Tajemnica Tytana/Część druga/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Piotr i Maugiron.

Podmajstrzy się obrócił w stronę kraty i poznał elegancki ekwipaż młodego człowieka, którego serdecznie niecierpiał, z powodu iż go podejrzywał o staranie się, o Lucynę Verdier.
— No! no! — myślał sobie — ja cię tu zaraz dobrze przyjmę, ty wartogłowie!... Gdybym ja mógł raz na zawsze odjąć ci ochotę przychodzenia tu, nieczekałbyś długo na traktament, noga by tu twoja nie postała nigdy!...
Albert Maugiron, którego już znają nasi czytelnicy z listu Andrzeja de Villers do swojej matki i z przesadnych admiracyi pani Blanchet, był w rzeczywistości bardzo przystojnym młodym człowiekiem, a regularność rysów, dystyngowane obejście i ułożenie, dawały mu w zupełności prawo do tytułu gentelmana.
Mógł mieć lat ze trzydzieści. Wzrostu był średniego, ale dobrze zbudowany. Włosy kasztanowate otaczały twarz pobladłą, może z pracy a może z nadużycia przyjemności, i oprawioną w ramy gęstej czarnej brody błyszczącej i wyperfumowanej.
Poprawne regularne rysy tej twarzy zwykle wyrażały pociągającą dobroduszność. Usta składały się zawsze do uprzejmego uśmiechu. Oczy tylko, duże i bardzo ładne, mogłyby w obec uważnego spostrzegacza, zadać kłam wyrazowi szczerości i prawości, jaki na pierwszy rzut oka świecił na tej fizyognomii. Spojrzenie oczu tych było niejasne, niepewne, i nigdy śmiało nie zatrzymywało się ono na innych oczach; ale ostatecznie, tak słabe wskazówki nie mogły źle świadczyć przeciw temu młodemu człowiekowi.
Ubranie jego, którego sędziowie najsurowsi i najkompetentniejsi, podziwialiby krój i szyk, łączyło prostotę z najwyszukańszym gustem, i znajomość najlepszego towarzystwa.
Nigdy naprzykład Albert Maugiron nie popełniłby takiego błędu, jakim jest noszenie rękawiczek paljowych przed ósmą godziną wieczorem...
Nie widziano na nim innych klejnotów, prócz łańcuszka od zegarka misternej roboty. Szpicruta z rogu nosorożca, której używał jadąc konno do lasku, nie zwracała niczyjej uwagi, choć kosztowała dwadzieścia pięć luidorów...
Takim jakim go opisaliśmy, pan Maugiron wysiadł ze swego kabrioletu, przeszedł bramę, której jedno skrzydło było otwarte, i skierował się krokiem lekkim i pewnym do drzwi pawilonu.
Na drodze swojej spotkał podmajstrzego, który tak stanął przed nim, aby go po prostu zatrzymać, i zapytał go głosem mrukliwym:
— Kogo pan potrzebuje?...
Maugiron spojrzał, nie bez pewnego zdziwienia na mówiącego doń w ten sposób człowieka.
— Cóż to!... mój przyjacielu — zawołał — nie poznajecie mnie?...
— Żeby kogo poznać trzeba go najprzód znać!... — odparł Piotr z coraz większą opryskliwością.
— Czy nie wiesz, że ja tu prawie codzień przyjeżdżam?...
— To być może... ale to nie moja rzecz!... Jeszcze raz się pytam, kogo pan potrzebuje?...
Maugiron zaczął się śmiać.
— Mógłbym się gniewać... — powiedział — wolę jednak powiedzieć ci, że jesteś bardzo oryginalnie śmieszny... Ja pytam się o pana Andrzeja de Villers, kasyera tego domu.. jeśli go znasz?...
— Pan Andrzej wyszedł...
— Kiedy powróci?...
— Nie wiem tego... nie zdaje mi rachunków...
— Jeżeli tak to życzę sobie mówić z panną Lucyną Verdier...
— Panna jest zajęta.
— Zawiadom ją, żo pan Albert Maugiron chce mieć honor widzenia się jej...
— Nie jestem służącym abym, spełniał pańskie zlecenia...
Maugiron miał na ustach drugi wybuch śmiechu.
— W każdym razie — rzekł służący czy nie służący, ale jesteś wielki bałwan, mój przyjacielu...
— Niech sobie będzie bałwan... ale przyjaciel pański to nie!... Zdaje mi się żeśmy jeszcze nigdy nie paśli razem świń...
Cierpliwość eleganckiego młodzieńca zaczęła się wyczerpywać.
