Tajemnica Tytana/Część druga/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica Tytana |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1885 |
Druk | A. Pajewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Secret du Titan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Skoro Maugiron znalazł się sam, wzrok jego utonął w papierach rozrzuconych przed nim...
— Nieużyteczne i kompromitujące! — szeptał — nie chcę ich przechowywać u siebie ani pięciu minut!... Spalę je natychmiast!...
Świeca się paliła ciągle; całopalenie miało być ogólne. Wziął paszport i zbliżył do płomienia — już się zajął jeden róg papieru; sekunda jeszcze, a nie zostałoby nic, prócz troszki czarnego popiołu...
Naraz Maugiron odskoczył z gestem zdziwienia, zacisnął papier w ręku aby zagasić płomień, choćby parząc sobie palce.
Dwa nazwiska i data jaką spostrzegł, zmieniły w jednej chwili postanowienie jakie powziął pierwotnie.
Data była następująca: 3 październik 1839 rok. Nazwiska były te: „Atalanta” — „San-Domingo”.
— Atalanta!... San-Domingo!... październik 1839! — powtarzał młody człowiek — co to znaczy? Działałem za prędko i za lekkomyślnie! byłbym popełnił jeden z tych błędów, który się opłakuje całe życie... nie wiem sam co za przeczucie mi to mówi!...
Maugiron usiadł na jednej z kozetek, które stanowiły umeblowanie kiosku. Rozłożył przed sobą gruby arkusz papieru, prostując fałdy od zaciśnięcia jego ręki powstałe i zaczął czytać, czyli raczej uważnie badać zawartość z nadzwyczajną starannością, jak algebrzysta który chce wynaleźć rozwiązanie do zagadnienia posłużyć mogące...
Paszport, ów z pozoru nie przedstawiał nic nadzwyczajnego, nic coby na kimś obcym zrobiło wrażenie. Nosił on na sobie podpis konsula francuzkiego w San-Domingo. Był wydany 3 października 1839 roku, panu Achilesowi Verdier, negocyantowi francuzkiemu, posiadaczowi dóbr na wyspie San-Domingo, opuszczającemu kolonie z małą swą córeczką Lucyną Verdier, dla powrotu do Francyi na statku „Atalanta”.
Maugiron odczytał kilka razy ten dokument.
— To to samo!... zupełnie to samo!... — wykrzyknął potem — niepodobna mieć cienia wątpliwości!... Ale jakim się to stało sposobem, że to nazwisko Verdier, tak często wymawiane przy mnie od kilku dni, obudziło dziś dopiero moje wspomnienia po raz pierwszy?...
Zamyślił się chwilę, potem odpowiedział sobie:
— Nic zresztą zwyczajniejszego. To nazwisko Verdier jest bardzo pospolite... Przeglądając karty kalendarza handlowo-przemysłowego, znalazłbym w samym Paryżu, pięćset osób, które je noszą!...
Byłem tak młody, wreszcie te wspomnienia sięgają tak daleko! Aby rozżarzyć światło w głębi mojej pamięci zamglonej, potrzeba było tej daty, tej wyspy, tego statku, złączonych razem na jednym arkuszu papieru!...
Maugiron zatrzymał się. Zagłębił ręce w gęstych swych włosach, i puścił wodze myślom czyli raczej głęboko się zastanawiać począł.
Nagle opuścił głowę i zmarszczył czoło.
— Myślałem, że już zrozumiałem — wyszeptał głosem złamanym — byłem szalony!... rozumiem jeszcze mniej niż przedtem! To co się stało zdawało mi się prostem, a tymczasem mój rozum w tej chwili rozbija się o nieprawdopodobieństwa!... Czy umarli powstają z grobu?... Achiles Verdier i jego córka żyją!... A jednakże na własne oczy widziałem ich ciała pochłonięte przez fale morskie!... Co znaczy ta dziwna tajemnica? Muszę jej koniecznie dociec!...
Maugiron porzucił paszport, i zaczął przeglądać inne papiery.
— Metryka urodzenia Achilesa Verdier... metryka ślubu; metryka urodzenia jego córki... Ah! kwit na zastaw towarów na statku Atalanta — podpis Jakóba Lambert, kapitana statku... Jakób Lambert!
— Tak, tak właśnie nazywał się kapitan...
Może i tego odnajdę!... Ten sam jeden wyszedł cało z katastrofy!... Jeszcze go widzę!... klęczał na szczycie skały morskiej... Achiles Verdier wyciągał do niego błagalnie dłonie!... Nie pochylił się nawet aby ją ująć!...
Maugiron pogrążył się w milczeniu i rozwadze. W tem w jednej chwili twarz mu się rozjaśniła; a fizyognomia przybrała wyraz tryumfu. Takiż sam wyraz mieć musiała lizyognomia Archimedesa w chwili, gdy wybiegając jak szalony z kąpieli, wykrzyknął sławne swoje „Eureka!“ Znalazłem!...
