Tajemnica Tytana/Część druga/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica Tytana |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1885 |
Druk | A. Pajewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Secret du Titan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jak tylko Lucyna się oddaliła, pani Blanchet majestatycznie powróciła do swego pokoju, mówiąc do siebie:
— Jak prawdą jest to że nieboszczyk Blanchet był oficerem straży, i szczęśliwym małżonkiem, i że pan Albert Maugiron jest arcydziełem natury, szczytem wykształcenia i rycerskości naszych czasów, tak prawdą jest również, że nie chciałabym być w tej chwili, w skórze naszego kochanego kassyereczka!...
Pan Verdier, gotów mu łeb rozbić, a ja nie jestem daleką od przypuszczenia, że pan Andrzej zasłużył na to surowe obejście się z nim. W każdym razie, i jakkolwiekby się to skończyło, będziemy od niego oswobodzeni, a i to już jest zysk prawdziwy! Nie mogę go zcierpieć!... nie!... jego obecność działa mi na nerwy!... lubię tylko istoty dystyngowane, a on jest pospolity jak podpłomyk owsiany!...
Podczas tego monologu „damy do towarzystwa“ Maugiron zwrócił się do Andrzeja z temi słowy:
— Mój kochany panie, jestem na twoje usługi, gotów rozpocząć śledztwo w każdej chwili... Ale co ci jest? — dodał. — Dla czegóż tak wielkie zgnębienie!?... W podobnych okolicznościach nie można poddawać się cierpieniu i trosce... trzeba energii!... cóż u diabła!.. przecież jesteś mężczyzną!...
Andrzej opuścił ręce z gestem zniechęcenia.
— Eh!... Tak! — zawołał — pan mi radzisz abym miał energię!... siłę...
— Rozumie się!...
— Czy ja je mieć mogę?...
— Dlaczegóżby nie?...
— Andrzej wzruszył ramionami.
— Słuchaj pan — odpowiedział — wyglądasz pan w tej chwili z tą radą, jak doktór, który radzi choremu: — „radzę panu abyś był zdrów!...”
— Rada byłaby dobra!... — odpowiedział Maugiron z uśmiechem.
— Tak... ale na nieszczęście, chory nie mógłby pójść za nią... czy pan nie rozumiesz mojego położenia?...
— Ja je doskonale rozumiem, i znajduję je o wiele mniej strasznem, niż je pan sobie sam przedstawia...
— Jakto! więc pan nie słyszałeś, przed chwilą, nie godnego zarzutu, jaki mi w twarz rzucono?...
— Czy pan mówi na seryo?... nie rozumiem tego doprawdy, komuby się śniło, przywiązywać wagę do słów starej, zwaryowanej baby, jak pani Blanchet?... sama nie wie co mówi!... pańska uczciwość jest nieposzlakowana, wszyscy to wiedzą, i nikt upewniam pana, nie pozwoliłby sobie jej podejrzewać...
— Ci co mnie znają, nie będą wątpili o mnie... wierzę w to... spodziewam się tego... ale inni!...
— O kim pan mówisz?...
— O tłumie!... o obcych!... o obojętnych!... o wszystkich!... plama hańby, plama niezatarta, niezmazana, odtąd przywiązaną będzie do mego nazwiska...
— Plama hańby niezmazana!... — powtarzał Maugiron ze zdziwieniem, które wydawało się szczerem.
— Jakżeby mogło być inaczej? — kończył Andrzej. — Pytam się pana samego, cobyś pan myślał o kassyerze, wypędzonym przez pryncypała, na drugi dzień po kradzieży, gdybyś nie znał tego kassyera... Powiedziałbyś pan sobie: „Zlitowano się nad nim i nie oddano go w ręce sprawiedliwości!... albo może brakowało przeciw niemu dowodów... ale na pewno to jest złodziej!...”
— Gdyby się tyczyło odprawionego kassyera — odpowiedział Maugiron — może rzeczywiście niektóre osoby, zbyt porywcze w sądach, mogłyby sformułować tak surowe zdanie swoje... Ale cóż panu pozwala przypuszczać, że pan Verdier może pomyśleć o popełnieniu względem pana tak wielkiej niesprawiedliwości?...
Andrzej wybuchnął gorzkim śmiechem, którego aż przykro było słuchać.
— Pan wątpisz! — wykrzyknął po chwili — widać to od razu, żeś pan nigdy nie żył w pobliżu pana Verdier, i że pan go nie znasz zupełnie...
— Wypędzi mnie za drzwi z gniewem, z wściekłością, z wymysłami i groźbą!... podniesie rękę na mnie... może mnie uderzy... może mnie zabije... Niczego się spodziewać od niego nie można, wierz mi pan!... ani litości... ani przebaczenia!...
