<<< Dane tekstu >>>
Autor B. Bolesławita
Tytuł Szpieg
Wydawca Księgarnia Jana Konstantego Żupańskiego
Data wyd. 1864
Druk M. Zoern
Miejsce wyd. Poznań
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Na największą boleść, współczucie ludzkie jest balsamem Samarytanina, jeśli on ran nie leczy, przynajmniéj koi cierpienie, a czas, ów mistrz lekarzy, powoli zaciera blizny.
Biedna matka Juljana podniesiona ręką litościwą kobiety, któréj syn także oddychał więziennem powietrzem, znalazła u niéj dach, litość i troskliwą opiekę nad sobą. Zapadła wprawdzie na zdrowiu, ale choroba ciała nie dała się wzmódz boleści duszy. Gdy po kilku dniach przesilenia podniosła się z łoża i przytomniejsza nieco zaczęła wypytywać o swoich, musiano jéj, wydzielając po trosze, całą nareszcie wypowiedzieć prawdę.
Dowiedziała się biedna że Juljan osądzony był do rot aresztanckich na Syberyą, że o męża losie nikt nie wiedział, a córka znikła bez śladu, porwana przez policyjskich posługaczów. Ciężkie to były ciosy, Preslerowa opłakawszy swe sieroctwo, dolę nieszczęśliwą córki, a nawet męża, choć na niego wina wszystkich tych wypadków spadała, przywiązała się tem mocniéj do syna i postanowiła towarzyszyć mu na wygnanie.
Ta myśl, że z nim będzie, że mu ulży słowem i współczuciem doli bolesnéj, że dźwignie jego kajdany — przywróciła jéj trochę zdrowia. Wiedziała już że za dni kilka Juljan być ma wyprowadzony z innymi więźniami, potrzeba się więc było dźwignąć, trzeba było odzyskać siły, aby rozpocząć ten pochód żałobny, pędzonéj nahajkami kozaków i szyderstwami rozpasanéj tłuszczy.
W całem postępowaniu Moskwy z winnymi i niewinnymi, nie ma najmniejszego śladu, że przed dziewięcią wiekami naród ten chrztem był obmyty. Znamieniem jego zawsze jest jeszcze dzikość pogańska, jakiéj już nigdzie nie znajdziesz na świecie. Nawet te ludy które jeszcze krzyża nie położyły na piersi, samem zetknięciem się z chrześciaństwem złagodniały, — jedna Moskwa, choć niby chrześciańska i choć na pozór pobożna, zachowała w całości stary obyczaj tatarski i zwierzęcą nielitościwość.
Począwszy od sądu aż do kary, wszystko w niéj przejęte jest barbarzyństwem, rzekłbyś że inaczéj nasycić nie mogąc swego pragnienia krwi i mordu, rzuca się chciwie na wszelką pastwę podaną. Żadnéj niech się nie spodziewa litości, kto się w szpony tych sędziów i oprawców dostanie; więzienie, badania, wykonywanie wyroku, wszystko jest pastwieniem się i okrucieństwem, obrachowanem na to, aby ofiara cierpiała jak najwięcéj, aby kat się jej męczarnią nasycał.
Ani płeć, ani wiek, ani słabość, ani cierpienie obronić nie mogą; siła tylko wzbudza w nich poszanowanie, słabość nielitościwe szyderstwo. Gdyby Chrystusa krzyżować mieli powtórnie, znaleźliby środek do jego passij dodać jeszcze jakie nowe męczeństwo...
Cywilizowany jenerał audytoryatu i prosty sołdat, obchodzą się z więźniem jednakowo, sercem dzikiem są to bracia rodzeni. Wszystko co w opisach tych krwawych i smutnych dziejów wydaje się przesadzonem i nieprawdopodobnem tym co Rossyą powierzchownie tylko znają — jest jeszcze bladém i niedostatecznem w obec rzeczywistości, na którą nie ma wyrazów w języku ludzkim, bo nie ma pojęć w umyśle ludzi... Ryk zwierząt mógłby chyba wyrazić to zwierzęce okrucieństwo.......
Rano przed świtem, bo Moskwa zwykła szukać ciemności i taić się ze swą sprawiedliwością — wywleczonych nagle z cytadeli winowajców przywieziono na punkt zborny na Pragę.
Dzień się wybrał pochmurny, słotny, szary i mimo lata zimny a wietrzny. Na piasku przemokłym od długiéj słoty, stało kilkudziesięciu ludzi, po większéj części młodzieży, w grubych szynelach sołdackich, z postrzyżonemi głowami, przykutych do żelaznego drążka, i obstawionych silną do koła strażą.
Wyprawa ta, składała się z ludzi wszelkiego stanu i wieku, a moskwa postarała się o to, aby między politycznymi skazanymi znajdował się prosty złodziéj, umyślnie chcąc zbrodnię miłości ojczyzny z najpodlejszem przestępstwem porównać. Odbijała ta postać złowroga zbójcy i łupieżcy z wpadłemi w czaszkę oczyma żbika, od szlachetnych obliczów męczeńskich...
