Szkice z podróży w Tatry/Polski Grzebień

<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Eljasz-Radzikowski
Tytuł Szkice z podróży w Tatry
Wydawca Tygodnik Wielkopolski; nakładem autora
Data wyd. 1874
Druk L. Merzbach; Drukarnia Leona Paszkowskiego
Miejsce wyd. Poznań; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DODATEK.

POLSKI GRZEBIEŃ.

Lato w r. 1872 było tak słotne w Tatrach, że gości u ich stóp bawiących wprawiało w rozpacz. Po ośmiu i więcéj dniach deszczu, mgły, zimna i błota wychylało się słońce z za szarego nieba na kilkanaście godzin, chyba na to, abyśmy nie zapomnieli jak pogoda wygląda i znowu się chowało za chmury, z których jakby z jakiegoś niewyczerpanego zdrojowiska zlewały się na ziemię strumienie deszczu. Jak zwykle, tak i tego roku, pragnąłem odbyć jakąś po Tatrach znaczniejszą wycieczkę, znaleźli się towarzysze gotowi na wszelkie trudy wypraw górskich, a więc pierwszego lepszego pogodnego poranku (d. 12 sierpnia) spuściwszy się na los szczęścia wybrało się nas pięciu pod przewodnictwem Jędrzeja Wali w drogę ku Gierlachowi najwyższemu szczytowi w całych Tatrach. Rozlokowani po różnych punktach Zakopanego, nimeśmy się zebrali po załatwieniu wszelkich na podobną kilkodniową wycieczkę potrzebnych sprawunków, zeszedł tak czas, że z Bystrego ku Jaszczurówce ruszyliśmy dopiero o 7 godzinie.
Koło cieplicy Jaszczurowéj napotkaliśmy kilka Salamander, wcale zła była to wróżba dla nas, bo jaszczurki te tylko na słotę z nór swoich wyłażą, na pogodę tak się chowają, że ich trudno bardzo odszukać, pomimo ulubionéj dla tych tu stworzeń okolicy, od czego jej nadano nazwę Jaszczurówki. Ztąd szliśmy ciągle lasem przeszło dwie godziny na Waksmundską polanę. Nie będę téj drogi tu opisywał na nowo, w poprzednich szkicach nakreśliłem ją, nadmienić tylko wypada, że wiedzeni przez tak znakomitego przewodnika jak Wala, ominęliśmy najprzykrzejsze manowce, któremi zwykli prowadzić podróżnych mniej z tą okolicą obeznani górale. Już nieraz tędy brnąłem po tak dzikich gąszczach i zaroślach, że rad byłem, gdy się cało z nich wyszło, wszędzie bowiem stają człowiekowi na zdradzie dziury pod nogami zasłonione mchami, a powyżéj suche, sterczące ostro gałęzie, których się dobrze strzedz trzeba, aby oczów nie wykłuły, twarzy nie poraniły lub odzieży nie podarły.
Polanę Waksmundską od współposiadaczy jej, gospodarzy ze wsi Waksmundu nabyli tego roku Lichajowie z Białego Dunajca i radziby jej nazwę na Lichajową przemienić, o czem nam rozpowiadał góral na tej polanie jeden z owej rodziny, któregośmy tam jeszcze zastali przy krowiem bacowaniu. Zdaje mi się jednak, że się imię Waksmundskiéj polany zanadto rozpowszechniło, aby go się dało zmienić na nowe od nazwiska świeżych posiadaczy. Po posileniu się tu mlekiem (o godz. 10½) puściliśmy się daléj. Z wschodniego pochylenia Waksmundskiéj przełęczy ujrzeliśmy pasmo spiskich turni, z których jednak najwyższy Lodowy tonął w mgłach. W dolinie nad przejściem Waksmundskiego potoku, co się toczy z pod Krzyżnego, dosyć było biedy, nim się nam udało przebyć po wierzchołkach sterczących z wody głazów, bo w czasie lata mokrego potoki górskie toczą znacznie większą ilość wody, niźli zwykle, dlatego łatwo bardzo o przymusową kąpiel, choćby po pas, albo po kolana u osób niewprawnych w chodzeniu po Tatrach.
Od potoku szliśmy ciągle w górę na stopy Wołoszyna, a gdyśmy stanęli na wierzchu grzbietu, pięknie się nam ukazał Gierlach od wschodu z poszczerbioną Polską przełęczą nazwaną wedle wzoru niemieckiego Polskim Grzebieniem (polnischer Kamm). Siniał nam ten dziki grzbiet tak gdzieś daleko, że się nam wydawało niepodobieństwem abyśmy go dziś jeszcze przebyć mogli.
Lasy tutejsze strasznemu ulegają wyniszczeniu od ludzkiéj ręki. Świeżo przez dziedzica dóbr Zakopiańskich wystawiony tracz na Łyséj nad Białka pochłania całe bogactwo górskich okolic. Ci co się na leśnictwie znają, powiadali mi, że gospodarstwo w tym względzie idzie tu tak, jak iść nie powinno; że wycinanie lasów nie odbywa się w stosunku ich wzrostu, lecz aby obecnie jak najwięcéj dochodu przyniosło.
