Tajemnica Tytana/Część druga/XL
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica Tytana |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1885 |
Druk | A. Pajewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Secret du Titan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na drugi dzień, rano, Motyl przyszedł do Lucyny.
— A cóż?!.. — spytała żywo młoda dziewczyna.
— O! panienko — odpowiedział chłopiec — mam dużo rzeczy do powiedzenia panience...
I zaraz, nie dając się prosić, zaczął opowiadanie, nie było rozwlekłe, streściemy go jednak w kilku wierszach.
Ulicznik paryski ma w sobie coś z natury łasicy; jak ona, umie się wszędzie wśliznąć.
Motyl znalazł jakiś pretekst, mniejsza o to jaki; wciśnięcia się do biura komisarza policyi, który aresztował Piotra Landry i zajmował się jego sprawą i tam zawiązał rozmowę z skromnym pomocnikiem sekretarza tegoż urzędnika.
Dowiedział się przez niego, w którem więzieniu podmajstrzy został tymczasem zamknięty, a prócz tego zyskał doskonało wskazówki jakie przedsięwziąść kroki aby być dopuszczonym do więźnia.
Ztamtąd poszedł do pałacu sprawiedliwości i dzięki współpracownictwu pisarza publicznego jakiegoś emeryta, który swe biuro pisarskie miał w przedsionku sądu, podał do sędziego śledczego, prowadzącego tę sprawę, prośbę na piśmie zredagowaną wedle przepisów, w której prosił o pozwolenie widzenia się z więźniem.
Piotr Landry nie był wcale pod sekretem, sędzia śledczy bez trudności zgodził się na to żądanie, które jednak trzeba było najprzód przedstawić w prefekturze policyi w właściwem biurze, kontrolę więźniów prowadzącem, gdzie je zawizować i zapisać miano.
Już było za późno, aby dopełnić jeszcze tego samego dnia tej formalności... Motyl wrócił więc z prefektury, mieszczącej się przy ulicy Jerozolimskiej i pokazał Lucynie drogocenny papier, przed którym miały się otworzyć ciężkie drzwi zamknięte na tyle zamków i rygli.
— Doskonale mój chłopcze!... — rzekła młoda panienka, wysłuchawszy opowiadania Motyla — nic mnie bardziej ucieszyć nie mogło jak ten dowód twego sprytu i poświęcenia...
— O! panienko — odpowiedział chłopczyna, rumieniąc się z radości i zadowolenia — nie ma jeszcze za co tak mnie chwalić!... Nie było w tem nic trudnego com zrobił, pierwszy lepszy, na mojem miejscu, byłby potrafił to samo!...
Czy możesz widzieć dziś jeszcze Piotra Landry? spytała Lucyna.
— Nie panienko...
— Dla czego?...
Bo mi powiedziano w prefekturze, że dopiero jutro o drugiej mogę być w więzieniu... nie powiedzieli mi wcale dla czego, ale że mnie tak zapewnili, to rzecz jest stanowcza...
— A zatem, moje dziecko przyjdź jutro do mnie około dwunastej, a ja ci dam list do naszego biednego przyjaciela.
— Przyjdę niezawodnie. Niech tylko list będzie gotów!
Motyl wyszedł z pokoju cofając się z uszanowaniem, a Lucyna spędziła resztę dnia na pisaniu długiego listu, w który włożyła całe swoje serce, całą duszę, całą miłość...
Wiedziała dobrze, znając doskonale Piotra Landry, że list taki będzie dobroczynnym i uzdrawiającym balsamem na bolesne rany nieszczęśliwego starca...
„Bóg i ja znamy twoją niewinność!... — pisała młoda panienka kończąc — ufaj... i miej nadzieję!...
Jeżeli potrzeba będzie cudu dla uratowania cię, ten cud się stanie, mam pełną w to wiarę!...“
Na drugi dzień w chwili oznaczonej, kiedy na wielkim zegarze zakładu przebrzmiałe ostatnie uderzenie godziny dwunastej, ulicznik punktualny jak termin wypłaty zapukał do drzwi Lucyny.
— Oto jest list, moje dziecko — rzekła ta ostatnia — Nie położyłam na nim adresu... ale wiedz o tem i pamiętaj, że Piotr ma go tylko sam czytać... Nie daj że go sobie odebrać...
— Niech panienka będzie spokojna — odpowiedział chłopiec — skręcę go w gałkę, i połknę ją raczej jak wiśnię, niżbym miał pozwolić aby niedyskretne oko pochwyciło je w swoje łapy!...
Bezwątpienia słowa Motyla były śmieszne, ale stanowczość z jaką je wypowiedział była uspokajającą i młoda panienka zrozumiała, że może liczyć na chłopca w zupełności i być zupełnie spokojną, że list jej i nadzieje jakie w nim wyraziła nie popadną w niewłaściwe ręce i żadnych nie obudzą podejrzeń.
