Tajemnica Tytana/Część druga/XLI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica Tytana |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1885 |
Druk | A. Pajewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Secret du Titan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Chciał z tobą pomówić o Piotrze Landry! — zawołała Lucyna.
— Tak, panienko...
— I cóż on ci mógł mieć do powiedzenia, o naszym nieszczęśliwym przyjacielu?
— To samo właśnie pytanie, zadawałem sobie sam, to samo pytanie jemu postawiłem... bo już nie potrzebuję mówić panience, że jak tylko się dowiedziałem, iż o Piotra rzecz idzie, nie myślałem już wcale uciekać!... On mi tedy mówi:
— „Podmajstrzy jest człowiek zacny i bardzo na swojem miejscu, ale... słyszę... głupstwo zrobił!... Co on miał za ansę do tego fanfarona, że go tak ni ztąd ni zowąd wsadził w kanał głową na dół!?...”
— Na to ja panienko, zawołałem, nieprawda!... i przysięgłem mu na wszystkie świętości, że Piotr Landry jest niewinny...
— „Pewno tak jest, kiedy tak mówisz! — odpowiedział Saturnin — ale swoją drogą, nabrało się przeciw niemu dużo ciężkich, zarzutów, i jego sprawa wcale nie jest dobra!... Wszyscy o tem wiedzą w więzieniu... a oni się na tem znają!... Biedny stary... już kiedyś tego próbował, i to jest recydywa!... kiepski interes!... Wpakują go za to na dwadzieścia lat do ciężkich robót, a może go nawet wyślą do Brestu lub Tulonu na wieczne czasy... Nie ma czego zazdrościć, nie świetny to los!...
Czy pryncypał i jego córka, zawsze się nim tak bardzo interesują jak dawniej?...”
— Odpowiedziałem tedy, że panienka interesuje się nim więcej jak kiedykolwiek, bo panienka wie dobrze, że w tej całej sprawie, on nie jest więcej winien niż dziecko nowo narodzone.„
— Kiedy tak — rzekł Saturnin — znalazłby się może środek na wszystko, i może by się udało wyciągnąć Piotra Landry z błota, w którem siedzi po uszy!... ”
— A jakiżby to był środek? — spytałem.
— „Słuchaj no ty mały! — zawołał wtedy Saturnin — i gadaj porządnie bez ogródki! Odpowiadaj czy ty jesteś chłopak porządny, solidny... któremu by można powierzyć spokojnie tajemnicę kolegi!... Tak czy nie!?...
— To ci mi dopiero pytanie! proszę panienki... Cóż to, nie znają mnie koledzy, czy co?... Cóż to, nie znają mnie koledzy, czy co?... Toć każdy wie, żeby mnie wprzód można pokrajać w paseczki, niż wydobyć ze mnie jedno słowo!... Daję ci słowo honoru, i głowę w zastaw Saturninie!... Możesz mówić śmiało... od ziemi jeszcze nie bardzo odrosłem, ale ufać mi można, jak gdybym miał wąsy większe niż u szewca!...
— „Kiedy tak — powiada mi on — to doskonale!... Mam do ciebie zaufanie, i, niech się dzieje co chce!... Wsunę ci w przyrząd uszny taką rzecz... co ci ani przez łeb nawet nieprzechodzi!... ale cicho!... sza!... ani mru-mru!... Jeżeli kiedy piśniesz słowo, zawiśniesz na suchej wierzbie i diabeł cię nie odczepi!...”
— Po co tu grozić — mówię ja — jakem dał słowo tom dał... i basta!...
— „Otóż słuchaj o co idzie!... Jestem przyjacielem od serca jednego z więźniów...”
— Myślę przecież — zawołałem, proszę panienki — iż ten twój przyjaciel nie jest, ani złodziejem, ani zbójcą!...
Saturnin zaczął się śmiać.
— „Co ci tam w głowie!... czego się boisz!... — rzekł — wiesz przecie, że mam serce jak z masła, muchy bym kłapaczką nie zabił, a cudzą własność szanuję tak, żebym z kieszeni bliźniego nie wziął okruszyny zeschłej bułki... Wiedz zatem, że wszyscy moi koledzy, są tacy sami kubek w kubek jak ja!...”
— Jeżeli nie zabił i nie okradł, ten twój przyjaciel, to za cóż siedzi w więzieniu? — spytałem — czy jest oskarżony niewinnie, jak Piotr Landry?...
— No!... tego widzisz znowu nie można powiedzieć... Biedny chłopak chciał poprostu zbogacić się łatwo kosztem skarbu!... To przecież niczyja krzywda!?... Wziął się do kontrabandy tytuniu, a ja, nie taję się widzisz przed tobą, trochę mu w tem pomagałem... A że jest chłopczysko za poczciwy, zanadto ludziom ufa, więc go złapali jak głupiego. Towar mu zabrali, a jego samego zapakowali do ciupy...
