Tajemnica Tytana/Część druga/XLII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica Tytana |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1885 |
Druk | A. Pajewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Secret du Titan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Straszne męczarnie, które od ostatniej rozmowy z Maugironem, torturowały Jakóba Lambert; niepokoje okropne, które mu nie dawały spoczynku we dnie, i w nocy: trwoga, która go dreszczem przejmowała bezustannie, to o majątek swój, to o swoją wolność, a może nawet o życie, zbieliły prawie zupełnie jego włosy i brodę, na których zaledwie dotychczas, tylko gdzieniegdzie siwy włos się ukazywał.
Szeroka sina kresa, zarysowała się wokoło wklęsłych oczu i zaczerwienionych powiek; głębokie fałdy, podobne do szram, rozciągały się od nozdrzy i tworzyły jakby czarną opaskę dokoła zsiniałych ust; nakoniec policzki mu zapadły, zwiędły i pomarszczyły się... Twarz jego stała się podobną do maski, niemal bydlęcej, jaką widzimy zamiast twarzy, na starożytnych biustach Tybera.
Jakób Lambert podniósł głowę, utkwił w Lucynie oczy ponure, których źrenice zblakłe, wydawały się w tej chwili jeszcze bledsze jak zwykle.
— Chciałaś mnie widzieć, moje dziecko — rzekł wolno, z łagodną melancholią, ale bez tej serdeczności ojcowskiej, tak jak to słyszeliśmy w ich poprzednich rozmowach.
— Tak, mój ojcze — odpowiedziała Lucyna.
— To widzenie w istocie jest potrzebne — odpowiedział ex-kapitan Atalanty — i to jest tak koniecznem, że gdybyś ty była nie przyszła do mnie, ja byłbym poszedł z pewnością dziś wieczór po ciebie... Chcesz zemną mówić o Piotrze Landry, czy nie prawda?...
— Tak, mój ojcze.. chcę mówić z tobą o nim.
— Powiedziałaś sobie zapewne, że byłem bardzo okrutny i bardzo podły nie wstrzymując kłamstwa, na ustach oskarżyciela, i że nie zawołałem: Ten człowiek jest niewinny!... Zbrodniarzem jestem ja!...
— Mój ojcze — wyszeptała młoda dziewczyna — Bóg mi jest światkiem, że sobie niepozwalam tak cię sądzić!...
— To jest, że szacunek jaki masz dla mnie zamyka ci usta; ale w głębi duszy sądzisz mnie, potępiasz mnie!... I tak jest istotnie... ja wyrok twój zatwierdzam!... Tak jest, postąpiłem podle!... brakło mi w danej chwili odwagi do zniszczenia jednem słowem wysokiego stanowiska jakie zajmuję, i do rzucenia się dobrowolnie w głąb otwartej u stóp moich przepaści... Szał mnie opanował!... bałem się!... i szukałem ocalenia w podłości, która mnie dziś boleścią i wstrętem przejmuje...
— Mój ojcze!... — wyrzekła żywo Lucyna — ten błąd, który opłakujesz, a który zaiste pojąć i wytłomaczyć łatwo, gdyż w tak strasznych chwilach zabraknie nieraz odwagi najodważniejszym... ten błąd Bóg ci dozwala naprawić...
— Jakim sposobom? — spytał Jakób Lambert.
— Przypadek, albo raczej Opatrzność, zsyła nam sposobność pewną, uwolnienia Piotra Landry z więzienia...
— Nie rozumiem!... O jakiej sposobności mówisz?...
— Jeden z więźniów... towarzysz niedoli zacnego podmajstrzego, przygotowywał długo i cierpliwie dla siebie samego plan ucieczki, i ma go wykonać niezawodnie!... Ten człowiek, zobowiązuje się wyprowadzić z sobą Piotra Landry z więzienia, za cenę sześciu tysięcy franków... tę sumę, mój ojcze, obiecałam w twojem imieniu, i mam nadzieję, że mi jej na ten cel nieodmówisz!...
— Miałaś słuszność rachując na mnie — wymówił Jakób Lambert po chwili milczenia — zrobiłbym bez wahania poświęcenie jeszcze o wiele większej sumy pieniędzy, niż ta, której żądasz dla uratowania niewinnego, a który cierpi za mnie!... Na nieszczęście, to poświęcenie jest od tej chwili bezużyteczne...
— Bezużyteczne! — krzyknęła Lucyna przerażona — co mówisz, mój ojcze?...
— Ucieczka, na którą liczysz, kiedy ma nastąpić?...
— Za trzy dni...