Ku południowi zdążyliśmy nad potok płynący Roztoką z Pięciu Stawów. Toczy on się tu nowem korytem przez las; każde drzewo głazami i różnem namuliskiem dołem ubrane stawia wodzie przeszkodę, szumi tedy okalając je, a opodal bieleje suche stare łożysko złomami granitowemi zasłane. Dwa świerki wysokie zupełnie, jak je natura przystroiła, ucięte i położone w poprzek posłużyły nam za kładkę nad tym potokiem, lecz Białki tak się już nam nie udało przebyć. O kawałek drogi zaraz spotkaliśmy się z nią ale szeroko się tu rozwala i kilka tylko z niéj sterczy kamieni, reszta tonie w wodzie, więc nie było inszéj rady, jak iść w bród. Pozdejmowaliśmy buty, i zakasani wysoko podpierając się laskami szliśmy za przykładem Wali, lecz woda tak była zimna, że nam sprawiała ból jakby obkłady lodowe. Wyskakiwaliśmy z wody na wierzchołek głazów, aby choć przez chwilę odgrzewać skrzepłe od zimna nogi. Pospieszyć się nie dało, gdyż koryto rzeki zasute okrąglakami obślizłemi z trudnością pozwalało się utrzymywać w równowadze, przecież z pomocą kija, chociaż nagły pęd wody jeszcze nową stawiał przeszkodę, minęliśmy wszyscy bez wypadku Białkę (o godz. 12¼). Usiadłszy na brzegu uczuliśmy dobrodziejstwo odbytéj kąpieli, bo tak się nam siły w nogach odświeżyły, jakbyśmy dopiero z chaty w Zakopaném wyszli. Trzy mile dzieliły nas już od owéj wsi. Odtąd kierunek naszéj drogi zbaczał nieco ku wschodowi; na południe wprost wiodła dolina Białki po pod turnie Mięguszowskie nad Morskie Oko, my szliśmy w dolinę Białéj Wody pod Wysoką. Wkrótce natrafiliśmy na miejsce połączenia się tych dwóch silnych potoków i zdziwiło mnie, że mi o tem dotąd nikt nie wspominał, bo różni się od wielu innych ujść górskich strumieni. Białka płynąc wyżéj spada nagle w bok po kilku wielkich progach, jakby umyślnie wyciosanych w skale i łączy się z Białą wodą, wśród bujnie porosłych brzegów świerkami, tworzy się przez to piękny i oryginalny wodospad.
Następnie idzie się jeszcze kawałek drogi przez las, z którego drożyna wiedzie na otwarte miejsce po nad potok. Po obydwu brzegach są jeszcze ślady mostu, lecz w jego braku trzeba było się zwykłym w górach sposobem przeprawiać przez wodę. Jednę odnogę potoku przeszło się jako-tako po sterczących głazach, lecz z drugą gorsza była sprawa. Wala wskazał nam do przeprawy ścięty świerk, nie więcéj nad trzy cale w przecięciu gruby, żeśmy tylko po nim pojedynczo przechodzić mogli, aby się nie złamał. Dla utrzymania zaś równowagi dał nam żerdkę za podporę. Trudno jednak było tę żerdź utrzymać w potoku, bo niezmiernie silnie rwiąca woda unosiła drążek swoim prądem. Wreszcie i tę przeszkodę minęliśmy, przyczem jeden z towarzyszy już u drugiego brzegu wpadł do wody, nie poniósłszy przecież większéj szkody nad zmaczanie sukni. Następnie szliśmy lewym brzegiem potoku, cudnie piękną okolicą. Ta środkowa część doliny Białéj wody tak jest bogata we wdzięki natury, że niepodobna słowami określić uroku, jaki wywiera na zmysły ludzi zdolnych oceniać piękność górskiéj przyrody. Zdaje mnie się, że Kościeliskiéj i Białéj dolinie należy się pierwszeństwo w Tatrach całych, między niemi jednak ściślejszego wyboru być nie może, bo chociaż w zasadzie z jednych składają się czynników, w kształtach różnią się zupełnie z powodu rodzaju skał, które są calcem tych dolin. Kościeliskiéj formacya wapienna sprzyja więcéj roślinności, więc po jéj urwiskach rosną drzewa, krzewy i bujne trawy nadające całości wejrzenie romantyczne, sielankowe, gdy dolina Białéj Wody z granitu piętrzy się nagiemi przepaścistemi skałami, na których się ledwo gdzie mech może utrzymać, sprawia wrażenie majestatyczne. Turnie Młynarza od zachodu, spodem nawet tylko dzikim kozom przystępne tworzą główną ścianę doliny, którą w dali zamykają śniegiem ubielone wierchy Gierlacha i jego sąsiadów. Spód tego wspaniałego krajobrazu tworzy silny potok z swemi fantastycznemi brzegami, zaścielają je jak i koryto strumienia wielkie złomy granitu, porosłe świerkami i limbami, o które rozbija się woda pieniąc się z szumem i lśniąc tęczowemi barwami. Miejscami wdarł się potok w brzeg, podmulił drzewa i krzewy, te albo runęły i sterczą wywróconemi pniami, lub dopiero oczekują podobnego losu przy pierwszéj lepszéj burzy, gdy resztę ich fundamentów skruszą rozhukane żywioły. Wszystko to słońca wesołemi promieniami oświecone, jakiemś czarodziejskiem tchnieniem owiane, roznieca podziw, poi umysł wzniosłemi myślami, obraz to ciągłéj walki o byt, z tą różnicą, że czas liczy się tu na wieki, nie na lata. Przyroda nie próżnuje nigdy. Odłam skały, który lód w zimie podważy, woda z wiosną podpłucze, a wicher strąci w dół, w jakiś czas zazieleni się po wierzchu, przytuli nasienie drzewa, i miejsce wytworzy dla jego korzeni, a skoro ono podrośnie, burza go wywróci, złom zwietrzony rozpęknie się i woda kawałki uniesie, zaokrąglone na równie zatoczy.
Nie ma tu jednak czasu na zastanawianie się nad losem każdego jestestwa na świecie; co krok coś nowego, a coraz piękniejszego się spotyka: wonność powietrza, szum wody do marzeń usposabia, niebezpieczeństwo z nikąd nie grozi; kto tedy chce trochę chwil prawdziwéj duszy swobody użyć, niech jéj szuka w uroczych dolinach Tatrzańskich. Warto przecież poświęcić coś z wygódek zwyczajnego życia dla téj cząstki ducha, co w naszém ciele tkwi i niezrażać się lada przeszkodą w drodze do przybytku piękna.
