Tajemnica Tytana/Część druga/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica Tytana |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1885 |
Druk | A. Pajewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Secret du Titan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wszystko było prawdą; Maugiron rzeczywiście udał się do komisarza policyi...
Młody człowiek chciał osiągnąć podwójny cel robiąc ten krok: pierwszy, mniej ważny, był aby się zemścić na podmajstrzym, który go po dwakroć obraził; drugi, i najgłówniejszy, by nadrobić czelnością, odwracając od siebie w ten sposób uwagę reprezentanta władzy właśnie na drugi dzień po nocnej kradzieży, której był podżegaczem i wspólnikiem.
Użyteczność i prawdopodobne rezultaty tej szatańskiej przebiegłości, odgadnąć łatwo i nie zdaje nam się żeby było potrzebnem bliższe wywodzić szczegóły w tym przedmiocie i tłomaczyć je naszym czytelnikom. Urzędnik mogąc sądzić tylko z pozorów, przyjął Maugirona bardzo dobrze, odebrał skargę, ubolewał nad tem, że jeszcze zdarzają się w Paryżu objawy takich dzikości, między klasami robotniczemi pod koniec dziewiętnastego stulecia, i zapewnił, że wezwie Piotra Landry do swojej kancelaryi zaraz na drugi dzień, i na pierwszy raz skarci go, zanim do surowszych środków wziąć się będzie zmuszony.
W kilka minut po odejściu Maugirona powozik, którego konie były całe okryte białą pianą, zatrzymał się przed zakładem.
Lucyna Verdier zeń wysiadła.
Andrzej de Villers, nieruchomy i zatopiony w smutnych dumaniach, był jeszcze na tem samem miejscu gdzieśmy go pozostawili, na końcu poprzedniego rozdziału.
Młoda dziewczyna zbliżyła się żywo do niego.
— Panie Andrzeju — spytała się — czy mój ojciec przyjechał?...
— Nie, pani — odpowiedział kassyer.
— Tem lepiej, bo ja najgoręcej pragnę aby się dziś nie dowiedział o niczem, a opóźnienie się jego pozwoli nam zapanować nad sobą i przybrać wyraz twarzy obojętny... Co do pana, panie Andrzeju, przyjdzie to panu z trudnością, gdyż jak widzę, jesteś jeszcze bledszy i więcej przygnębiony niż w chwili kiedy się z panem rozstawałam...
— Pani znajduje? — jąkał młody człowiek, nie wiedząc co mówi.
— Tak jest, i to źle... załatwiłam co było najpilniejszego.
Bankier mojego ojca dał pieniądze natychmiast, i oto weksle podpisane i akceptowane przez nasz dom... Wszystko jest zapłacone, i katastrofa tej nocy redukuje się tylko do straty materyalnej, znacznej to prawda, ale która nie prowadzi do ruiny naszego domu, ani też nie przyniesie uszczerbku naszemu kredytowi....Jutro wybiorę godzinę i wyznam wszystko. Mój ojciec jest dosyć bogaty, aby znieść podobną stratę, i dzięki niebu jest dosyć sprawiedliwy aby pana nie czynić długo odpowiedzialnym za nieszczęście, co do którego jesteś zupełnie niewinny... Wiem dobrze że z razu, gniew jego będzie straszny, ale ja ukoję pierwszy wybuch, to zapewniam pana że się wkrótce uspokoi... Nakoniec, aby wszystko jednem słowem wyrazić, mam nadzieję, panie Andrzeju, że pan będzie mógł zatrzymać nadal swoje stanowisko wpośród nas.
Młody człowiek spuścił smutnie głowę.
— Czy pan nie dzielisz mojego przekonania?... — spytała Lucyna.
— Niestety, nie, pani!
— Dla czego?... Wątpisz pan, aby mój ojciec był sprawiedliwy?...
— Nie pozwoliłbym sobie wątpić — odpowiedział kassyer — ale na nieszczęście pan Verdier będzie w swojem prawie jeśli mi będzie czynił wyrzuty, które ja sobie sam z goryczą najgłębszą od dzisiejszego dnia robię... Jestem winien!... powinienem się był zastanowić nad odpowiedzialnością, jaką ściągam na siebie, i nie opuszczać tej nocy stanowiska pod żadnym pozorem!... Tym sposobem byłbym może przeszkodził w spełnieniu zbrodni, albo przynajmniej dałbym się był zabić broniąc pieniędzy jakie mi były powierzone!...
Andrzej milczał przez kilka sekund, potem dodał:
— To jeszcze nie wszystko, panno Lucyno, od pani wyjazdu zdarzyło się drugie nieszczęście, innej natury niż pierwsze, ale nie mniej niemożliwe do naprawienia...