Obok zbója szedł przykuty ksiądz staruszek, który przyjmował przysięgę czeladzi rzemieślniczéj, spokojny, łagodny, na przyszłe swe cierpienia patrzący pogodnem okiem kapłana co od dawna życie swe Bogu oddał w jego ręce i sam niem już nie rozporządzał. Ujęty do więzienia, nim go badać zaczęto, starzec zażądał krucyfixu, a dostawszy go poprzysiągł w obec przelękłego służalstwa, że mu żadna męczarnia z ust słowa nie dobędzie... Skazano go za to zuchwalstwo, że się śmiał uciec pod skrzydło Boże, chroniąc od sprawiedliwości cara... Kapłan uśmiechał się, czuł że był na swem miejscu, bo niósł z sobą słowo rezygnacyi, pociechy i nadziei.
Za nim szedł młody chłopak, blady i zmęczony długą niewolą, uśmiechnięty boleśnie — patrzał on na Warszawę i łza kręciła mu się pod zczerniałą od płaczu powieką... tam! tam, zostawiał starą matkę, kalekę ojca, i ją... tę którą ukochał, a któréj niewolno było nawet przyjść go białą chustką zdaleka pożegnać. Wczoraj uścisnął raz ostatni rodziców, a jéj... bojąc się wymienić imienia nawet — bądź zdrowa, cichego przesłać nie śmiał. I patrzał, patrzał ku niéj, w tę stronę gdzie ona może płakała ukryta, i pytał co mu los przeznacza... kiedyż czy nigdy? — Na zawsze! jak żelazny sztylet rozdzierało mu piersi... na zawsze! na zawsze, straszny wyraz, który mieści w sobie treść całą ludzkiego żywota. —
Po nim podstarzały już mężczyzna, ojciec rodziny, wlókł się z kaszlem w piersi oznajmującym że nie zajdzie daleko, ale z milczącą rezygnacyą; za rzędem żołnierzy stała zapłakana jego żona, dwoje dziatek wyciągając do niego rączki drobne, niemowlę podnosiła do góry, aby i ono pożegnało ojca. — On patrzał na nich i myślał ile to mogił otworzy się, aby tyle rozpaczy pochłonąć... nie miał już żadnéj nadziei prócz śmierci... niedostatek, sieroctwo, nędza, upokorzenie, a potem grób i cisza... Nie miał ich siły żegnać, ale patrzał, patrzał, aby ten obraz wybił się i wypiętnował w sercu, i powtórzył z ostatniem jego uderzeniem jeszcze...
Za nim maleńkie chłopię, co jeszcze szkoły nie skończyło, nie zaczęło życia, już rozpoczynało nową szkołę nieszczęścia i pierwszy żywot boleści... Student podnosił czoło dumnie, z pociechą że obok starych, tak młodo już za ojczyznę mógł cierpieć, usta się jego uśmiechały, oko pałało, świstał jakąś piosenkę, a łza nieuznana jak kropla deszczu wysychała mu na gorejącym policzku... Rodzice byli daleko! o losie jego nie wiedzieli może... ale był szczęśliwy że oni posłyszą jak godnie nosił ich imie...
Po nim stał mężczyzna stary, tajemniczego oblicza, żółty, wychudły, z białemi pieszczonemi rękoma, z cérą delikatną, z usty zaciśniętemi; widocznie drugi raz już, może trzeci puszczający się w tę drogę daleką... Na czole jego pomarszczonem wisiała troska żałobna, ale powieki zapomniały łez, tych gości młodości... nie mógł już i nie umiał płakać — był stwardniały i nieczuły, żołnierz go bił usiłując ustawić do porządku, on nie czuł... W tłumie nikogo nie było coby go przyszedł pożegnać... wzięty był pod cudzem nazwiskiem i nikt o jego prawdziwem nie wiedział...
Po za szeregiem żołnierzy widać było twarze tłumu, rodziny, przyjaciół, żon i matek, które przyszły tu szukać synów i braci, ukraść pożegnanie wzbronione, bo moskiewska sprawiedliwość i z rodziną się rozstać nie dopuszcza... potrzeba czatować, zgadywać, pochwycić ostatnie skazanych wejrzenie, trzeba święty, pocałunek ostatni okupywać u żołdaków bez litości, którzy rozpędzali nagromadzonych, wyśmiewając się z tego co świat ma najbardziéj poszanowania godnem — z boleści. —
Każdy z tych przybyłych, oprócz łez przyniósł coś dla skazanych na długą i niewygód podróż, coś coby im ją osłodzić mogło — nie wiedząc że dostarcza łupu dla strażników... Często o kilka set kroków za miastem już te podarki i ofiary rozdzielają między siebie żołnierze, lub wiodący partyą oficer zabiera niby dla schowania, — ale się o nie upomnieć potem niegodzi. —
Na bladych twarzach więźniów znać było wszystko co przetrzymali, głód, lichą strawę używaną za środek do osłabienia w nich ducha, bezsenność, trwogę, rózgi, i wymyślone katusze, naostatek samotność przerywaną łajaniem i groźbami... oczy zgasłe, skóra zwiędła, spieczone usta mówiły więcéj niżby powiedziały słowa.