Przedzierając się czasem przez dzikie gąszcze bezdrożne, minęliśmy drugą część doliny Białéj Wody, przeprawiliśmy się na prawy brzeg potoku, który tu już na strumyki się dzieli, a uwagę całą pochłania pasmo szczytów jak wachlarz w około się roztaczających. Tu jest hala, lecz szałasy już były opróżnione, atmosfery tedy poetycznéj nie przerywał nam żaden głos ludzki ani zwierzęcy. Upatrzywszy miejsce do spoczynku i do spostrzeżeń najsposobniejsze, usiedliśmy na murawie, studyjując nazwy każdego zakątka przepysznéj okolicy. Tymczasem przewodnicy rozpalili ognisko dla uwarzenia wody na herbatę.
Stojąc twarzą ku południowi, na prawo rozpoczynają szereg gór turnie dziewiczego Młynarza, na którego szczycie, o ile mi wiadomo, dotąd ludzka stopa nie postała. Poza nim w kotlinie mieści się staw Żabi. Młynarz łączy się z grzbietem głównym granią skalistą, za nią kryje się dolinka Czeska z dwoma stawkami téj saméj nazwy. Naokoło niéj piętrzą się Waga, Ganek i Rysy, a łącząc się przełęczami, tworzą kotliny dzikie, nagie, tylko stawami i śniegiem urozmaicone. Główny zaś grzbiet Tatr sterczy przed nami na prost pod nazwą Żelaznych Wrót; te stykają się z Gierlachem, lecz wierzchołka jego ztąd nie widać, bo się kryje za swojém ramieniem północném, łączącém się od wschodu z Wysoką (którą Niemcy nazwali Kastenbergiem), przez przełęcz znaną pod imieniem Polskiego Grzebienia. Ale i jego ztąd z dołu nie widać, gdyż go zasłaniają na lewo wznoszące się turnie Litworowe. Majestatyczny ten obraz upiększają jeszcze wodospady: jeden ze stawu Czeskiego spadający oryginalnie przez wydrążenie w skale jakby rynnę, drugi ze stawu Zielonego z pod Żelaznych Wrót uchodzi w dolinę.
Osoby, co się udają na zwiedzenie Morskiego Oka, winni od niego zarazem zbaczać dla poznania doliny Białéj Wody, aż po halę pod Wysoką, bo te kilka godzin czasu na to potrzebne wynagradzają bardzo rozrzutnie swojemi wdziękami ciekawego podróżnika. Dotąd jednak ta nader urocza dolina służy przechodniom za drogę z Zakopanego do Szmeksu przez Polski Grzebień, a nikt nie zwykł się tu udawać dla niéj saméj.
Od 3 godziny do 4¼ przesiedzieliśmy pod Wysoką objadując i rozkoszując się pyszną okolicą, nim Wala ogłosił dalszy pochód. Pięliśmy się odtąd ciągle pod górę, a im wyżéj, tém widnokrąg się rozszerzał, coraz innych turni wierzchołki się nam odsłaniały. Minęliśmy zasiąg lasu, potém kosodrzewiny, dążyliśmy już po mchach i trawie na pierwsze piętro, zkąd się nam ukazał staw Zielony i część Czeskiego. Powyżéj drapaliśmy się po głazach koło ścieku wody uchodzącéj ze stawu Litworowego. Tymczasem zachmurzyło się, wicher zimny dąć począł. Stanęliśmy nad stawkiem Litworowym, koło którego roślinność różnobarwném kwieciem zadziwia każdego, jak w sąsiedztwie śniegu, nagich skał i w obumarłéj krainie mogą istnieć i błyszczeć życiem tak wonne i śliczne kwiaty! Uzbierany z nich bukiet wymarzoną tworzył harmonię kolorów. W górę i w górę, a coraz stromiéj, czasem z pomocą już rąk, pięliśmy się wśród ponurej atmosfery. Raz jeszcze słońce wychyliło się z za obłoków, oświeciło jaskrawo Polski Grzebień, a w około wiatr roztrącał chmury o turnie, których powoli czepiała się mgła. O godzinie wpół do 7 dotarliśmy do brzegu kotliny stawku Zmarzłego.
Kto szuka wrażeń, niech tu przybywa, a jeźli mu jeszcze towarzyszyć będzie, jak nam, silny wicher, pochmurne niebo, to mu się odtworzy niejeden obraz Dantejskiego piekła. Kotlina cała skałami z trzech stron zwarta, zasłana złomami granitu, na dnie staw pokryty lodem i śniegiem, (ledwie mu jeden bok wtedy odtajał), żadnego śladu życia; tu jakby dopiero wczoraj po opadnięciu lodów powierzchnia ziemi stwardła i popękała. Głucho i pusto gdyby w zakątku człowiekowi niedostępnym, a tak dziko i smutno, że na ten widok zdaje się trętwieć dusza. Obeszliśmy zachodnio-południową stroną Zmarzłą dolinkę (6319’) i wstąpiliśmy na stopy Polskiego Grzebienia. Gorsza na niego droga niż na Zawrat, bo ten zwarty skałami jak wąwóz, nie grozi spadnięciem, gdy przełęcz Polska, jako skała urwista najeżona turniami, miejscami źwirem zasłana, wszędzie spadzista, wymaga wielkiéj ostrożności, aby się bez szwanku na wierzch dostać. W pół godziny od Zmarzłego drapiąc się bezustannie w górę, stanęliśmy o 7 godzinie na samym grzbiecie właściwego Grzebienia (6933’), nazwanego Polskim od tego, że przechodzącym tędy od Węgier pierwszy raz się Polska ukazuje.
Zimno do kości przejmowało a wicher tak dął, że zdawało się jakby nas miał wrzucić do kotliny zmarzłéj. Przed nami nowy świat zajaśniał: Spiska ziemia oświecona zachodzącém słońcem, tworzyła dziwny kontrast z górami, na których grzbiet po całodziennym trudzie się wydostaliśmy. Nas otaczało morze szarych, dzikich skał, przykrytych mgłą, owianych zimą, podczas gdy w równinach ludziom uśmiechało się wesoło letnie ożywcze słońce. Na prawo od zachodu piętrzył się najwyższy szczyt z całych Tatr Gierlach (8414’), na lewo turnie Wysokiéj (7887’) a pod stopami tonęła w pomroce dolina Wielka z dwoma stawkami. Za nami w tyle chmury rozbijały się o wierzchołki mnóstwa szczytów, jakie się w téj okolicy piętrzą jedne nad drugiemi.
