Tajemnica Tytana/Część druga/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica Tytana |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1885 |
Druk | A. Pajewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Secret du Titan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Stary robotnik osłupiał, skoro nachyliwszy się nad buldogiem, i przekonawszy się o zesztywnieniu jego członków i całego ciała, zrozumiał nareszcie, że był świadkiem ostatnich chwil biednego psa.
Lubił Plutona, swego wiernego towarzysza; on, który razem z nim obowiązany był czuwać nad spokojem i bezpieczeństwem Lucyny, i który wywiązywał się ze swego zadania z równą mu gorliwością.
— Poczciwe psisko!... jak on zdechł prędko! — szeptał, ocierając łzę z policzka szorstką ręką... — Dzień dzisiejszy nie dobry jest jakoś dla mnie!...
Myśl otrucia, wcale mu nie przyszła do głowy, powiedział sobie jednak, że trzeba podwoić ostrożność tej nocy, ponieważ straszny nieprzedajny stróż, na którego można było rachować ślepo, żyć przestał...
Błyskawice zdwoiły się; uderzenia piorunów następowały bezprzestannie; wir wiatru sprawiał straszny niezwyczajny hałas przechodząc pod sklepieniami drzewa w zakładzie i rozbijając się o węgły murowanych słupów...
Piotr daleko później skończył swój obchód jak zwykle; i zwiedził sam tysiące zaułków tego labiryntu, które każdej nocy powierzał tylko czujności buldoga.
Burza huczała z wzrastającą gwałtownością i wielkie krople deszczu zaczęły już padać. Naraz, przybywszy w jedno miejsce, gdzie droga, którą postępował, formowała zakrzywienie wklęsłe, podmajstrzy usłyszał o kilka kroków od siebie, szmer zawalającej się ziemi.
Rzucił swoją bezużyteczną latarnię, gdyż blask oślepiających błyskawic, tłumił słabe jej światło, nabił fuzyę, i rzucił się naprzód, gotów strzelać, jeżeli zobaczy coś podejrzanego. Nogami trącił kilka klocków drzewa, spadłych ze stosu, którego wierzchołek opierał się o mur graniczny.
— A to co znaczy? — spytał się sam siebie, z wewnętrznym niepokojem.
Ale zastanowienie uspokoiło go prawie zaraz i wyszeptał:
— Jestem szalony!... Wicher huczy tak straszny, że może porwać cały zakład!... To pewno fala wiatru, spowodowała spadnięcie tych klocków...
Wrócił się aby podnieść latarnię, i ruszył dalej w pochód ze spokojem, nie zatrzymując się, aż na podwórzu wysadzonem drzewami, wprost pawilonu, w którym się mieściło biuro i kasa na dole, a gdzie, na pierwszem piętrze zasypiał Andrzej de Villers.
Tu znów zaczął się namyślać na nowo:
— Mam wielką ochotę obudzić pana Andrzeja powiedział sobie — uprzedzić go, że pies zdechł, i radzić mu aby się dobrze strzegł... Ah! słowo daję, zawołam na niego... będzie czujniej spał na drugą noc...
Raz powziąwszy to postanowienie, przybliżył się do okna sypialni, i składając ręce w tubę, powtórzył kilka razy z rzędu:
— Panie Andrzeju!... Panie Andrzeju!... Panie do Villers!... niechno się pan obudzi z łaski swojej!...
Ale co znaczyć może głos ludzki, wśród strasznych symfonii burzy, wygrywanej przez całą orkiestrę żywiołów w wielkim komplecie!?... Uderzenia piorunów zagłuszały podmajstrzego i nie pozwalały mu nawet słyszeć własnego głosu...
— Gadaj mu tam a płać piątki!... — pomyślał sobie — to akurat tyle pomoże co umarłemu buliony z jarzynkami!... Co tu zrobić?... Ah! mam myśl... Jak podejdę podedrzwi, jak palnę kolbą... toć się przecież będzie musiał ocknąć i zerwie się na równe nogi, ażeby się dowiedzieć co się dzieje...
Piotr uchwycił swoją ciężką fuzyę za lufę i już miał myśl swoją wykonać, lecz w chwili uderzenia, zawahał się i spuścił głowę.
— Niepodobna użyć tego środka — pomyślał — taki hałas, o takiej godzinie, przerazi cały dom... Lucyna usłyszałaby go i zlękłaby się!... Stanowczo trzeba wynaleźć inny sposób...
W istocie szukał innego sposobu, ale nic nie znalazł i skończył na tem, że powiedział sobie:
— Ah! ba!... niech śpi, ten młody człowiek... Będę stróżował pode drzwiami aż do białego dnia... Szkaradna noc prędko przejdzie!...
Podmajstrzy z dubeltówką na plecach, rozpoczął odważnie swoją przechadzkę, w szerz i wzdłuż, tak jak uważny szyldwach, ale niebawem upusty niebieskie się otworzyły, i zaczął padać jeden z tych deszczów ulewnych który w jednej chwili zmienia strumyki w potoki, a potoki w rzeki. Deszcz ten z wichrem jak trąba wodna, jak oberwanie się chmury zmusił go szukać schronienia pod jednem ze sklepień zakładu...