— A więc powiem ci, że za trzy dni Piotr Landry będzie wolny, nie dla tego żeby umiał oszukać czujność stróżów swoich i uciec, ale dla tego, że jego niewinność będzie ujawniona, głośno uznana, i zmusi drzwi więzienia do otwarcia się przed człowiekiem uczciwym, niesprawiedliwie oskarżonym!...
— Niewinność Piotra Landry będzie uznana! — szeptała Lucyna — mój ojcze... mój ojcze... ty wiesz dobrze, że to niepodobieństwo!...
— Dla czego?...
Młoda dziewczyna spuściła głowę i milczała.
— Ja cię rozumiem i dokończę twojej myśli — odpowiedział Jakób Lambert. — Chcesz powiedzieć że prawdziwy winowajca nie może, nie powinien wpaść w ręce sprawiedliwości, bo prawdziwym winowajcą jestem ja!...
Lucyna wzdrygnęła się cała i zamilkła.
— Oh! bądź spokojna, moje dziecko — kończył ex-kapitan Atalanty z uśmiechem pełnym goryczy — nazwisko, które nosisz nie będzie zniesławione przed kratkami sądowemi!... Wyrok żaden go nie splami!... Mówiłem ci, że Piotr Landry będzie wolny za trzy dni... Podaję teraz, że za trzy dni ja żyć nie będę...
— Ty, mój ojcze!... ty żyć nie będziesz! — krzyknęła młoda dziewczyna z niewysłowioną trwogą — wielki Boże, co mówisz!...
— Mówię prawdę... Nie chcę żyć dłużej, i mam odwagę skończyć z życiem...
Jakób Lambert wziął z biurka leżący obok pistoletów papier, zapełniony pismem i podał go Lucynie mówiąc:
— Czytaj!...
Młoda dziewczyna porwała chciwie arkusz i przebiegła go oczyma.
Oto co przeczytała:
„Nie obwiniajcie nikogo o moją śmierć!... Dobrowolnie zabijam się sam, bo nie mogę znieść myśli hańby jaka nad głową moją zawisnąć może.
W chwili, gdy mam stanąć przed Bogiem i zdać rachunek zo wszystkich moich czynów, Jego najwyższej sprawiedliwości, przyznaję się uroczyście, że jestem jedynym sprawcą zbrodni, jaką spełnić usiłowałem na osobie pana Maugiron, i przyznaję, że zeznanie tego ostatniego jest fałszywe i kłamliwe we wszystkiem, co dotyczy Piotra Landry, nigdy niewinność nie była tak zupełną i nie była tak zapoznaną, jak nią jest niewinność nieszczęśliwego podmajstrzego mojego zakładu.
Te kilka wierszy, nakreślone ręką, która za chwilę zesztywnieje, niech będą moim testamentem.
Nie mam innych spadkobierców prócz Lucyny, mojej jedynej córki; ona posiada całą moją miłość, i będzie posiadała po mnie cały majątek, bez żadnego ścieśnienia.
Znam zanadto dobrze moją córkę, abym nie miał tej pewności, że wynagrodzi sowicie i wspaniałomyślnie Piotra Landry, za to co wycierpiał za mnie; nie mam jej nic do rozkazania pod tym względem.
Przepraszam ludzi, którzy zmuszają mnie do tego co czynię, błagam o przebaczenie Boga za tę nową zbrodnię, jakiej się dopuszczam, odbierając sobie życie... Mam ufność w jego nieskończonem miłosierdziu, i błagam go aby mnie przyjął na swoje łono...
Lucyna nie mogła podejrzewać niegodnej komedyi, jaką odgrywał w tej chwili z przerażającą zręcznością Jakób Lambert. Widziała się w obec samobójstwa, które zdawało się być bliskiem spełnienia, i fatalny papier wypadł z jej rąk...
Ex-kapitan podniósł go, położył palec na niedokończonym wierszu, i dodał:
— Widzisz teraz moje dziecko, że nie brak tu nic prócz daty...
— Mój ojcze... mój ojcze... — łkała młoda dziewczyna, padając na kolana, bo nie miała siły stać — powiedz, że mi się śniło, że mnie prześladowało straszne widzenie, powiedz, że nie myślisz o śmierci!...
Jakób Lambert wyciągnął z uśmiechem rękę ku pistoletom, które-spoczywały w palisandrowem pudełku wybitem zielonem suknem. Wziął jeden z nich do ręki, odwiódł kurek i rzekł:
— W chwili gdy położę datę pod tem pismem, przyłożę do mojej skroni lufę tej broni... nacisnę... ot tu.... w tem miejscu, i dusza moja uleci w nieznane światy...