— Chciałem obrócić to wszystko w żart — powiedział — ale dosyć już tego!... nawet za wiele!... usuń się z drogi!... sam się zaanonsuję!...
— Niepodobna... jestem psem, stróżem domu, i nikt nie przejdzie... ale, jeżeli w interesie drzewa pan przychodzisz, to mogę pana oprowadzić po składzie, i wskazać panu ceny tak dobre jak ktokolwiek bądź inny...
— Bardzo dziękuję ci za twoje usługi, mój poczciwcze!... — odparł Maugiron szyderczo — interesa jakie mnie sprowadzają, nie załatwiają się z robotnikami, ale z właścicielami... Powtarzam ci, że chcę się widzieć z panną Verdier...
— A ja panu powtarzam, że jest zajętą, i że przeszkadzać jej nie myślę...
Maugiron skrzyżował ręce na piersiach.
— Co to jest!... co to ma znaczyć!... — wykrzyknął. — Zkąd to zuchwalstwo!...
Piotr spuścił głowę i odpowiedział:
— Pies stróż, nie jest zuchwałym jeżeli pokazuje zęby ludziom podejrzanym.
Maugiron zadrżał, powieki rozwarły mu się, co znamionowało u niego silne rozdrażnienie.
— Ludziom podejrzanym!... — powtórzył głosem mniej pewnym niż przed tem. — Czy dla ciebie jestem podejrzanym człowiekiem!...
— I bardzo nawet!...
— Bredzisz przyjacielu!.. i z jakiej racyi proszę cię?...
— Do pioruna!... myślisz więc pan, że jak kto jest tylko biednym robotnikiem, to już nie ma oczów tak dobrych jak inni, i chłopskiego sprytu, który jest tak dobry jak rozum?... Czy pan myślisz, że jak się widzi fanfarona, wiercipiętę, osobistość taką, jaką jesteś pan, co jak się zbliży to od niej nos puchnie, jak się widzi takiego gagatka kręcącego się dzień w dzień około młodej panny, której ojciec milioner, jest ciągle nieobecny, to się nie wie co to ma znaczyć!... Hę!... Może?... Co?... Oho! nie taki człowiek głupi!... Fanfaron wietrzy gruby posag, wierci się jak djabeł w święconej wodzie, aby tylko pannę otumanić a potem pochwycić talary ojczulka!... Oho!...
Maugiron, słysząc te słowa starego robotnika odetchnął lżej uspokojony; niewyraźny uśmiech odkrył jego białe zęby pod wąsami czarnemi i wypomadowanemi.
— Nie podejrzewa nic... — powiedział sobie — ale bestya!... jakiego mi strachu napędził!...
Piotr mówił dalej:
— Tak... tak... oto jak się rzeczy mają!... to wcale nie trudne do odgadnienia!... Ale wartogłów, wiercipięta, fanfaron wystrojony nie widzi dziś psa, który strzeże, który pokazuje kły, i który mówi po swojemu, po psiemu: A pójdziesz!... nie ma tu nic dla ciebie!...
Maugiron wziął monokl zawieszony na czarnym jedwabnym sznureczku na szyi, i zaczął przypatrywać się podmajstrzemu, z miną drwiącą, mierząc z góry na dół i z dołu na górę.
— Cóż mnie pan tak oglądasz jak dziwo jakie przez tę szybę!?... — krzyknął Piotr, zirytowany tem badaniem szyderczem.
— Zacny człowieku — spytał Maugiron — czy nie jesteś przypadkiem opiekunem, lub blizkim krewnym panny Lucyny Verdier?...
Podmajstrzy zaczerwienił się.
— Ja... opiekunem... krewnym... — jąkał — ja biedak... ja panie... pan wie dobrze, że to niemożliwe...
— Czyś może dostał rozkaz od panny Verdier, obchodzenia się ze mną tak grubijańsko, jak to uczyniłeś?...
— Nie... nikt mi żadnych rozkazów nie wydawał...
— A zatem, to z własnego natchnienia działasz?...
— Działam podług mojego sumienia... jak ono mi każę, tak ja postępuję...
— Mój poczciwcze — kończył Maugiron — to dobrze wiedzieć. Byłbym uszanował wolę pana Verdier, lub wolę panny Lucyny... ale ponieważ to ciebie, i ciebie tylko jednego znajduję przeciw sobie, jestem w prawie powiedzieć ci, że jesteś śmieszny, jeżeli nie jesteś szalony, i że wypędzę cię ztąd, aby cię ukarać za zuchwalstwo, albo cię uleczyć z szaleństwa...
Podmajstrzy zsiniał, czoło jego się zmarszczyło; dzikie ognie zabłysły w jego oczach.