Młoda dziewczyna zadrżała.
— Drugie nieszczęście... — powtórzyła. — Oh! mój Boże co mi pan powiesz!?...
Andrzej znał całe przywiązanie Lucyny do podmajstrzego, zawahał się przed wypowiedzeniem, ale w oczach panny Verdier malowało się takie cierpienie, że nie chciał już przewlekać go dłużej.
— Rzecz dotyczy Piotra — szeptał.
Lucyna zbladła. Pan de Villers szybko opowiedział scenę, jaka się odbyła pomiędzy podmajstrzym i Maugironem, i zawiadomił ją o denuncyacyi tego ostatniego.
— To niepodobna — krzyknęła młoda dziewczyna, po wysłuchaniu opowiadania aż do końca. Była mocno wzruszoną, łzy oczy jej napełniały. — To niepodobna!... Piotr nie mógł być mordercą... on nie mógł być skazanymi... nie wierzę temu!... nie wierzę nigdy!...
— Rzecz jednakże jest aż nadto pewną, pani — rzekł kassyer.
— Jakto!?... więc i pan go obwiniasz?...
— Niech mnie Bóg uchowa... daleki jestem od obwinienia go, kocham go, a co więcej szanuję, ale nie ma sposobu zaprzeczyć jego własnym słowom?...
— On się więc przyznał?...
— Tak... dodał nawet że pan Verdier, ojciec pani, zna jego przeszłość...
— Widzi więc pan — zawołała Lucyna gorąco — mój ojciec, znał jego mniemany występek, nie wypędził go z zakładu i pozwalał mu zbliżać się do mnie bezustannie, okazywać mi swoje przywiązanie... A zatem nie gardził nim...
— To jest oczywiste i niezaprzeczone — odpowiedział pan de Villers.
Młoda dziewczyna wyrzekła.
— Dziś więc jeszcze... za chwilę... zobaczę się z Piotrem...
Pomówię z nim... spytam go się o całą prawdę, i jestem z góry pewna, że jeżeli spełnił kiedyś czyn, który się wydaje złym: fatalne okoliczności o których nie wiemy i nie możemy wiedzieć są więcej czynu tego sprawcami niż on sam.
— Ja także myślę tak samo jak pani, ale na nieszczęście, czy Piotr jest zbrodniarzem czy niewinnym, następstwa jego skazania będą też same...
— O jakich następstwach pan mówi?...
— Będzie musiał opuścić zakład...
— Pod żadnym pozorem... Przecież mój ojciec zatrzyma go, ja ręczę...
— Pan Verdier nie będzie panem w działaniu... będzie miał ręce związane.
— Jakto?... co pan chce przez to powiedzieć?...
— Ja mówię, że jeżeli pan Verdier oprze się zatrzymać swojego podmajstrzego, robotnicy usuną się jednomyślnie...
— Mój Boże!... cóż im zrobił biedny Piotr, aby był tak przez nich potępiony!...
— On im nic nie zrobił, pani, i ci zacni ludzie, dziś rano jeszcze, mieli dla niego wiele miłości i szacunku...
— A obecnie?...
— Obecnie odmawiają bez żadnej wątpliwości pracowania razem ze skazanym, z więźniem, z wypuszczonym z rąk sprawiedliwości, z recydywistą, jak oni mówią...
— Ale jeżeli ten skazany, zasługuje sto razy więcej na litość niż na potępienie?...
— Nie wiem coby się wtedy stało gdyby wiedzieli, ale oni nie wiedzą i nic nie powinni wiedzieć, panno Lucyno...
— Dobrze więc! — krzyknęła młoda dziewczyna z uczuciem — ja ich objaśnię!... ja im przedstawię winę Piotra, jak sama będę wiedziała, z jego własnych ust najmniejsze szczegóły, które się tego dotyczą!... Zobaczemy czy mnie nie usłuchają, czy mi nie uwierzą i czy, skoro ja ich błagać będę pozostaną głuchymi na moje prośby!... Ach! więc to ten człowiek, ten pan Maugiron!... Teraz kiedy wiem ile zrobił złego jednem słowem, zdaje mi się, że go nienawidzę z całej mojej duszy!..
Lucyna podniosła chustkę do swoich łzami zwilżonych oczów i dodała:
— Wracam do siebie... Czy pan nie będzie tyle łaskaw, panie Andrzeju, iść poszukać tego biednego Piotra, który się pewnie czuje najnieszczęśliwszym z ludzi, i przyprowadzić mi go... ja chcę go wyspowiadać natychmiast... trzeba jak tylko można najprędzej wywieść go z położenia tak boleśnego jak to w jakiem się znajduje.