W godzinę potem, deszcz ustał, chmury rozpierzchły się: wiatr wiał ciągle i zmiatał ostatnie cienie; księżyc zaświecił na wypogodzonem niebie...
Piotr wrócił w tej chwili na obrane stanowisko, i nie opuścił go aż do chwili, kiedy blade światło jutrzenki wschodzącej ukazało się na niebie.
— Nie ma się co już kłaść w tej chwili — szeptał — już nie ma czasu spać... Pójdę zmienić ubranie aby się odrobinę rozgrzać, bo zesztywniałem jak lód, i powrócę otworzyć bramę... Pan Verdier przyjeżdża dziś rano... trzeba zacząć wcześnie robotę...
∗ ∗
∗ |
Teraz koniecznem jest powrócić do wątku naszego opowiadania i pójść za Andrzejem de Villers, któregośmy pozostawili dnia poprzedniego wieczorem, oddalającego się w eleganckim kostiumie, aby podążyć na umówione z Maugironem spotkanie.
Młody człowiek przybył najprostszą drogą na bulwary, wsiadł do dorożki, który przejeżdżał próżny, i powiedział woźnicy.
— Do Palais-Royal... restauracya „braci Provençaux“...
Dorożka potoczyła się powoli. Gobert usłuchawszy mądrych rad Wiewióra, jak mógł najlepiej, uczepił się z tyłu wehikułu, i uniknął uderzeń batem automedona.
Była punkt dziesiąta w chwili gdy Andrzej de Villers postawił nogę na ziemi wprost wejścia do restauracyi. Gobert, z przezornością żmii, zeskoczył trochę wcześniej...
— Poczekam pięć minut, aby widzieć czy kassyer nie wyjdzie — powiedział sobie — a potem daję nura!... Jest dobry kawał drogi ztąd do portu!... Ale! ba... zafunduję sobie omnibus... Spodziewam się że dobrze wypcham swoje kieszenie tej nocy...
— Pan Maugiron przybył już? — spytał Andrzej służącego w liberyi, który pospieszył otworzyć drzwi.
— Pan Maugiron... gabinet numer szósty... tylko co przyjechał... pan pewnie minął się z jego powozem przy wjeździe — odpowiedział tenże służący.
— Oddaj mu moją kartę.
W minutę później, Maugiron wziął Andrzeja pod ramię i poszedł z niem po schodach wysłanych dywanem.
— Wyborny strój, kochany panie de Villers!... serdecznie panu winszuję! — mówił do niego idąc — ruchy doskonałe!... elegancya i szyk prawdziwie pańskie! Z góry byłem tego pewny, a teraz jestem zachwycony!... Ci panowie już przybyli... czekają na nas... Będziesz miał powodzenie, zdobędziemy pozycyę szturmem.
Maugiron otworzył drzwi małego saloniku, numer szósty i puszczając przed sobą Andrzeja, rzekł uroczyście:
— Panowie, przedstawiam wam pana de Villers, mojego przyjaciela i naszego przyszłego, głównego sekretarza, dla którego proszę o wasze względy...
Andrzej przeszedł próg i skłonił się uprzejmie osobom wszechwładnym, od których jak myślał, zależała jego przyszłość, jego szczęście, to jest możność poślubienia Lucyny Verdier.
Ci panowie przedstawili mu się zrazu imponująco, a ich obejście było familiarnie grzeczne i przez to samo ośmielające.
Vice-hrabia de Montaigle był to człowiek trzydziestoletni, z brodą i wąsami, bardzo elegancki, trochę arystokrata, noszący herby na wszystkiem: na szpilce od krawata, na guzikach od koszuli, na pierścieniu i na kopercie swojego zegarka.
Panowie de Ribeaucourt i de Grandval, były to typy skończone starych birbantów, którzy gwałtem upierają się przy tem, aby pozostać młodymi, i dochodzą za pomocą tego uporu, do pewnego stopnia złudzenia, dzięki farbom, kosmetykom, różom, pudrom, wprawianym zębom i innym przyrządzikom, ułudę podnoszącym...
Jeden i drugi mieli miny swobodne i wesołe, a w dziurkach od guzików swych fraków zatknięte wielokolorowe wstążeczki przeróżnych orderów.
Kolacya, dysponowana w umiejętny sposób i wykonana z talentem wyżej wszelkiej krytyki, który odznacza kucharzów „braci Provençaux” ukazała się na stole; wina najwykwintniejsze towarzyszyły delikatnym potrawom i następowały po sobie podług przyjętych zasad.
Pierwsze kieliszki zwyciężyły naturalną skromność Andrzeja de Villers; w krótkim czasie był już zupełnie swobodny i pokazał się we właściwem świetle, to jest człowiekiem rozumnym i interesującym w rozmowie. Po kilka razy vice-hrabia do Montaigle i panowie do Grandval i Robeaucourt przyklasnęli jego dowcipom, i gorąco winszowali panu Maugiron za odkrycie, głównego sekretarza towarzystwa nowo powstającego, kandydata tak odznaczającego się pod każdym względem, jak jego protegowany.
