowieka o dwóch ciałach. Problemat mojego życia“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Grabiński.