Sam grzbiet Polskiego Grzebienia jest wązki, skalisty, a chcąc się z niego na dół spuścić czy ku Spiżowi, czy ku Nowotarszczyznie, na czworakach się przychodzi drapać po wcale nieponętnéj drodze. Wala spieszył pomimo ochoty do gawędki, bo noc zapadała, a po dzikich zwaliskach skalistych po ciemku bardzo niebezpiecznie chodzić. Powiódł nas ku wschodowi na turnią, po któréj na grzbietach puściliśmy się wnet na piargi, poczém dostaliśmy się w szeroki przestwór głazów jakby zwalisk olbrzymiego gmachu. Złomy różnego kształtu, kilkosążniowéj objętości, z głębokiemi szczelinami, nie dozwalały pośpiechu, zwłaszcza dla kilku z naszego towarzystwa, co pierwszy raz w życiu znaleźli się w podobnych tarapatach. Z początku jeszcze o tyle było widno, żeśmy gromadkę kozic dostrzedz mogli w Gierlachu jak pędziły w górę po urwiskach i jednę o kilkadziesiąt kroków samopas biegającą w dobnie od strony Wysokiéj. Wreszcie nastąpiła noc ale jasna, gwiazdami na niebie ubrana, przez co mogliśmy przecie widzieć cokolwiek naokoło siebie.
Równinkę tę, złomami granitu zasłaną, można uważać za ogromne piętro ze stawkiem Długim (6099’), z dojściem na jego brzeg kończyła się nam najgorsza przeprawa. Nad niższym stawkiem doliny Wielkiej błyszczał w pomroce jasny punkt, cel i kres dzisiejszej wycieczki; był to dach świeżo gontem pokrytego szałasu u brzegu stawu zbudowany przez Węgrów. Musieliśmy jednak u wrót drogi na niższe piętro czekać na resztę towarzystwa, które z drugim naszym przewodnikiem Jasiem Gronikowskim, nie mogąc nam z Walą naprzód idącym nadążyć, pozostało w tyle. Wołaliśmy z całej siły, aby o sobie dawać znać nawzajem z obawy o wypadek, czy się który z towarzyszy nie zabłąkał lub nie uwięzgnął w jakiej dziurze. Szczęśliwie jakoś zebraliśmy się wnet razem ponad Ogrodem Walenberga.
Staw Długi ma liczyć wzdłuż 300 kroków, wszerz u końca górnego 30, u dolnego 120; z niego uchodzi woda przez bujną alpejską łąkę, bogatą w roślinność górską, którą od imienia szwedzkiego botanika Walenberga, Ogrodem jego nazwano. Badał on bowiem florę Tatr i wydał w r. 1814 w Getyndze dzieło swoje po łacinie pod tytułem: Flora Carpathorum.
Otóż Ogród ów Walenberga na 1500 kroków długi a 500 szeroki jest rajem dla botaników i stolicą tatrzańskich świstaków, bo sobie tę łąkę najwięcej upodobały. Piętro drugie ową łąką objęte, kończyło się także stawem, jak wyższe od niego i niższe; opisuje go jeszcze Genersich w r. 1807, lecz dziś pozostał z niego ślad w postaci trzęsawiska (5598’).
Na trzecie piętro zeszliśmy ścieżką popod skałą Granatów, z której ścieka ciągle woda kroplami jakby wieczny deszcz. W prawo od zachodu szumiał potok spadający po skale ku niźnemu stawowi. W skale tej znajdowane drobne granatki nadały jej nazwę, którą Niemcy ochrzcili Granatenwand.
O wpół do 9 godziny dobiegliśmy wreszcie do upragnionego szałasu, gdzieśmy mieli znaleść spoczynek po trudach. Domek to z kamieni wymurowany na dwie izby podzielony z oknami na okienice zamykanemi, pokryty dachem bez żadnego otworu dla dymu, za podłogę służy ziemia. Na środku drugiej izby stoi długi wązki stół, a wokoło niego wąziutkie z kobylic przerobione ławice. W pierwszéj przegrodzie rozgoszczeni leżeli przy ognisku jacyś młodzi ludzie, uczniowie górniczej akademii w Sztiawnicy (Schemnitz), nam tedy wypadło pomieścić się w sąsiedniej izbie dokąd drzwi były zamknięte, a więc oknem droga zawiodła do wewnątrz.
Znać Węgrzy zbudowali ten szałas na pijatykę, a nie na schronienie dla podróżnych na nocleg, boby chociaż podłogę dali byli i łożysko z kamienia na ogień i otwór w dachu dla dymu. Tego tu wszystkiego brak, więc spoczynek na mokrej ziemi przy rozwłóczącym się wszędzie dymie jest niepodobny. Bez ognia zimno, z ogniem trudno w tych warunkach wytrzymać; walcząc tedy z przeszkodami całą noc, oczyśmy zmrużali, ale zasnąć w żaden sposób nie mogli. Górale jednak leżąc przy samym ogniu, kpiąc sobie z dymu i z wilgoci, spali wybornie budząc się czasem dla dołożenia gałęzi do ognia gdy im zimno poczęło dojmować.
Rozporządzając do woli czasem, wychodziłem na pole. Noc śliczna gwiaździsta, gdy jeszcze i księżyc z za góry się wychylił, u stóp króla Tatr, Gierlacha, ponad stawem przy szumie wodospadu, byłaby nader romantyczną, gdyby nie zimno z wichrem. Wiązka słomy i kożuch do okrycia, tak skromne żądania, stały się dla nas marzeniami nie do urzeczywistnienia; ledwo tedy minęło pół godziny, po trzeciéj rano radzi dźwignęliśmy się z obozowych wezgłowiów. Bochenki chleba i buty z nóg ściągnięte służyły nam za poduszki pod głowy, lecz najgorzej dokuczały nam strudzone kości, których nie było gdzie ułożyć, ani przed zimnem ochronić.