— Może pan na nas liczyć, kochany panie de Villers! — wykrzyknęli wśród gorących objawów sympatji wywołanych winem szampańskiem, nasze głosy są dla pana zupełnie pozyskane, i potrzebaby zbiegu nieprawdopodobnych okoliczności, aby wszystko nie poszło podług naszych i pana życzeń!...
Andrzej, uniesiony wdzięcznością i nadzieją, już się widział u celu swych pragnień; nie opuszczał więc żadnego toastu i wpadł prędko w ten stan radosnego uniesienia, które jeżeli jeszcze nie jest upojeniem, to je zwykle bardzo blisko poprzedza. Ale vice-hrabia de Montaigle i jego współbiesiadnicy nie mieli pewnie zamiaru upoić młodego człowieka, bo, skoro go tylko doprowadzili do potrzebnej im egzaltacyi, przestali napełniać jego kieliszek, i wstrzymali się sami, ale cygara zastąpiły butelkę, i rozmowa nie przerywała się wcale, i stała się nawet tak żywą, tak głośną, że w pośród tych ożywionych słów, które wybuchały ze wszystkich stron na raz, i krzyżowały się jak sztuczne ognie — zaledwie można było dosłyszeć grzmoty i uderzenia piorunów.
Na takich zebraniach godziny upływają z niepodobną do wiary szybkością, to też nasz przyjaciel Andrzej nie mógł się wstrzymać aby nie okazać zdziwienia, gdy Maugiron wyciągając zegarek, wykrzyknął śmiejąc się:
— A to nam czas szybko zeszedł panowie, wiecie że to dochodzi wpół do piątej... Myślę, że już czas powracać do domu, jeśli nie chcemy uchodzić za nieuleczalnych lunatyków!...
— Wpół do piątej... — wyszeptał de Villers — ależ to nie do uwierzenia!...
— Mój drogi przyjacielu — powiedział mu Maugiron — jak tylko zostaniesz głównym sekretarzem naszego towarzystwa, będziesz się musiał przyzwyczaić spędzać noce przy stole...
— Dla czegóż to? — spytał się młody człowiek — nie zdaje mi się, żeby rada zarządzająca odbywała swe czynności po północy, w oddzielnych gabinetach...
— Zapewne, że nie, ale w świecie przemysłu, w którym żyć będziesz, największe interesa załatwiają się przy kolacyi!... Wreszcie nie powinno to pana dziwić... Plac Giełdy jest tak odległy od waszych zakładów... Inne miejsce, inne zwyczaje!...
Współbiesiadnicy opuścili stół, a pan de Montaigle zapłacił rachunek, podczas gdy garson, poszedł pobudzić furmanów smutnie drzemiących na kozłach powozów wynajętych, które muszą stać na jednym punkcie przez całe noce pode drzwiami restauracyj, w których gabinety przez ucztujących kolacye są zajęte.
Uściśnięto sobie serdecznie ręce, i Andrzej wsiadł w nędzną dorożkę, przeznaczoną dla służby nocnej, taką jakiej już niktby nie znalazł w Paryżu, skoro tylko słońce wzejdzie.
Woźnica już miał zaciąć konia, ale Maugiron kazał mu się wstrzymać, zbliżył się do drzwiczek, i zapytał młodego człowieka:
— Pan Verdier przybywa dziś rano, prawda!...
— Tak...
— Czy wiesz pan o jakiej godzinie?...
— Wiem tylko że ma stanąć w domu, rankiem... między jedenastą a południem, tak przypuszczam... Dlaczego się pan pytasz?...
— Bo pragnąc skończyć jaknajprędzej interes, który mnie zajmuje od kilku dni, chciałbym być w zakładzie w chwili jego przyjazdu...
— W każdej innej okoliczności, byłoby to łatwo, ale dziś, zapewne pan potrzebujesz wypoczynku i wstaniesz późno...
— Ja!... wcale nie!... Jestem przyzwyczajony do życia nocnego!... Wykąpię się, prześpię godzinkę, przejrzę korrespondencyę, zjem śniadanie i pojadę do zakładu... Jeżeli pan Verdier przybędzie przedemną, oznajmij mu moją wizytę, proszę pana, i proś go aby był łaskaw na mnie zaczekać!...
— Możesz pan być pewny, że polecenie będzie spełnionem... do prędkiego widzenia, drogi panie Maugiron.
— Do widzenia kochany panie de Villers...
Maugiron się oddalił, a Andrzej dał adres i rozkaz jechania dobrym kłusem. Woźnica wymruczał z tuzin przekleństw, gdy się dowiedział jaki duży kurs przyjdzie mu odbyć, i podług zwyczaju wszystkich dorożkarzy, wywarł swój zły humor na biednej chudej szkapie, (która nic a nic winną nie była), bijąc ją batem niemiłosiernie.
W drodze, Andrzej się zastanowił, że hałas powozu zatrzymującego się przed drzwiami zakładu zwróciłby uwagę, i zatrzymał się o jakie sto pięćdziesiąt kroków przed celem swej podróży.
Świtać zaczynało w chwili gdy wyjmował z kieszenij klucz od małych drzwiczek.