Jakkolwiek ciężki ich los czekał, jakkolwiek skute mieli ręce, nad sobą nahaj kozacki a obok kolbę karabina — samo oddychanie świeżem powietrzem, widok nieba i szerszych przestrzeni, ruch nieco swobodniejszy, zbliżenie do ludzi jednego losu i przekonań, już tę podróż kalwaryjską czyniły prawie osłodą.
Ale któż opuszcza swój kraj i przyjmuje to sieroctwo na barki bez uczucia strasznego pustkowia, w które wchodzi?
Nawet stary braciszek zakonnik, co się już był zaparł świata, poglądał czy nie zobaczy tych murów klasztornych, w których niegdyś tak błogo i cicho spływały mu lata — cóż dopiero inni, co za sobą pozostawili rodziny, węzłów tysiące i tyle nici serdecznych zerwanych tak gwałtownie?
Od téj sztaby żelaznéj oczy biednych skazanych odwracały się szukając w tłumie znajomych twarzy, a gdy ich nie znalazły, poiły się goryczą przypuszczeń, przeczuć, obawy... Nie jeden pomyślał że o nim już zapomniano, drugiemu śmierć i choroba snuły się po głowie. Ci co ujrzeli znajome twarze szarpali swój łańcuch aby się raz jeszcze ku nim przybliżyć, choć posłyszeć głos ukochany, aby jego dźwięk został w uszach i sercu, i brzmiał w téj długiéj ciszy grobowéj, przypomnieniem dni jaśniejszych. —
Z za szeregów głośne płacze i rzucane pospiesznie słowa leciały ku uszom więźniów spragnionych... dowiadywali się z nich o wielu wypadkach, których cisza cytadeli odgłosu do nich nie dopuściła...
— A brat?
— Uwięziony...
— A mąż twój?
— Zesłany...
— A ojciec wasz...
— Zabity...
— A ona?
— Siedzi zamknięta...
— A przyjaciel nasz...
— Umarł i pochować go nie było wolno we dnie, poprowadziliśmy go nocą na Powązki...
Przy księdzu i starcu stał Juljan, blady, wymęczony, zmieniony nie do poznania, ale z wyrazem męztwa na twarzy, którem wszystko zwyciężył. Widać było że wśród cierpień nie ugiął się i nie poddał, że szedł odważnie naprzeciw swojego losu, czując się apostołem świętéj prawdy, wiedząc że gdyby usta jego słowa za nią wyrzec nie mogły, samym sobą świadczyć będzie o prawdzie téj, za któréj wyznawanie był skazany.
Nie spodziewał się on nikogo tu znaleść i z nikim pożegnać — ale matka jego od trzech dni stała tu codzień na czatach, pilnując syna, czekając na niego.
Postrzegł ją Juljan i uśmiechnął się ażeby jéj dodać męztwa, sądził że przyszła tylko ze słowem błogosławieństwa na drogę, i zdziwił zobaczywszy węzełek na jej plecach, a kij w rękach. Na twarzy zwiędłéj, mimo przebytéj choroby, malowało się chłodne postanowienie, które w sobie czerpie siły do wykonania zadań nawet najcięższych.
Ta myśl, iż matka towarzyszyć mu miała, więcéj sprawiła niepokoju niż pociechy, wolałby był sam cierpieć, niż być przyczyną ciężkich boleści dla niéj, dla matki... Ale ona spostrzegłszy go także, uradowana skinęła na niego tylko i stała spokojna nie usiłując się nawet przybliżyć, gdy inni szlochali rękami przedzierając się przez żołnierzy, aby raz jeszcze dłoń ukochaną uścisnąć — ona czekała opodal, cierpliwa, rachując na długą podróż, która ją z synem połączyć miała.
W pospiesznych pożegnaniach rozdzierających serca, upłynęła błyskawicą chwila ostatnia i wkrótce dał się słyszeć rozkaz do wymarszu, rzucony tym suchym głosem sołdackim, który jednakowo wymawia wyrok potępienia i oswobodzenia... Żołnierze ruszyli się, brzęk broni, płacze i krzyki rozległy, łańcuchy zabrzęczały i sznur skutych wygnańców ruszył w daleki świat obcy, nie jeden do otwartéj mogiły na stepie, zimnym posypanéj śniegiem.
Oficer zapalił cygaro, a sołdactwo naciskających się rozpędzało swem — paszli won! odpychając kolbami... Ksiądz zanucił:

„Pod Twoją obronę”...

ale kozak przypadłszy, sądząc że to śpiew jakiś zakazany, uderzył go po siwéj głowie nahajką i pieśń cichym się skończyła pacierzem, tylko sina pręga na licu kapłana poświadczyła, że o Bogu w chwili rozstania z ojczyzną pomyślał.
Odwoływanie się do Boga, i skarżyć na cara — jest to zbrodnia niedarowana... Bóg wedle moskalów jest tylko posłusznym wykonawcą woli monarszéj, inaczéj poszedłby dawno w sołdaty. —
Za szeregiem żołnierzy, podpierając się na kiju, powlokła się jedna kobieta...
Była to matka Juljana.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.