— Smutne to dla niego bardzo!... Ale jaki związek być może pomiędzy twoim przyjacielem a podmajstrzym?
— Zaraz zobaczysz... Mój kolega jest najpewniejszy, iż będzie skazany na karę kilku miesięcy... to mu się wcale nie podoba... przytem, widzisz ma interesa w Belgii, które wymagają jego obecności, i wbił sobie w głowę, żeby wziąć nogi za pas i dać nura... Oho’, filut zręczny okrutnie, przebiegła szelma!... ten mój przyjaciel, w jego mózgownicy, co minuta to nowa myśl, i tak do skutku!...
Nieboszczyk sławny Latude, o którym w teatrze na bulwarach grano cały melodramat, i który potrafił uciec z takiego słonia wszystkich więzień, jakim była Bastylia, brał by on fory... Otóż tedy ten bestya wynalazł sposób!... Wymyślił i rozmyślił na wszystkie strony sposób ucieczki. Nie powiem ci jak się do tego weźmie... byłoby to nadużyciem jego zaufania... Niech ci wystarczy wiadomość, że za trzy dni będzie on na świeżem powietrzu... około Liège i Brukselli, a wtedy kpi ze świata i ludzi!... Szukaj wiatru w polu!... Teraz przed chwilą, jakiem widział, że rozmawiasz po przyjacielsku z Piotrem Landry, którego położenie nie wesołe znam od a do z, przyszła mi myśl... spytałem się mojego kolegi, czyby nie miał ochoty wziąść sobie towarzysza podróży!?... Odpowiedział mi, że i owszem bo by mu było weselej, ale to się przecież rozumie, że nie darmo, tylko za jaką pokaźną sumkę płatną w połowie przed próbą generalną, a w połowie w jaką godzinkę po wielkiem przedstawieniu strasznej komedyi nogowania!... Jeżeli chcesz wiedzieć ile chce... to ci powiem zaraz: sześć tysięcy franków... jak bułka za grosz!... Nie ma targu i nie ma faktornego!... Jak myślisz?... co?... da się to zrobić!?...”
Lucyna przerwała chłopcu.
— Cóżeś mu odpowiedział, moje dziecko?... — spytała żywo...
— Cóż ja wiem panienko — wyrzekł ulicznik — panienka rozumie, że nie mogłem się sam decydować... sześć tysięcy franków to grube pieniądze... A że znów wiedziałem, że panienka nie pozostawi biednego naszego staruszka w nieszczęściu, jeśli dla jego ratunku wystarczy zwitek biletów bankowych, więc powiedziałem Saturninowi, że pójdę i powiem wszystko panience, a odpowiedź mu dam dziś wieczór, umówiliśmy się, że się spotkamy o dziewiątej godzinie na bulwarze du Temple, na przeciw teatru... Tam mi schadzkę wyznaczył, bo jak mnie się zdaje, prowadzi on tam handelek kontramarkami... Cóż mu mam powiedzieć panienko?... Co panienka robić każę?...
— Powiedz mu, że przystaję jaknajchętniej na jego propozycyę! — zawołała Lucyna z prawdziwem uniesieniem. — Sto razy przystaję!... nie raz!...
— Jeden raz wystarczy — wtrącił chłopiec.
— Pomyśl tylko sam — kończyła młoda dziewczyna — dla Piotra Landry wolność... to zbawienie!... Ukryjemy go, a tymczasem sprawiedliwy Bóg dopomoże do wyświecenia jego niewinności, i do oświecenia sędziów.
— Jeżeli już idzie o to gdzie schować poczciwca naszego — dorzucił Motyl wesoło — znam ja kryjówkę wyborną. Można obleźć cały Paryż i lepszej nie znaleść!... Tam by sobie mógł siedzieć spokojnie, pókiby mu się podobało bez żadnej obawy... a ja bym się podjął we własnej osobie nosić mu co noc pożywienie... żeby jakiej zdrady nie było!...
— Ale, powiedz mi, moje dziecko — pytała Lucyna — czy można zaufać słowu tego Saturnina?...
— Czy ja wiem, panienko, niby ręczyć za niego tak jakby za siebie samego nie mogę... to pewna!... Tak naprawdę powiedziawszy, to wszystko czem się trudni, jakoś bardzo dziwnie wygląda, jak na człowieka żyjącego z własnych funduszów, ale wydaje mi się być dobrym chłopcem, i nie sądzę żeby był na tyle niepoczciwym, i chciał nas oszukać w taki nikczemny sposób!...