— Gdyby tak było!.. — wyszeptał — ach! gdyby tak było! To jednak tak być musi!... Zresztą wszędzie dokoła tajemnica niezgłębiona, zagadka niezbadana!... To jedyne jej rozwiązanie!... Na każdej innej drodze myśl moja o niedorzeczności się rozbija, na tej jednej tylko zatrzymuje się komunikacyi i ta jedna jest możliwą. A zatem tak jest... Zatem dobrze odgadłam!... Jeśli tak jest... zwyciężyłem!... Jestem u celu!... Mam majątek!...
Wiewiór i Gobert myślą, że skradli z kassy żelaznej nędzną tylko garść biletów bankowych! — Idioci!... Od tej chwili już może, szpargały z tego portefelu warte będą dla mnie miljon!... i ja spalić je chciałem!... Na szczęście w porę się wstrzymałem!... O! moja gwiazdo, moja gwiazdo, tyś nie znikła z horyzontu!... błyszczysz jasno, i ja ci na klęczkach cześć oddaję!...
Maugiron spojrzał znów na zegarek.
Dwie godziny upłynęły od jego powrotu na ulicę Amsterdam.
Pozbierał starannie papiery, przed chwilą wzgardzone, a które w tej chwili uważał za najcenniejsze skarby; włożył je napowrót do portfelu, który zamknął, i opuszczając kiosk przeszedł ogród i wstąpił do domu.
Tu zmienił toaletę wieczorną na elegancki ranny kostium, a ponieważ czuł potrzebę wzięcia zimnej kąpieli dla uspokojenia nerwów zbyt naprężonych, wyszedł dawszy rozkaz woźnicy, aby założył Blanka do powoziku na godzinę punkt dziesiątą.
O godzinie dziesięć minut na jedenastą, Maugiron zjadł prędko dwa półsurowe kotlety, wypił butelkę wina Bordeaux w jednej z restauracyi na bulwarach, potem kazał się zawieść do zakładu.
Spodziewał się znaleźć zakład w nieporządku, cały wzburzony i spotkać na swojej drodze same tylko twarze pomięszane, po odkryciu kradzieży spełnionej poprzedniej nocy... Tymczasem wszystko było w zupełnym spokoju...
Piotr podmajstrzy, doglądał robotników. Twarz jego wydawała się spokojniejszą, weselszą i mniej ponurą niż zwykle. Wypadkiem spotkał się z Maugironem i ukłonił mu się, bez uniżoności wprawdzie, ale grzecznie.
— Jak widać — pomyślał młody człowiek — bomba jeszcze nie pękła!... Jeszcze nic nie wiedzą... Inkassent banku nie był widać jeszcze!...
Zwrócił się do jednego z robotników, który obok przechodził i zapytał go:
— Mój przyjacielu bądź tak dobry i objaśnij mnie czy pan Achiles Verdier przyjechał?
— Nie jeszcze, proszę pana — odpowiedział robotnik — ale tylko go patrzeć... przyszła dziś rano wiadomość od niego, przybędzie tu w samo południe na swoim statku „Tytan!” Wspaniały statek panie, nie wiele jemu podobnych przybywa do Paryża... o nie!...
Była godzina jedenasta. Lucyna i pani Blanchet wyszły z głównego gmachu, i usiadły pod werendą, pokrytą pnącemi się roślinami, które tworzyły rodzaj żelaznej kołyski przed głównem wejściem. Koszyk umieszczony na małym stoliku zawierał robótkę młodej panienki. Pani Blanchet nie miała zwyczaju oddawać się przy rozmowie jakiejkolwiek pracy. Ta zacna wdowa, po poruczniku straży ogniowej, uważała że nic nie może być więcej dystyngowańszego niż bezczynność.
Maugiron zbliżył się do dwóch kobiet i powitał je.
— Pani widzi — rzekł do Lucyny — moje pragnienia jaknajśpieszniejszego wejścia w stosunki z ojcem pani, tak dalece, że aż jestem niedyskretny i natrętny... przybywam tak rano bo chcę uprzedzić jego przyjazd...
— Niedyskretnym i natrętnym! — odpowiedziała młoda panienka — pan być nie możesz!...
— Nigdy, panie, nigdy! — wykrzyknęła pani Blanchet z głębokiem przekonaniem. — U! nigdy! Śmiertelnik, tak hojnie uposażony przez naturę, jak pan, i taki w obejściu się swem wzniosły i szlachetny, jeśli wnosi w monotonię prozaicznego życia dwóch słabych kobiet, to coś, czego nazwać nie umiem a co jest idealne i tak poetyczne, witany być musi z prawdziwą i niekłamaną rozkoszą a żegnany gdy odejść już zamierza z głębokim żalem i boleścią...
Zachwycona sama sobą i swoją mówką pani „do towarzystwa”, przybrała seraficzną pozę...
— Ach! pani Blanchet!... pani Blanchet — odpowiedział Maugiron, śmiejąc się — pani mnie zawstydza, słowo honoru... rumienić się muszę!... Nie mogę brać do siebie tych słów pochlebnych... daleki jestem od tej zarozumiałości abym miał sądzić, że na nie zasługuję... Wstrzymaj pani ten potok eterycznej poezyi na swych niewyczerpanych ustach!...