Przed świtem rozglądnęliśmy się po owej sławionej przez Węgrów dolinie Wielkiej, przekręconej na Felkę; lecz kto zna doliny na północnéj stronie Tatr, tego Wielka nie zachwyci. Stawek (5187’) owalny, 300 kroków długi, w środku koło 120 szeroki, z brzegami kosodrzewiną porosłemi, ze skałą Granatów i spadem strumyka, jest ładny, ale na Tatry to za mało, zwłaszcza dla podróżnego, co dopiero zwiedził dolinę Białéj Wody, Białki, Morskie oko, Pięć stawów, Siklawę i t. p.
O 4 godzinie ruszyliśmy w drogę; dnieć wkrótce poczęło. Idąc po trawnikach, po mchach, mokwach, weszliśmy w zasiąg leśny. Słońce ozłociło wierzchołki turni, potem i równiny cudowną, wesołą barwą opromieniło. Z pośród lasu ukazał nam w dali Wala wierzchy domów w Szmeksie, dokąd dążyliśmy na śniadanie. Blisko jednak dwie godziny zeszło nam, nim drożynami leśnemi krocząc szybko, bo ciągle na dół, znaleźliśmy się wśród domostw zakładu kąpielnego.
Kawał ten lasu, powiększéj części modrzewiowego, przerzynają tylko małe strumyki z pod Sławkowskiego szczytu (7860’) biegnące do Popradu, z którym mieliśmy się wnet spotkać, bo celem naszéj wycieczki było przejść grzbiet Tatr na wschodnim krańcu, obejść je od południa, a wrócić przez zachodni grzbiet od Liptowa do Zakopanego.
Szmeks zastaliśmy jeszcze w objęciach Morfeusza; służba tylko kręciła się tu i owdzie, ale zaspana jeszcze jakby po całonocnéj hulance. Domy ładne zakładowe wydawały się jakby stojące pustką, żeśmy się pytali czy tego lata gości tu nie ma? Najlepiéj się przez to ujawniało znaczenie Szmeksu, że to miejsce dla zdrowych szukających górskiéj swobody, a nie dla osób potrzebujących kuracyi.
Zdrój szczawny koło restauracyi jest sobie skromne źródlątko, przy nim blaszanka na patyku dla użytku publicznego i na tém koniec, a skoro leje deszcz, to deszczówka z zdrojem kwaśnym się brata nie sprawiając nikomu przykrości. Są tu łazienki po staremu bez żadnego komfortu urządzone, a podobno i hydropatyczny zakład na równi tu stoi z całém leczniczém znaczeniem Szmeksu, ale za to, kto zdrów i kąpać się nie lubi, ma wesołość, zabawy, zbiorowe wycieczki, restauracyą dobrą i muzykę skoczną. Od r. 1862, kiedym tu był pierwszy raz, Szmeks się tylko o tyle zmienił, że kilka domów nowych przybyło i ceny mieszkań jak też wszelkich potrzeb znacznie podrożały. Niemczyzna jak była dawniéj tu panującą, tak jest do dziś dnia; napisy i wszystkie informacye niemieckie jakby gdzieś u gór tyrolskich lub bawarskich.
Położenie Szmeksu bardzo romantyczne; z każdego domu wspaniały widok, bo poziom zakładu tarasowy, budynki piętrzą się z tego powodu jedne ponad drugiemi. Droga do samego zakładu wyborna i przechadzki urządzone jak się należy; wiodą przez las na miejsca odznaczające się pięknością widoku. Wycieczki w góry jednak wedle mody się odbywają; o poznawanie nowych zakątków Tatr nikt się nie troszczy, dolina Wielka i Zimnéj Wody to Mekka i Medyna turystów węgierskich. Odważniejsi puszczają się na szczyt Łomnicy i zaspokajają się tém ze wszystkiém, mieniąc inne wierzchy niedostępnemi albo niewartemi zwiedzania.
Wdawszy się w rozmowę z kim z osób przybyłych lub miejscowych w Szmeksie, to się dowie każdy, że nad wymienione miejsca nie ma nic piękniejszego w całych Tatrach, chociaż ich wcale nie znają. To też i przewodnictwo po ich stronie nie wiele warte.
Oprócz specyalisty starego Janka na Łomnicę, to reszta chołota, bo do doliny Zimnéj Wody (Kolbachu) lub Wielkiéj (Felki) same drożyny zawiodą, a ktoby się chciał z niemi zapuszczać w dalsze doliny i na inne szczyty, narażałby się na wszelkie najgorsze następstwa złego przewodnictwa i to jeszcze za wygórowaną zapłatę. Dostać tu jednak zawsze można koni osiodłanych na wycieczki, wózków zaprzężonych, wedle taryfy na drzwiach restauracyi przylepionéj.
Wypiwszy kawę i zwiedziwszy cały zakład wśród ślicznéj pogody, o godzinie 7 puściliśmy się wprost gościńcem do miasteczka Popradu, najbliższéj stacyi kolei Bogumińsko-koszyckiéj, blisko 2 mile od Szmeksu odległéj. Pierwszą w téj drodze osadą napotkaną był Wielki Sławków, wieś porządna, po większéj części murowana; potém ścieżką, wśród zboża dojrzewającego, przybyliśmy do miasteczka Wielki (Felka), zkąd już bardzo blisko mieliśmy do dworca kolei w Popradzie. O trzy kwadranse na 10 godzinę weszliśmy do wnętrza stacyi europejskiego gościńca, który wszędzie nosi jednakie piętno kosmopolityzmu. Kupiwszy bilety oczekiwaliśmy nadejścia pociągu, a tymczasem można się było rozpatrywać w widoku Tatr. Chmury się czepiały ich wierzchołków, jak zwykle w południowe godziny, co jest powodem nieudawania się wycieczek na wyniosłe szczyty, bo właśnie jest to czas, kiedy podróżni zdołają zdążyć na wierzch i nie mogą się dłużéj tam niż do 2 godzin zatrzymywać, aby z powrotem się nie zapóźnić do chaty.