— Idź więc, moje dziecko — mówiła — a jeśli mi za powrotem przyniesiesz wiadomość, żeś zostawił poczciwego Piotra trochę spokojniejszym, trochę pocieszonym, uszczęśliwisz mnie bardzo! Powiedz mu, że go kocham, uściskaj go odemnie, i z największą uwagą słuchaj tego co ci powie, abyś mi mógł dokładnie powtórzyć wszystko co do słowa.
Motyl wskazał palcem na czoło.
— O! pamięć jest dobra tu! — zawołał — wyrecytuję panience całą rozmowę naszą nie zmieniwszy ani słowa, zupełnie tak jak aktor w komedyi, który recytuje swoją rolę na scenie... Niech panienka będzie tego pewna.... jak dwa a dwa cztery!...
Chłopiec wyszedł. Lucyna przybliżyła się do okna i zobaczyła iż wybiegł spiesznie za bramę z zakładu...
Wtedy padła na łóżko i wyczekiwała jego powrotu z niezrównaną niecierpliwością...
Nieobecność Motyla była długa. Była już blisko piąta godzina wieczorem gdy się ukazał we drzwiach jej pokoiku.
Lucyna nie potrzebowała go pytać aby mieć pewność że przynosi dobre nowiny. Jego twarz promieniejąca radością odpowiadała zań zanim usta otworzył.
Radość ze spełnienia sumiennego i zadawalniającego powierzonej sobie misyi, była wystarczającą widać zupełnie, do zrównoważenia skromności i bojaźliwości, jaka odbierała chłopcu całą śmiałość i pewność siebie, gdy się znajdował w obecności Lucyny, wszedł albowiem do pokoju z miną wielce rezolutną i zawołał z radością:
— Dałem panience czekać długo na siebie, i pewno się panienka bardzo gniewała... co?... Ale nie moja w tem wina, słowo honoru daję jakem Motyl, że nie wróciłem prędzej... Oho!... Nie straciłem czasu, i myślę, że panienka będzie ze mnie kontenta...
— Mów mi prędko o Piotrze Landry, moje dziecko! — rzekła z niepokojem młoda dziewczyna.
— Ach! kochany nasz dobry stary!... Ażem się przeląkł jakem go zobaczył!
— Przeląkłeś się! — zawołała Lucyna — jak to?... dla czego?... mój Boże, cóż było w nim tak przestraszającego?...
— Niech sobie panienka wyobrazi, biedny starowina stał oparty o ścianę, bledszy jak śmierć, z głową zwieszoną, rękoma opuszczonemi... oczy miał wlepione w swoje własne buty, albo raczej nie patrzył na nic... bo nic nie widział... nic nie słyszał, a wyglądał tak smutnie... ale to tak smutnie, żeby panienkę dreszcze przeszły gdyby go zobaczyła!...
Motyl przerwał sobie na sekundę dla odetchnięcia.
Młoda panienka otarła wilgotne oczy.
— Mów dalej, moje dziecko — szepnęła.
— Podsunąłem się tak blisko do Piotra, że mogłem go już dotknąć — opowiadał chłopczyna — i wziąłem go za rękę bardzo lekko... podniósł głowę i spojrzał na mnie z zadziwieniem... jak gdyby mnie nigdy nie widział. Miał taką minę jakby spał, i jeszcze się nie rozbudził... Na raz poznał mnie!... Nie krzyknął, nie rzekł ani słowa do mnie; ale poznałem to z jego oczów, które nagle zabłysnęły jak lampki na iluminacyi... Nachylił się ku mnie... podniósł mnie z ziemi z taką łatwością, jakbym nie ważył więcej nad dwa lub trzy funty, i jak mnie weźmie całować, to ażem stracił dech... I tak mnie całując, mówił:
„Poczciwy Motylu!... dobry chłopcze!... Bogu niech będą dzięki... przynajmniej jeden o mnie nie zapomniał!... on jeden mnie nie opuścił!...”
— A ja mu na to, jak się panienka pewno domyśla, — zaraz powiedziałem: Nie tylko ja jeden, panie Piotrze... jest nas dwoje... a dowodem tego jest, że mnie ten ktoś drugi przysyła, i że mam w kieszeni jedną rzecz, którą ma i panu oddać od tej drugiej osoby!...“ Kochany, zacny nasz staruszek, zaczął się trząść na całem ciele... Domyślał się pewno, ale się bał omylić...
— „Kto cię przysyła Motylu? — spytał — o kim mówisz!?...”
— O kim mówię?... to ci dopiero pytanie!... mówię o córce pryncypała, o naszej panience; o pannie Lucynie Verdier... Ach! gdyby panienka widziała w tej chwili Piotra Landry!... w jednej sekundzie zmienił się ten człowiek do nie poznania!... Miał minę rozradowaną, jakby go poprosili na wesele... Śmiał się!... o mało że nie tańczył z radości!...
— „Więc masz coś dla mnie, od panny Lucyny?...“
— Tak, panie Piotrze...