— Idę, pani...
Andrzej zrobił kilka kroków ku zakładowi, ale się wstrzymał zaraz.
Usłyszano krzyki rozlegające się nad portem, i robotnicy jeden za drugim biegnąc ku bramie zakładu, rzucili się na nadbrzeżną ulicę ciskając w górę czapki i kapelusze.
— Co się tam dzieje — szeptała Lucyna.
— Ojciec pani wraca na swoim statku „Tytan...“ — odpowiedział pan de Villers.
— Mój ojciec... — powtórzyła Lucyna — ach! kiedy tak, to nie mogę się już niczem zajmować, w tej chwili tylko jego przyjęciem.
Trzeba odłożyć na później rozmowę z Piotrem... Mój Boże, drżę cała... aby tylko jakie słowo niedyskretne, wymówione wypadkiem, nie zdradziło tego co się stało tej nocy... gdyby mój ojciec dowiedział się z innych ust jak moich, coby to się działo... drżę na samą myśl...
— W tym względzie bądź pani bez obawy... ręczę pani za wszystkich naszych robotników... wreszcie żaden z nich mówić nie będzie, nie pytany, a pani wie, że pan Verdier nie jest rozmowny... a potem jakżeby mu mogło przyjść pytać o to czego się nie domyśla?
Andrzej wcale się nie mylił objaśniając Lucynę co do przyczyny zgiełku o jakim kilka wierszy wyżej mówiliśmy.
„Tytan,“ duży i mocny statek, obładowany drzewem budulcowem bardzo znacznej wartości, przybijał właśnie do portu, a marynarze zajęci byli przymocowaniem go w forcie wprost zakładu, zupełnie w tem samem miejscu jakie wczoraj zajmował próżny statek, w którem widzieliśmy Wiewióra i Goberta, kryjących się na chwilę wcześniej przed wyjściem Andrzeja z pawilonu na owe zgubne rendez-vous dane mu przez Maugirona.
Właściciel Tytana, Achiles Verdier stał milczący w tyle, z rękami skrzyżowanemi na piersi, przyglądając się robotnikom wzrokiem ponurym.
Skoro tylko przymocowanie statku zostało dokonane, wyskoczył on na port nie czekając aby mu rzucono zaimprowizowany z desek chodnik i zaledwie odpowiadając na powinszowania szczęśliwego powrotu robotników, przeszedł próg bramy zakładu.
Kapitan Tytana miał około piędziesięciu lat w chwili gdy go na nowo przedstawiamy naszym czytelnikom, którzy stracili go z oczów na lat piętnaście. Ten przeciąg lat piętnastu sprowadził ogromne zmiany w jego twarzy, w jego postawie, w całej jego osobie.
Trudno było odnaleść w nim śladów człowieka wykształconego, dobrze wychowanego, o wzięciu arystokratycznem, któreśmy poznali niegdyś.
Siatka niezliczonych zmarszczek głębokich, pokrywała jego brunatną i pargaminową skórę twarzy zawsze jeszcze pięknej, ale którą prawie w trzech częściach przykrywała broda zapuszczona i ostra w dotknięciu.
Włosy, bardzo gęste jak niegdyś, spadały na policzki w kosmykach okrytych pyłem, które zaczynały trochę dopiero siwieć na skroniach.
Członki zachowały tąż samą giętkość i żywość ruchów jakie miały przed laty, ale w skutek zmęczenia może po długiej podróży, okazywało się już pewne pochylenie i zaokrąglenie łopatek.
Ręce, wystawione bezprzestannie na działanie powietrza i słońca, stały się czerwono-brunatne jakby ręce hodowcy wina w południowej Burgundyi.
Kostium Achilesa Verdier składał się z szerokich spodni, z grubego popielatego płótna, zwanego drylichem, z którego robią spodnie do roboty, dla żołnierzy jazdy, ze starej marynarki z ordynaryjnego zielonego aksamitu wytartego i bielejącego na wszystkich szwach i zgięciach, na łokciach i przy ręku, przez używanie w ciągu długich lat i nakoniec z czapki sukiennej, okrytej warstwą kurzu i tłuszczu, tak grubą i tak silnie w sukno wbitą, że żadna w święcie szczotka nie byłaby w stanie wydobyć jej z tamtąd choćby tylko na tyle aby poznać było można jakiego pierwotnie koloru było to nakrycie głowy. Daszek skórzany u czapki niegdyś lakierowany, był wytarty i wykrzywiony strasznie. Trzewiki ciężkie o grubych podeszwach przymocowanych dużemi gwoździami, dawały miljonowemu Achilesowi Verdier pozór zewnętrzny biedaka o swą osobę bardzo mało się troszczącego...