O godzinie 10 minut 10 ruszył pociąg w kierunku zachodnim, a żeśmy się usadowili przy oknach, więc ciągle mieliśmy przed oczami wspaniałą panoramę. Tatry od południa zupełnie odmiennie wyglądają niż od północy, przeważnie z powodu braku regli; wierchy wznoszą się wprost z równi przedzielane od siebie dzikiemi kotlinami zasłoniętemi w tyle głównym grzbietem. W miarę posuwania się naszego naprzód, szczyty wschodnie spiskie chowały się za zachodnie liptowskie, że w końcu Krywań rozłożystym swoim trzonem zakrył spiskie turnie. Panuje on tu na zachodzie Tatr tak, jak Łomnica na wschodzie i dla tego, że stoją obie te góry, wysunięte na boki, jakby na straży, najdawniéj je poznano i najliczniéj na ich szczyty udawać się zwykli turyści.
Minęliśmy w dwie godziny 6½ mil, kilka stacyj: Łuczywnę, Ważeć, Wychodną i w południe wysiedliśmy w Hradku, miasteczku przy ujściu Białej do Wagu. Okolica prześliczna przy zetknięciu się kolei z Niżniemi Tatrami. Ciągle szumią potoki, brzegi ich romantyczne, strojne w las, zasłaniały nam czasem widok na Tatry, ztąd już w różnéj postaci widne, niż je przed pół godziny oglądaliśmy. Po za Krywaniem łańcuch Tatr wygina się znacznie ku północy i tworzy odrębną całość pasma zachodniego od Świnnicy po Rohacze z połogiemi wierzchami. U stóp ich rozściela się rozległa dolina Liptowska z licznemi wioskami, poprzerzynana potokami, które swe wody niosą do Dunaju a z nim do Czarnego Morza.
Przechylenie wód dążących do Wisły od tych, co się toczą do Dunaju, przebywa się między Szczyrbą a Waźcem wcale nieznacznie. Poziom rozgraniczający spadek wód wznosi się 2766 stóp i nie wpływa na podział Liptowa od Spiża, bo Szczyrba, wieś leżąca już na dorzeczu popradzkiém, zaliczona do ziemi Liptowskiéj.
Z dworca kolei w Hradku podążyliśmy gościńcem ku ruinom zameczku, szukając dla ochrony od spiekoty miejsca swobodnego, gdzieby i obiad miło było spożyć. Znaleźliśmy sobie oazę w cieniu drzew nad Białą opodal mostu na niéj ze wspaniałym widokiem na Tatry. Po bezsennéj nocy a ciągłém maszerowaniu kąpiel w rzece, potém posiłek dla żołądka i drzemka poobiedna przy szumie potoku mogła mieć wymarzoną wartość dla całego naszego towarzystwa, to też zeszło nam tu kilka godzin przyjemnie. Mnie jednego tylko los prześladował, bo ból zębów spokoju nie dawał; chodząc mniéj cierpiałem, gdym chciał spocząć, boleść się wzmagała; rad nie rad musiałem czuwać, zazdroszcząc snu towarzyszom i studyowałem z mapą co się tylko na widnokręgu pod oczy nasunęło. Naraz spostrzegam coś z kijem w dali szybko się posuwającego, to w lewo, to w prawo. Po zbliżeniu się ku mnie poznałem górala, a dopiero gdy na zakręcie z za brzegu na wodę wypłynął, zagadka mi się wyjaśniła, że to spławiacz drzewa z Tatr. Na tratwie zbitéj z belek w trójkąt stojąc z żerdką góral, tęgo się musi i zręcznie obracać, aby na dzikim, zuchwale od brzegu do brzegu przewalającym się potoku utrzymać równowagę i zapobiedz jéj rozbiciu się o lada kamień. Biała, co płynie z pod Krywania, jest dużym potokiem przy zwykłym stanie wód, że się po nim tratwy da spławiać, a czém bywa przy wezbraniu, świadczą brzegi jego i gdyby nie tamy, toby Hradek nie sprostał sile chałaśnego strumienia. Na noc postanowiliśmy dociągnąć do jakiéj pasterskiéj zagrody słowackiéj u stóp Tatr, którą tu zwią majerzem, a naczelnego pasterza nie bacą, ale majerem. O 3 godzinie rozpoczął się nasz pochód wśród wielkiego skwaru słonecznego; najprzód minęliśmy wioskę Swaty Peter. Na prawo niedaleko widać było ładną wieś Dowałów. Następnie przeszliśmy przez Wawrisów ku Przybylinie. Wioski liptowskie inne wcale mają wejrzenie od osad na północnych stokach Tatr. Przez środek wsi wiedzie główna ulica utworzona przez zagrody z wszelkiemi doń uczepionemi budynkami gospodarskiemi; po większéj części zbudowane z kamienia a kryte słomą. Spichlerze stoją na przodzie od ulicy z maleńkiemi otworami niby oknami. Właśnie był zbiór siana; mężczyźni zwozili je wołami, a kobiety wszędzie mięły konopie, z których woń nieprzyjemna rozlegała się po całéj wsi. Wół tu jest zwierzęciem zaprzężném zamiast konia, których na Liptowie bardzo mało chowają, dlatego podróżny, jeżeli mu się zachce podwody, rogatemi rumakami zaspokoić się musi. Niepospolitéj jednak długości rogi zdobią czoła siwych wołów liptowskich, że gdy włażą do obory, po jednemu bokiem do wnętrza się dostawać mogą.