— „Co?“
— List...
— „Dawaj że go jak najprędzej!...“
— Dam go wam panie Piotrze, ale najprzód chodźmy trochę na bok... może tam w kąt... i wy obrócicie się twarzą do ściany, aby nie widziano, że co czytacie, bo tu może gdzie jest na dziedzińcu jaki kosooki szpieg, coby chciał dowiedzieć się wcale niepotrzebnie, co tam w tem pisaniu stoi...
Jakieśmy powiedzieli takeśmy zrobili; wsunąłem mu list w rękę... Odwrócił się, sycił się nim jak zgłodniały co przez tydzień nic w ustach nie miał... Widziałem jak wielkie łzy spływały mu po policzkach... Przerywał sobie czytanie aby je obetrzeć i potem znów z tem większą chciwością, zabierał się do czytania, ciągle płacząc... Wyglądał tak jakby był najszczęśliwszym na świecie człowiekiem.. Jeszcze nigdy nie widziałem nikogo coby był tak rozradowany jak on... Jak doszedł do końca listu to znów wrócił do początku, i tak ciągle czytał więcej jak godzinę... a po tej godzinie list był mokry jak chusta... a Piotr ciągle płakał, wargi mu drżały i uśmiechał się do mnie.
— „Mój dobry chłopcze — rzekł wreszcie — jak wrócisz do zakładu... opowiedz pannie Lucynie coś widział... powiedz tej drogiej pani naszej, temu aniołowi pocieszycielowi, że mi największą rozkosz zrobiła... mogą mnie wysłać na galery, mogą mnie skazać na śmierć... nie będę się skarżył... Ona wie, że jestem niewinny... ona mnie kocha zawsze i pomimo wszystkiego... a mnie nic więcej nie trzeba!... To dla mnie największa pociecha... Może się teraz stać co chce... żadne cierpienia mnie dotknąć nie będą w stanie!”
— Co to za serce poczciwe!... jaka dusza szlachetna! — mówiła młoda panienka, zalewając się łzami — i oni jego obwiniają!... przeciw niemu zwrócić się ma cała surowość prawa!... O! mój Boże... wielki Boże... gdzież więc jest sprawiedliwość Twoja!?...
— O sprawiedliwości boskiej, panienko — rzekł Motyl — nie trzeba nigdy wątpić!... Czasem się zdaje, że się ona myli, że się gdzieś błąka po manowcach... ale... jak mnie zapewniali mądrzy ludzie... zawsze w końcu... trochę prędzej czy trochę później, wraca na prostą drogę i zawsze swoje zrobi!...
— Masz słuszność, moje dziecko!... — zawołała Lucyna — byłam bardzo bliską zwątpienia i bluźnierstwa!... byłabym niewdzięczną i występną!... Dzięki tobie mój chłopcze odzyskuję nadzieję i wiarę...
— Doskonale panienka robi — rzekł chłopiec — bo oto właśnie mnie się widzi, że jest wielki powód mieć nadzieję... bo jak to zaraz panience powiem, jeżeli się Panu Bogu podoba wyciągniemy ztamtąd Piotra Landry...
— Jakim sposobem?...
— To dalszy ciąg mojej historyi... opowiem panience całą rzecz w krótkości... Jak godzina wizyty minęła pożegnałem się z podmajstrzym, i wysunąłem się przez furtkę więzienną, razem z dwoma czy trzema jegomościami, którzy przyszli tak jak ja odwiedzić kogoś z więźniów, a na których dotąd nie zwróciłem wcale uwagi...
Jużem był na ulicy, gdy wtem jeden z nich przysuwa się do mnie, i zaczepia w ten sposób:
— „Jak się masz mały Motylu!... Ho! ho!... jakoś widzę do góry głowę nosisz!... pycha cię nadyma... czy co!?... udajesz że nie poznajesz starych przyjaciół!... to wcale nie pięknie z twojej strony!...”
— Spojrzałem tedy uważniej na tego faceta, i poznałem go nareszcie. Był to niejaki Saturnin, niezły sobie chłopiec, ale robotnik nie osobliwy!... Pracował on w zakładzie przez dwa lata, może go i panienka pamięta, a potem sobie poszedł... bo mu się robić nie chciało... i żyje sobie... jak sam mówi... z własnych funduszów...
Nie czułem się wcale usposobionym do rozmowy, z kimkolwiek... odpowiedziałem więc bardzo grzecznie Saturninowi, „dzień dobry” i chciałem co prędzej sunąć tu do panienki, ale on mnie nie puścił, a widząc, że mam ochotę dać nogę, wziął mnie pod rękę bez ceremonii i rzekł:
— „Chwilkę cierpliwości, mój maleńki!... nie uciekaj tak prędko!... Przecież cię nie zjem... jestem twój przyjaciel, a nie żaden Turek! — i dodał ciszej — chcę z tobą pomówić o Piotrze Landry.