— Pozwoliłam przez chwilę mówić mojej duszy — szeptała pani Blanchet — to coś pan usłyszał jest słabem echem moich myśli...
Dobra kobieta, jak to łatwo spostrzedz było można, nie miała wcale ochoty zmuszać do milczenia „echa swoich myśli”. Na szczęście, przybycie Andrzeja de Villers zmieniło tok rozmowy.
{{tab}Kassyer, widząc przechodzącego, koło wpół otwartego okna bióra, swojego protektora, pospieszył go powitać.
Andrzej liczył wprawdzie stanowczo na obietnicę Maugirona, i wierzył w jego przyjazne dla siebie usposobienie, niemniej jednak nieufność tak wielka i tak energicznie wypowiedziana przez podmajstrzego, wywołała w nim samym trwogę i niepokój, z którego nie zdawał sobie sprawy, ale zapragnął gorąco być obecnym jak najczęściej przy rozmowie młodego człowieka z Lucyną.
Andrzej zbliżył się do trzech osób rozmawiających, uścisnął rękę, którą mu podał Maugiron, i położył potem palec na ustach aby zalecić swemu protektorowi milczenie i dyskrecyą w przedmiocie spędzenia poprzedniej nocy.
Maugiron odpowiedział tylko wzruszeniem ramion, które wyraźnie oznaczało: — Bądź spokojny... nie wymówię ani jednego nierozważnego słowa!... Cóż, u diabła!... przecież wiem co to jest utrzymać tajemnicę...
— Pan pewnie ma coś niezwykłego do zakomunikowania pannie Lucynie, panie kassyerze, jeżeli tak opuszczasz swoje stanowisko, nie będąc wołanym? — spytała pani Blanchet, tym tonem aroganckim, który chętnie przybierała w obec nielubianego przez siebie Andrzeja.
Młody człowiek zaczerwienił się, a niecierpliwy ruch jaki zrobił, zdradził iż nie może znieść podobnego upokorzenia, nawet ze strony kobiety, wobec Lucyny i Maugirona.
Młoda panienka zrozumiała, albo raczej odgadła uczucia Andrzeja, bo odpowiedziała żywo:
— W istocie, pani Blanchet, nie mogę zgodzić się na to coś pani powiedziała. Pan de Villers jest tylko sam jeden panem swojej woli i jedynym sędzią swoich postępków. Ponieważ opuszcza biuro, to znaczy, że go nic tam w tej chwili nie zatrzymuje, tego jestem pewna, i z mojej strony jestem mu bardzo obowiązaną, że przyszedł tu do nas, bo jego obecność przy nas jest mi zawsze przyjemną...
Pani Blanchet przygryzła wargi. Andrzej położył rękę na sercu, które radość przepełniała.
Jakiż to balsam gojący na ranę zrobioną przez starą i złośliwą kobietę!...
— Dzięki pani za te dobre słowa — wyrzekł — są mi one bardzo drogie i jestem za nie głęboko wdzięcznym!... Przyszedłem powiedzieć pani, że moja ostatnia praca skończona... książki są w doskonałym porządku... Najsurowszy krytyk, napróżnoby szukał jakiego zaniedbania lub pomyłki... Ojciec pani może przyjechać...Ośmielam się mieć nadzieję, że będzie zadowolony...
— Ja się też spodziewam, panie Andrzeju... — odpowiedziała Lucyna — czyli raczej ja jestem tego pewną...
Któżby nie umiał ocenić, nie będąc niesprawiedliwym i niewdzięcznym, poświęcenia i pracy takiej jak pańska?...
Zaledwie Lucyna skończyła te słowa, kiedy podmajstrzy, stojący od jakiegoś czasu na progu zakładu, podszedł do werendy, i zwracając się do Andrzeja, zawołał:
— Panie Andrzeju, oto inkasent z banku, idzie nadbrzeżną ulicą z torbą i portfelem... Za pół minuty będzie tu...
— To dobrze! — odpowiedziała wesoło Lucyna — niech idzie!... będzie dobrze przyjętym jak zwykle!... Nasz dom, chwała Bogu, nie należy do tych, którym przybycie inkasenta banku, sprawia niepokój i trwogę!... Doprawdy, ja ich nawet lubię tych zacnych ludzi, z uczciwemi twarzami, i lubię ich fraki popielate...
— Oto właśnie wchodzi — rzekł podmajstrzy.
Rzeczywiście człowiek około piędziesięciu lat mieć mogący, w mundurze, o jakim wspomniała młoda panna, wszedł w dziedziniec i skłonił się zdaleka pannie Verdier, z grzecznością i szacunkiem jaki każdy porządny urzędnik banku Francyi winien jest spadkobierczyni kilku miljonów.
— Idę już — rzekł Andrzej powstając i udając się w stronę biura.
— Lont zapalony! — pomyślał Maugiron. — Zaraz nastąpi wybuch!...