O 5 godzinie doszliśmy do bardzo ludnéj wsi Przybyliny. Ludność przeważnie wyznania ewangielickiego, chociaż jest i trochę katolików, dlatego są tu dwa kościoły: dla wyznawców jednéj i drugiéj wiary chrześciańskiéj. Domy w Przybylinie schludne, murowane i drewniane, na żółto glinką pomalowane. Uderza wśród nich nader skąpa ilość drzew wokoło zabudowań, co w razie pożaru musi zgubne za sobą pociągać następstwa. Lud uprzejmy i gościnny wita przechodniów życzeniem „Dzień dobry“ lub „Dobry wieczór“, stósownie do pory, lecz zwyczaju nie ma pozdrawiać się zwykłém u nas: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.“
Z Przybyliny rozchodzą się drogi w różne strony ku Tatrom, stósownie którędy ma się grzbiet gór przebywać, w zachodniéj bowiem grupie Tatr prawie wszystkie przełęcze są łatwo dostępne, z tych najczęściéj uczęszczane Pyszniańska (5764’) i Tomanowska (5210’). Obraliśmy najdogodniejszą chociaż nie najbliższą, t. j. Tomanowską, dokąd wiedzie dolina Wierchcicha. We mnie budziła ta droga wielką ciekawość, bom tego zakątka tatrzańskiego jeszcze nie znał, a właśnie dolina Wierchcicha należy do osobliwości w Tatrach przez swój kierunek od wschodu na zachód, kiedy prawie wszystkie inne z północy ku południowi są zwrócone; przełęcz znów Tomanowska jest przez to również osobliwością, że w całéj rozciągłości Tatry nigdzie grzbietu swego głównego bardziéj zagłębionego nie mają, jak na niéj, żeby się tędy dał gościniec poprowadzić bez nadzwyczajnych korowodów.
Puściliśmy się z Przybyliny o 5 godzinie ku wschodowi przez obszerne pastwiska równiną do majerza, najbliższego przy dolinie Wierchcichéj. Droga była przepyszna, o jakiéj w górach tylko da się marzyć, bo to równa jak po stole, miękka po trawnikach jak po kobiercach a wspaniała, bo w dali grzbiet Tatr z przepysznie ztąd piętrzącym się Krywaniem; wokoło nas park angielski nie sztuczny, lecz z natury malowniczo sam przez się wytworzony i słońce jakoś nie piekło, mimo to strudzenie moich towarzyszy uczyniło nieczułymi na owe szczęśliwe okoliczności. Nawet Wala humor stracił i wlókł się ostatni za nami, głównie dlatego, że się z jego życzeniem niezgadzający mój projekt drogi utrzymał. On chciał przejść Tatry przełęczą Starorobociańską przez dolinę Raczkową, najprościéj ale nie najlepiéj, a nam szło nie o szybkość powrotu do Zakopanego, lecz o poznanie ciekawszéj okolicy. Towarzyszom moim dopiekały pęcherzyki pod podeszwami z długiego marszu wynikłe, przeciw czemu zabezpieczyłem się napuszczeniem łoju do skarpetek z porady jednego Sybiraka, t. j. skazańca polskiego, co z wyroku moskiewskiego zmierzył kilka tysięcy wiorst pieszo na Syberyi. Zbawienną tę radę, odtąd ciągle przezemnie praktykowaną w wycieczkach tatrzańskich, polecam każdemu, kto się na nie wybiera.
O 7½ godzinie, już po zachodzie słońca, przybyliśmy do upragnionego celu, do zagrody pasterskiéj w Zakamienistem. Bydło spędzano z pastwisk; psy przybycie obcych zwiastowały majorowi, kiedy jeszcze byliśmy daleko od szałasu. Baca, czyli po tutejszemu majer, wyszedł na nasze spotkanie i serdecznie powitał. Porozumienie było łatwe, bo Słowaka Polak bez trudu zrozumie.
Okolica tutejsza jest własnością barona Pongratza. Przez lato wielka ilość bydła dworskiego pasie się na pastwiskach wokoło Zakamienistego, polana zaś daje siano, które właśnie skoszone stało w kopach. Ludzie obojga płci zajęci sianokosem przy wielkiéj wesołości wieczerzali. Widok siana kazał nam się spodziewać milszego noclegu niż w szałasie pod Gierlachem, a gdyśmy usiadłszy przy szałasie mlekiem wyborném suto pragnienie i apetyt zaspokoili, wrócił wszystkim humor. Pojadając chlebem, każdy z nas wypił po trzy kwarty mleka słodkiego; przewodnicy nasi woleli kwaśne, więc się niém do syta raczyli. Słowak silnie zbudowany, szczery, z żoną przystojną kobietą i ładnemi dzieciakami bawił nas rozmową, wypytywaniem co się dzieje w świecie, bo dla nich goście z dalszych okolic bardzo pożądani. Wśród tak miłego spoczynku koło szałasu przybył do nas z zaproszeniem na nocleg jakiś już inteligencyą zdradzający Słowak; był to, jak się późniéj dowiedzieliśmy, miejscowy leśniczy, który służył przy żandarmach dawniéj. Powiódł nas do leśniczówki, co było dla nas niespodzianką, bośmy się tu innego budynku nad szopę lub szałas nie spodziewali znaleść. Coraz lepsze spotykały nas widoki spędzenia nocy odpowiednio do strudzenia, bo wprowadził nas ów leśniczy do obszernéj izby porządnéj, z kilkoma łóżkami, ze stołem, ławkami i stołkami, z piecem kaflowym oryginalnego kształtu, okna były okienkami od wewnątrz zamykanemi opatrzone. Żona gospodarza chciała nam nawet kawy ugotować, cośmy już na śniadanie odłożyli. Na łóżka przyniesiono nam świeżéj słomy, nakryto prześcieradłami i po jednéj poduszce obdzielono. Królewski nocleg! jak na Tatry, zwłaszcza dla ludzi, co od wczoraj rano 10 mil pieszo uszli i całą noc nic nie spali; dlatego też jakby jednym tchem minęła nam noc, że się dopiero o 5 godzinie rano pobudziliśmy. Wala i Jaś w szopie na sianie również wybornie noc spędzili i późniéj od nas wstali.
W ciągu godziny załatwiliśmy się z wszelkiém przygotowaniem do dalszéj drogi. Zapłata, jaką na żądanie nasze oznaczył leśniczy za nocleg, obsługę i śniadanie dla nas wszystkich, uczciwie policzona, dała nam pojęcie o sumienności ludzi na Liptowie, niestety wypadłéj na niekorzyść górali nowotarskich po stokach północnych.