— Wypędzić mnie ztąd!... mnie!... — krzyczał głosem ochrypłym — ah! drogo mi zapłacisz tę groźbę!...
I cofnął się w tył, wzniósł do góry pięście w postawie jaguara, gotowego rzucić się na swoją ofiarę.
— Miej się na baczności — rzekł Maugiron z najzupełniejszym spokojem — nie mam zwyczaju wchodzić w zapasy karczemne!... Uprzedzam cię, że moja laska zawiera szpadę... jeżeli zrobisz dwa kroki naprzód, jesteś zabity...
— Pan mnie zamordujesz!... — zawył podmajstrzy. — Tem gorzej dla pana niech i tak będzie... zobaczemy za kim będzie sprawiedliwość Boga!...
Piotr postąpił krok naprzód. Maugiron schwycił laskę za gałkę i z trzciny wyskoczyła giętka klinga stalowa giętka i śpiczasta, która zabłysła w promieniach słońca jak błyskawica niebieskawa.
Katastrofa była nieunikniona. Krew miała się potoczyć. Wtem krzyk kobiecy rozległ się nagle. Podmajstrzy usłyszał ten krzyk, i zamiast posunąć się naprzód, cofnął się w tył, kryjąc twarz w dłoniach.
— Cóż był bym uczynił?... — jąkał.
Lucyna stała na najwyższym z trzech stopni ganku podobną była do statuy Osłupienia lub Przerażenia; podczas jednej czy dwóch minut jej serce przestało bić i zupełne wyczerpanie z sił zatrzymało ją bez ruchu!...
Nakoniec, drżąca, odurzona, mogła przybiedz do dwóch ludzi, i głosem wzruszonym, zaledwie zrozumiałym, pytała:
— Mój Boże!... mój Boże!... co to jest?... co się to dzieje?... odpowiedz mi Piotrze, w imię nieba!... Panie Maugiron, odpowiedz mi pan, proszę pana..
Piotr milczał i nie podnosił głowy.
Maugiron schował swoją szpadę do laski, ukłonił się młodej dziewczynie ze zwykłą grzecznością i rzekł z uśmiechem:
— Nie spodziewaj się pani, abym ci ja wytłomaczył co się dzieje, bo ja sam nic nie rozumiem... Ten poczciwy człowiek chciał mnie zabić — dodał, wskazując na podmajstrzego — a ja broniłem się tylko... oto wszystko co ja wiem... Przy tem przepraszam panią tysiąc razy, za odegranie jakiejś roli chociaż tylko biernej w tem zajściu gwałtownem i jakiemś dziwnem szaleństwie, które zaniepokoiło ten dom i stało się powodem tak bolesnego wzruszenia pani... ale klnę się na moją duszę, że jestem zupełnie niewinny i że nie zgaduję wcale powodów....
— Chciał pana zabić? — powtarzała Lucyna.
— Tak... mój Boże... tak... jaknajprościej!...
— On!... najlepszy z ludzi!... Ale zkądże ta myśl, zkąd to przypuszczenie?...
— Spytaj się pani jego... on może pani odpowie... Co do mnie ja nie znam powodu ani jego nienawiści ani jego wściekłości...
Lucyna zwróciła się do Piotra.
— Słyszysz, Piotrze — powiedziała tonem surowym — milczenie będzie twojem obwinieniem!... trzeba mi odpowiedzieć!... trzeba!... ja tego chcę... ja tego wymagam!...
Stary robotnik podniósł głowę i można było widzieć, że miał oczy czerwone, a twarz oblaną łzami.
— Panienko — wyszeptał głosem tak cichym, że Lucyna prędzej się słów domyśliła niżeli je usłyszała — groźba mnie do szału doprowadziła...
— Groźba?... jaka?...
— Pogroził mi on, że mnie wypędzi z tego domu...
— Czyś pan to powiedział? — spytała młoda dziewczyna pana eleganta.
Maugiron przyznał.
— Tak, w istocie, powiedziałem, proszę pani — odpowiedział — ale ten człowiek zapomina dodać, że nie miałem innego środka dla pohamowania, niedającej się niczem wytłomaczyć zuchwałości, z jaką chciał mnie do pani niedopuścić...
I Maugiron opowiedział w kilku słowach scenę, którąśmy dopiero co przedstawili przed oczy naszych czytelników, opuszczając tylko starannie słowa dotyczące mniemanych jego projektów do ręki Lucyny.
— Oto cała prawda — dodał kończąc — niech ten człowiek, który słyszy co mówię, zada mi kłam, jeżeli jest tak bezczelny!...
— Czy masz co do powiedzenia? — wyrzekła Lucyna.