— A wreszcie, cóż my na to poradzić możemy — mówiła, jakby odpowiadając własnym myślom panna Verdier — wahanie się, jest w tym razie niedozwolone i niemożliwe!... Na wszelki wypadek musiemy ryzykować!... Gdybyśmy nawet mieli tylko jedną szansę prawdopodobieństwa, to obowiązkiem naszym jest próbować szczęścia!... Miejmy nadzieję zatem!... i niech Bóg będzie z nami...
— Ach! panno Lucyno... panienko!... — wykrzyknął Motyl w zapale — szczęściem mi pani serce przepełnia!...
— Idź dziś wieczorem na bulwar do Saturnina — kończyła panna Verdier — i powiedz mu, że w dniu i godzinie, które niech sam oznaczy, pieniądze będą mu wręczone...
Motyl podskoczył z radości, jak klown cyrkowy, wykręcając się na pięcie, wybiegł z pokoju jak szalony.
Lucyna pozostawszy sama, pytała siebie, jakim sposobem zdoła pozyskać sumę sześciu tysięcy franków, które przed chwilą dać obiecała... Z początku myślała sprzedać kilka klejnotów jakie posiadała, ale obliczywszy istotną wartość tych przedmiotów, i po chwilce zastanowienia, przyszła do przekonania, że sprzedając je, dostałaby najwyżej pięćset lub sześćset franków...
Pozostał jej jeden tylko środek, a mianowicie: udać się do człowieka, którego uważała za swojego ojca.
Była przekonaną, że pan Verdier, pomimo swej chciwości, nie będzie mógł odmówić jej takiej pomocy, i w takiej wielkiej potrzebie... Wiemy jednak, że od kilku dni pan Verdier zamykał się uparcie w swoim pokoju, niechcąc widzieć nawet Lucyny, i trudno jej było dostać się do niego...
Potrzebuję koniecznie, abyś pozwolił mi widzieć się z sobą, na kilka chwil... Jest to niezbędnem...
Ratunek nieszczęśliwego zależy od tej rozmowy...
Na Boga zaklinam cię ojcze, nie zostawiaj mnie dłużej samej sobie!... nie stawiaj mnie w fatalnej konieczności popełnienia nieostrożności, która będzie może nie do naprawienia...
Dla czego obawiasz się przyjąć mnie?... Wszakże córka nie ma i mieć nie może chęci, czynienia wyrzutów ojcu swemu!...”
Po zapieczętowaniu tego lakonicznego biletu, Lucyna wsunęła go pode drzwi pokoju Jakóba Lamberta i, oparłszy się o ścianę wprost tego pokoju, czekała...
Upłynęły dwie godziny.
Może kapitan Atalanty, pogrążony w ciemnych i głębokich
rozmyślaniach, nie zwrócił wcale uwagi na podłogę, na której leżał czworokątny papier, zaledwie widzialny; a może też nie chciał odpowiedzieć i odmawiał wejścia córce, chociażby tylko na chwilę, do swej smutnej i dzikiej samotni...
Lucyna zaczęła rozpaczać...
Nadeszła noc; głęboka ciemność pokój okryła, tylko naprzeciw niej, słaba smuga światła zarysowana na podłodze, wskazywała, że pokój pana Verdier był oświetlony...
Nakoniec, w chwili gdy młoda dziewczyna, miała już z okropnem zniechęceniem w sercu, wrócić do siebie, odgłos wolnych kroków dał się słyszeć wewnątrz; klucz się obrócił w zamku, drzwi się otworzyły, i Jakób Lambert ukazał się na progu, trzymając w jednej ręce lampę, a w drugiej bilet, który podniósł z podłogi i odczytywał.
Był on w tej chwili podobny do lunatyka, w stanie magnetycznego snu; jego wzrok bez wyrazu, błądził bezmyślnie, i nie spoczywał na niczem.
Przeszedł obok Lucyny, prawie jej dotknął nie widząc, i szedł w głąb korytarza, lecz młoda panienka zatrzymała go, szepcząc głosem słabym i drżącym:
— Mój ojcze!...
Jakób Lambert zadrżał cały i odwrócił się szybko.
— Ach! to ty! — rzekł tonem surowym.
— Tak, mój ojcze...
— Co tu robiłaś?...
— Czekałam na odpowiedź...
— Właśnie ci ją niosłem...
— Mój ojcze, czy zgadzasz się mnie wysłuchać?...
— Dobrze... możesz wejść, jestem gotów...
Wymawiając te słowa, puścił przed sobą Lucynę, a skoro przeszła próg, zamknął drzwi za nią i spuścił rygiel. Potem podszedł do dużego biurka, które zajmowało największą ścianę w pokoju, i na tem biurku postawił lampę obok otwartego pudełka z pistoletami, następnie usiadł, i przez kilka sekund siedział tak nieruchomy i milczący.
Lucyna patrzyła na niego ze zdziwieniem, i prawie ze strachem. Nie widziała go od czterech dni, a te cztery dni wystarczyły, aby się postarzał o kilka lat...