Dnia 14 Sierpnia ranek śliczny, my jakby nowo na siłach odrodzeni, okolica wspaniała i myśl, że się przed wieczorem stanie w domu, w Zakopanem, razem to wszystko poiło nas rozkoszą, która nas zwabia do Tatr, używaliśmy w całéj pełni wdzięków natury górskiej. Szliśmy brzegiem Białej, wielkiego potoku górskiego, który się niedaleko wytwarza z połączenia się dwóch strumieni Wierchcichej, toczącéj wody wzdłuż doliny téj saméj nazwy i Koprowego płynącego z pod Krywania z doliny Koprowej. Ten kawałek drogi, co wiedzie brzegiem Białej (po słowacku Beli) po ujście doliny Wierchcichy, należy do najpyszniejszych krajobrazów alpejskich. Zawsze toż samo: woda, kamienie, las i wierzchy gór, a przecież nowe, urocze, wiecznie życiem wiosenném tchnące, że zmusza do podziwu bogactwa form piękności i charmonii barw. Wszedłszy w głąb doliny Wierchcichy mijaliśmy takie gąszcze, do których nigdy słońce nie dochodzi, przez co brnęliśmy jak po wodzie, bo czy krzew czy trawa, czego się było tchnąć — mokre. Wilgoć przez słotę naniesiona, nie ma kiedy wyparować; mimo to błota nie było, bo spadzistość poziomu zbyteczną wodę do potoku sprowadza. Miejscami napotykaliśmy bujne łąki, a że za tło służyły im góry połogie, lasem pokryte, dolina przybierała charakter Beskidów, gdyż Wierchcicha dopiero w górnéj swéj części u stóp Świnnicy turniami się przystraja. Zachodnią ścianę Wierchcichy tworzy góra Hlin, zamykająca dolinę Hlińską, z któréj potok płynący do Wierchcichego strumienia u ujścia przechodziliśmy. Od wschodu piętrzy się grupa gór Cichych, z najwyższym szczytem Wielką Koprową (6757’). O godzinie 9 po walącym się moście dostaliśmy się na lewy brzeg potoku Wierchcichej, naprzeciw ujścia doliny, którą nam Wala nazwał Koprową właściwą, gdyż Koprową pod Krywaniem zwią górale Ciemnemi Smreczynami. W godzinę ztamtąd t. j. o 10 godzinie doszliśmy do rozstajnego punktu, gdzie Wierchcicha skręca się na wschód a Tomanowska wiedzie na zachód. Po drodze spotkaliśmy juhasa z kierdelem baranów, suto w różne sprzączki ubranego, ale z skaleczoną twarzą i ręką od pistoletu, gdy, jak mówił, dla odpędzenia niedźwiedzia od bydła strzelił do napastnika. A że za wszelką strzelbą górale przepadają, więc choćby z sznurkiem powiązanego pistoletu pukają skoro prochu i kapsli się dorwią, przyczém często nabój rozsadza gałgańską broń, szczęśliwie, jeźli bez szwanku strzelca.
Gdy jeden z naszego towarzystwa p. H. T., inżynier kolejny ze Lwowa, mieszkał wówczas przez lato z rodziną na Bystrém (u stóp Nosala), więc jemu do domu było bez porównania bliżéj przez Goryczkową; udał się tedy z Walą prostszą chociaż więcéj męczącą drogą, ja zaś, mój brat i dwóch akademików z Krakowa, puściliśmy się z drugim przewodnikiem naszym Jasiem na Tomanową. Najprzód idzie się przez wyrębisko w górę do szałasu owczego, koło niego skręca się w wąwóz z małym strumyczkiem, którego prawym brzegiem wiedzie ścieżka ciągle koło kosodrzewiny aż się wyjdzie na równinkę bujnie trawą porosłą z źródłem dobréj wody. Odtąd zakosem wnet osięga się grzbiet rozłożysty tak zwany Siodłem lub przełęczą Tomanowską (5210’). Pogoda tymczasem się zmieniła, nietylko chmury włóczyły się po szczytach, żeśmy tylko raz widzieli wierzchołek Świnnicy ztamtąd najwspanialéj się przedstawiającéj, a wyszedłszy o godzinie wpół do 12 na sam grzbiet, ujrzeliśmy mgłę powoli pod liniją horyzontalną zasłaniającą wszystkie szczyty od zachodu, przy tém silny wicher dął z doliny Kościeliskiéj. Nie było co tu robić, bo widnokrąg zasłonięty wróżył słotę; spuściliśmy się więc szybko na dół do szałasu wyźniego przy bani, zjedli obiad z porządną porcyą mleka, jakiego nam młoda a ładna gosposia wyniosła i niewiele za niego powiedziała.
Od owego szałasu w trzy kwadranse przyszliśmy w dolinę Kościeliską koło Uwoziska, minęli most na potoku, wnet krzyż. Przy Pisanéj liczne towarzystwo z znajomemi nam osobami z Zakopanego zabawiało się wesoło, a gdyśmy ztamtąd uszli kawałek drogi, deszcz się drobny rozpuścił lecz niedługo ustał. O 3 godzinie byliśmy na Kirze przy ujściu Kościeliskiéj, a po 4 godzinie w Zakopaném. Przez kilka dni potém lał tak deszcz ciągle i obficie w Tatrach i Beskidach, że sprowadził ową powódź wszystkich rzek górskich dnia 18 Sierpnia. Nam w Zakopaném wydawało się, że to początek potopu. Ziemia drżała od pędu wezbranych wód; byliśmy odcięci od świata przez zatamowanie komunikacyj. Coraz nowe, często przesadzone wieści nadchodziły o wypadkach zrządzonych przez rozhukany żywioł, z wielką tedy radością powitaliśmy chwilę kiedy deszcz ustał i w naturze powróciła równowaga. Można sobie wyobrazić jakeśmy sobie szczerze winszowali, że nas ta bieda nie zastała na opisanéj teraz wycieczce.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Eljasz-Radzikowski.