— Mój ojcze! — zawołała Lucyna głosem błagalnym — w imię nieba nie mów tak, bo mnie doprowadzasz do szaleństwa!... Dla czegóż to straszne postanowienie?...
— Ponieważ, jak ci powiedziałem, jest to jedyne rozwiązanie; rozwiązanie nieuniknione smutnego dramatu mojego życia...
— Nic ci nie przeszkadza żyć...
— Czy myślisz, że tak już nisko upadłem, iż mi się uśmiecha życie, nawet w czerwonej opończy galernika!?... Czyż i ty chciałabyś widzieć ojca swojego pracownikiem pontonów?... Nie moje dziecko, nie!... Lepiej umrzeć!... Sto razy lepsza śmierć niż hańba!...
— Ojcze mój!... cóż ty mówisz ciągle o galerach i hańbie!... Czyż nie jest w twojej mocy uniknąć jednego i drugiego...
Uczyń aby Piotr Landry był wolny!... Zapewnij mu, za Paryżom, za Francyą byt szczęśliwy i spokojny... Pozwól mi czasem odwiedzić go, bo on mnie kocha i widok mój jest szczęściem dla niego!... Potem, raz spełniwszy ten obowiązek, zapomnij błędu, którego ci nikt nigdy wyrzucać nie będzie!... Zapomnij o jedynym błędzie w ciągu długiego żywota bez skazy!...
Jakób Lambert spuścił głowę.
— To niepodobna!...
Lucyna podniosła się gwałtownie i wykrzyknęła prawie z gniewem:
— Jeszcze ten wyraz!... zawsze ten straszny wyraz!... niepodobna!...” Wyraz, o który wszystko się łamie i rozbija!... Powiedz, że mi przynajmniej ojcze, dla czego to niepodobna!?....
— Dziecię moje!... ty nawet wyobrazić sobie nie możesz, w jak okropnem położeniu znajduje się twój ojciec!...
— Jakto!... więc ja jeszcze nie wiem wszystkiego?...
— Nie...
— Jeżeli tak jest, mój ojcze, zaklinam cię, powiedz mi to czego nie wiem!...
— Radzisz mi żyć i zapomnieć!... — rzekł Jakób Lambert — każesz mi zapomnieć o błędzie, którego nikt nie będzie znał... za który mi nikt nigdy wyrzutu nie zrobi!...
— Tak ojcze..
— Dowiedz się więc, że jeżeli za trzy dni nie umrę, za trzy dni policya wyciągnie swoją rękę nademną!... Za trzy dni pójdę zająć w lochu więziennym miejsce Piotra Landry, którego niewinność uznaną zostanie!
Lucyna cofnęła się przerażona.
— Któżby cię oskarżył?... — spytała.
— Maugiron...
Młoda dziewczyna chwyciła się za głowę oburącz, ruchem człowieka, którego szał ogarnia, i który usiłuje napróżno myśli swe utrzymać w porządku.
— Maugiron! — powtórzyła po chwili.
— Tak, Maugiron...
— Słyszę cię dobrze, ale zapewne źle rozumiem!... Dla czego wymawiasz to nazwisko?... Czego się możesz obawiać od tego człowieka?... Czyż nie byłam świadkiem okropnej sceny, w której nie chcąc zdradzić ciebie, nędznik ten oskarżył z zimną krwią niewinnego...
— Tak — odpowiedział Jakób Lambert — tak byłaś świadkiem tej sceny, ale w owej chwili, hałas jaki panował, głębokie wzruszenie, jakiegoś doznawała, sprawiły, że wiele drobnych szczegółów minęło dla ciebie niepostrzeżenie!... Tak naprzykład, niewidziałaś, iż zanim odpowiedział komisarzowi policyi, i zanim oskarżył Piotra Landry, Maugiron przybliżył się do mnie, i szeptał mi do ucha wyrazy, których nikt nie słyszał!...
— Cóż mówił?...
— Położył mi warunki straszne!... Naznaczył cenę za jaką chce mi sprzedać moje ocalenie!... Zostawił mi tydzień czasu do namysłu!... Tydzień ten już się kończy prawie... i muszę spełnić nałożone przez niego warunki, lub też uchylić głowę przed fatalnością!...
— Jakież więc — spytała Lucyna — są te warunki?, jaka cena twej wolności!?...
— Na co się zdało mówić o tem!?...
— Na cóż je przedemną taić!?... Mów, mój ojcze... Chcę wszystko wiedzieć...
— Naprzód... żąda olbrzymiej sumy...
— Jakiej?...
— Dwóch milionów...