— Podmajstrzy opuścił głowę.
— Zatem — kończyła młoda dziewczyna — tyś się zachował w sposób tak dziwny, niczem nieusprawiedliwiony, nie możliwy do zrozumienia?...
— Tak panno Lucyno, zrobiłem to wszystko o co mnie on oskarża — wyszeptał Piotr.
— Jeżeli tak jest, to naprawdę zasługujesz sto razy raczej niejeden, na to aby cię wypędzono z tego domu!... Pan Maugiron miał wielką racyę, że ci groził poskarżeniem przedemną, która tu reprezentuję mojego ojca, i jeżeli on tego żąda, muszę wymierzyć sprawiedliwość!...
Twarz podmajstrzego zmieniła się.
— O! panno Lucyno — szeptał głosem drżącym, wyciągając ku młodej panience błagalne dłonie — miej litość nademną!.. zatrzymaj mnie!... Gdyby mi przyszło! opuścić ten dom... gdybym był wypędzony, przez ciebie, przeszedłszy próg tego domu, poszedłbym położyć się nad portem, wzdłuż muru otaczającego zakład... i tak czekałbym śmierci...
Silne wzruszenie widniało na pobladłej twarzy Lucyny Verdier, która mimo to odpowiedziała stanowczo:
— Miałam liczne dowody twojego przywiązania, Piotrze, i miałam dla ciebie wielką sympatyę, wiesz to sam dobrze, ale ta sympatya, nie daje mi prawa wybaczenia pewnych błędów!... Obraziłeś ciężko, bez powodów, bez zaczepki, człowieka honorowego, klijenta, prawie przyjaciela tego domu... on jeden jest w możności przebaczenia ci jeżeli zechce... on zdecyduje o twoim losie... ja nie mogę nic, jak tylko usilnie prosić go o pobłażanie za czyn szalony, którego doniosłości z pewnością sam nie rozumiesz, a który dla ciebie ma tak opłakane skutki...
Podmajstrzy obrócił się do Maugirona.
— Panie! — zawołał ze łzami, głosem pełnym takiej boleści, któremu oprzeć się trudniej niż najświetniejszej wymowie — życie moje jest w pana ręku... bądź wspaniałomyślny dla nieszczęśliwego, który cię obraził... z płaczem proszę przebaczenia... czołgam się u twych nóg... daruj mi panie!...
Podmajstrzy rzeczywiście rzucił się do kolan Maugirona, całował je łkając, i powtarzał:
— Daruj mi! przebacz panie!...
Zdawało się, jakby młody człowiek z pewną przyjemnością pozostawiał go kilka chwil w tej pozycyi, potem się odsunął krok w tył i odpowiedział:
— Podnieś się... przebaczam ci chętnie!... Słowa szalonego nie mogły mnie obrazić; a wreszcie, gdyby nawet wina twoja w obec mnie była stokroć cięższą, niewahałbym się jej ci zapomnieć, ponieważ panna Verdier jest łaskawa tobą się interesować... Teraz ja ją błagam, aby zapomniała o tem wszystkiem i zatrzymała cię w domu...
— Dziękuję, panu, za to coś zrobił — wyszeptał podmajstrzy podnosząc się. — Omyliłom się... widzę to dobrze... jeszcze raz pana przepraszam... i to z głębi serca...
Wziął potem jedną rękę Lucyny, do której przyłożył usta, i którą zrosił łzami, potem oddalił się krokiem niepewnym ale szybkim, i znikł za węgłem pawilonu.
Pani Blanchet, stanęła przed chwilą obok aktorów tej sceny przewracała swojemi wielkiemi oczyma, teatralne przybierając pozy. Zdawało się, że ją zadusi uwielbienie dla wielkiego dobroczyńcy.
— Ah! panie — wykrzyknęła nakoniec zwracając się do Maugirona — ah! panie, to szlachetne!... to szczytne!... Jaka wspaniałomyślność rycerska! Jakie skarby łaski w przebaczeniu obelgi!... histora nie podaje piękniejszych przykładów... O panie, jesteś olbrzymem wielkomyślności...
— Szanowna pani zbyt wysoko oceniać raczy moją zasługę! — odpowiedział Maugiron z uśmiechem, w którym nietrudno było odnaleść głębokiej ironii — najzwyczajniejsza rzecz nie zasługuje wcale na tyle pochwał...
Pani Blanchet złożyła swoje obydwie ręce, przybierając postawę zachwyconej.
— A przytem jeszcze, jaka skromność niezrównana! — odpowiedziała. — Tak szlachetny i tak skromny zarazem!... Skarbnica cnót!... co za człowiek!..



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.