— Daj mu je jaknajprędzej!... Daj mu więcej jeszcze jeżeli zechce!... Oddaj mu cały majątek jeżeli go to rozbroi... Mówiłam ci już, że niedostatek nie przestrasza mnie... Wreszcie Andrzej de Villers i ja, połączeni, będziemy pracowali wspólnemi siłami na ciebie, i Bóg mi świadkiem, że nam siły i odwagi po temu nie zbraknie!...
— Ach! gdybyż tu tylko szło o pieniądze!... nie wahałbym się ani chwili! — odrzekł Jakób Lambert — ale Maugiron jeszcze czegoś więcej żąda!...
— Jakie są jego wymagania!?
— Tych nigdy się nie dowiesz!...
— Dla czego?...
— Bo są szalone, bo są oburzające, i prędzej usta moje zamkną się na wieki, niżbym miał ich tłómaczem zostać...
— Czyż mam cię zaklinać nanowo?... czy mam paść na kolana i błagać cię z rękoma złożonemi?... czy mam się czołgać u twoich nóg?... Wszakże ty nie jesteś odpowiedzialny za wolę tego człowieka?... Na Boga zaklinam cię nie ukrywaj przedemną nic!..
— Chcesz więc abym mówił....
— Błagam cię...
— Wbrew mojej woli ustępuję ci!... Pamiętaj o tem!... Ja mówić, ja myśleć o tem nie chciałem!... Maugiron ośmiela się żądać twojej ręki... i widać jak nikczemnym mnie uważa jeżeli ośmielił się mi to powiedzieć!...;
Lucyna krzyknąwszy odskoczyła; przez kilka chwil była jakby piorunem rażoną.
— Widzisz więc — rzekł smutnie Jakób Lambert — widzisz... czyż nie lepiej bym zrobił gdybym milczał...
— A zatem, ten nikczemnik myśli o mnie... — wyjąkała młoda dziewczyna, prawie nie wiedząc co mówi; on chce abym została jego żoną!...
Kapitan schylił głowę nie odpowiadając nic.
— Więc zapomina o wszystkiem!... więc to co było jest niczem dla niego — mówiła dalej Lucyna. — Niepamięta, że spotwarzył moją matkę!... nie chce wiedzieć o tem, że w kajucie Tytana chciał zamordować ciebie mój ojcze, i że ty strącając go w fale portu, tylko życia swojego broniłeś!... On o tem wszystkiem zapomina!?...
— On tylko pamięta jedną rzecz.. — mówił Jakób Lambert — pamięta, że jestem w jego mocy!... i tę sytuacyę okrutnie chce wyzyskać!...
— Ale ja mam narzeczonego, mój ojcze — odpowiedziała młoda dziewczyna — narzeczonego którego kocham, i który ma zostać moim mężem...
— Co to obchodzi Maugirona?... On nie chce nawet przypuścić możliwości przeszkód!... Wola jego jest nieugięta!... Dla niego dwa tylko mogą być zakończenia: jednem jest jego małżeństwo z tobą; drugim, moja zguba.
— Taki związek byłby potworny!... on jest niemożliwy mój ojcze!...
To przecież ja wiem dobrze!... To też nie pozostawiając mojemu prześladowcy cienia nadziei odpowiedziałem formalną odmową na jego szalone żądanie i chciałem zachować w obec ciebie, co do tego smutnego przedmiotu, wieczne milczenie!... Zgóry uważałem się za skazanego; jedyną pociechą dla mnie w tej gorzkiej chwili jest ta, że ciebie nie pociągnę w przepaść razem z sobą...
Jakób Lambert usiadł przed biurkiem; wziął arkusz papieru, którego zawartość już znamy, umoczył pióro w kałamarzu i nakreślił kilka słów z najzimniejszą krwią.
— Mój ojcze — krzyknęła Lucyna — co robisz?...
— Widzisz... uzupełniam to zeznanie.. Kładę dzisiejszą datę... Lepiej skończyć zaraz... Za kilka minut, moje dziecię, nie będziesz potrzebowała obawiać się Maugirona, a szalona wściekłość tego nędznika stanie się bezsilna w obec ciebie!...
Równocześnie kapitan wziął w rękę jeden z pistoletów.
— Wyjdź z tego pokoju moje dziecko — dodał spokojnie nie powinnaś być obecną przy katastrofie jaka ma nastąpić... Pomyśl czasem o twoim ojcu, który, jeżeli był winny, był także bardzo nieszczęśliwy!... Poświęć mu kilka łez... kilka pacierzy... i nie złorzecz nigdy jego pamięci...
Jakób Lambert przerwał sobie na sekundę i podniósł rękę do oczów, potem wyrzekł głosem drżącym.
— Idź, moje dziecko... pozostaw mnie samym... Ale wprzód, moja córko kochana, chodź do mojego serca... chcę cię uściskać ostatni raz przed śmiercią.
Lucyna w głębi serca zrobiła już najwyższe postanowienie.
Rzuciła się w istocie w wyciągnięte ku niej ramiona ojca, ale zrobiła to w celu pochwycenia gorączkowo ręką pistoletu, o którego zatrzymanie, prawdę powiedziawszy były kapitan Atalanty słabo walczył..
— Co chcesz zrobić z tą bronią? — szeptał — czemu mi ją z rąk wydzierasz!?...
— Mój ojcze — odpowiedziała młoda dziewczyna — wyrzecz się stanowczo tego postanowienia!... Winna ci jestem życie, i moim obowiązkiem jest poświęcić je dla ciebie... Nie cofnę się przed spełnieniem niczego co z tego świętego obowiązku wypływa!... Przyjmę propozycyę pana Maugiron.... będziesz ocalony.... będziesz żyć...
Młoda dziewczyna dodała tak cicho, że usłyszeć tego nie mógł:
— A ja umrę za ciebie!...
— Co! — zawołał Jakób Lambert, jakby w przystępie szału jakiegoś — tybyś się zgodziła...
— Na to ohydne małżeństwo?... Tak, mój ojcze...
— Tak wielkie poświęcenie!... Taka miłość!... Ach nie!... Teraz ja odmawiam!... ja niepozwolę!... Nie!... nie mogę, nie powinienem przyjąć!...
— A jednak tak być musi, gdyż pod tym względem moja wola będzie tak nieugiętą, jak nią jest wola twego prześladowcy... Zostanę jego żoną... kładę tylko jeden warunek... Niech intercyza przedślubna moja podpisaną zostanie za trzy dni... Za trzy dni Piotr Landry musi być na wolności... Daj mi więc potrzebne pieniądze na zapłacenie jego ucieczki... Dostarcz mi środków aby mógł opuścić Francyę i, w chwili kiedy będę miała pewność, że wszelkie dlań niebezpieczeństwo minęło, podpiszę moje nazwisko na kontrakcie, obok nazwiska pana Maugiron...
Jakób Lambert dopiął celu.
Radość z ujrzenia się uratowanym tak cudownym sposobem z niebezpieczeństwa tak groźnego, przezwyciężyła na chwilę jego zwykłą chciwość. Otworzył jednę z szuflad biurka, wyjął z niej dwie paczki biletów bankowych, i podając je Lucynie, rzekł:
— Chciałaś na ten cel sześć tysięcy franków... oto jest dwadzieścia tysięcy... Czternaście tysięcy niezwłocznie pokryją koszta urządzenia się Piotra Landry za granicę...
Młoda dziewczyna wzięła bilety bankowe, zwinęła je i włożyła za gorset.
Lakób Lambert kończył:
— Jutro postaram ci się o paszport, z którym podmajstrzy będzie mógł przejechać przez granicę, bez narażenia się na powtórne aresztowanie... Myślę jednak, że będzie dobrze, jeżeli pozostanie kilka dni ukryty w Paryżu, zanim uda się do Belgii...
— Dobrze, mój ojcze...
— Teraz, droga córko, nie pozostaje mi nic, jak tylko jedna rzecz do powiedzenia. Twoje głębokie uczucie, twoja szlachetność dała ci pragnienie spełnienia wielkiej ofiary... Jeżeli zastanowienie wskaże ci, że poświęcenie to jest nad twoje siły, zaklinam cię na wszystko nie spełniaj go!... Aż do ostatniej chwili masz czas! Namyśl się dobrze, pamiętaj, że do tego momentu, w którym podpis położyć ci przyjdzie, można się cofnąć, a ja będę zawsze gotów umrzeć...
— Nie cofnę się, mój ojcze — odpowiedziała Lucyna tonem stanowczym.
Nachyliła czoło do ust Jakóba Lamberta, i nie dodawszy ani słowa wyszła z pokoju, w którym się odbyła scena, powyżej opisana, i poszła do siebie.
Były kapitan Atalanty zamknął za nią drzwi, i zacierając ręce, podczas, kiedy błyski ponurej radości rozjaśniły jego twarz, rzekł sam do siebie:
— Wygrałem!... Zwyciężyłem łatwiej niż się spodziewałem!... Przyznać istotnie trzeba... że ta scena samobójstwa, o którem mi się nie śniło, pomyślana była wybornie i odegrana po mistrzowsku!... Nie ma co mówić... Chybiłem powołanie!... Na scenie sławą bym się okrył!.. Jestem wielkim aktorem!...