— To prawda — szeptał podmajstrzy, który stał nieruchomy o kilka kroków, od dwóch młodych ludzi i słyszał ich rozmowę, — ani litości, ani przebaczenia... nic!...
— Ale — wyrzekł Maugiron — coś pan zrobił aby zasłużyć na tak straszny gniew?... jesteś niewinny.
— Jestem winny w obec niego, i w jego oczach...
— Czego?...
— Kradzieży jego pieniędzy...
— Czy mogłeś jej przeszkodzić?...
— Może, bo nakoniec, gdybym był tu, złodzieje możeby nie spełnili zbrodni... nie obudziwszy mnie... przynajmniej można tak przypuszczać... ale mnie tu nie było.
— Zkądże się on dowie o tem!?...
Andrzej wzruszył ramionami...
— Gdyby nawet nie było nikogo, prócz pani Blanchet, aby mu to powiedziała, będzie wiedział w godzinę po przyjeździe...
— Czy nie można nakazać milczenia, tej złej kobiecie?...
— Próżne marzenia, byłoby to samo co w biegu powstrzymać kulę armatnią!...
— Ależ ostatecznie, kto ma za sobą sprawiedliwość i prawdę, ten musi przecież znaleść środki pokonania człowieka... i jeżeli pan Verdier nie jest warjat...
— On warjatem nie jest — przerwał Andrzej — jest to nawet do pewnego stopnia człowiek sprawiedliwy, a jednakże nie będzie chciał wysłuchać mnie... nie będzie i chciał niczego słuchać!... nic go nie wzruszy!... zresztą wypędzając mnie, znieważając, uderzając mnie w twarz, będzie w swojem prawie!... Jego pieniądze były powierzone mnie, jego pieniądze zniknęły, a jego pieniądze, dla niego, to więcej niż jego krew, niż życie, więcej niż córka!... Przebaczyłby może, gdyby mu kto wykradł córkę!.. nie przebaczy... nie daruje nigdy skradzionych pieniędzy!..
— To prawda — powiedział podmajstrzy głuchym głosem.
— Widzisz pan dobrze, że jestem zgubiony, bez ratunku!... — kończył pan de Villers, z coraz większą boleścią i rozpaczą — widzisz pan dobrze, że wszystko dla mnie skończone!... Żegnam was moje sny i moje marzenia!... wszystko się zawala!... wszystko upada!... nie pozostaje mi nic więcej jak umrzeć, i to zrobię niezadługo!...
Maugiron wziął za ręce Andrzeja, uścisnął je w swoich z rozrzewnieniem, i rzekł głosem wzruszonym:
— Spokoju, odwagi w imię nieba mój przyjacielu!... twoje nieszczęście rozdziera mi serce, i powtarzam ci, że pomimo wszystkiego co się stało i co słyszę, nie chcę wierzyć aby położenie było tak rozpaczliwem, jak je przedstawiasz!...
Andrzej nie odpowiedział nic, na te puste i tuzinkowe pożałowania. Opuścił głowę na piersi, a łzy płynęły mu z oczów...
Maugiron patrzył na niego z pod oka, ironicznie, a wzrok jego mówił jasno:
— Biedny chłopiec!... natura słaba!... ciało bez duszy!...
Podmajstrzy zbliżył się w tej chwili do młodego kassyera, trącił go lekko i bojaźliwie w ramię, aby zwrócić jego uwagę, i odprowadzając go kilka kroków, rozmawiał z nim po cichu, przez dwie lub trzy minuty, z wielkiem ożywieniem.
Andrzej słuchał go z uwagą, i podczas gdy stary robotnik przedstawiał mu coś i tłomaczył, lekki rumieniec zabarwił jego bladą twarz.
— Macie racyę Piotrze — szeptał, skoro podmajstrzy powiedział wszystko co miał do powiedzenia — dziękuję ci za dobrą radę, jeżeli jest dla mnie ratunek, to tylko ten jeden....
Potem zbliżył się do Maugirona.
— Widzę z wielką radością, że pan jesteś spokojniejszy — wyrzekł ten ostatni. — Zaczynasz pan pewnie rozumieć, mój drogi przyjacielu, że nie ma na świecie tak złego położenia, z któregoby siłą woli nie dało się wydobyć...
— Drogi panie Maugiron — rozpoczął de Villers głosem niepewnym, i z widocznem wzruszeniem — nazwałeś mnie swoim przyjacielem?...
— Tak, zaiste!... i mam nadzieję długo jeszcze tak pana nazywać!...
— Ten tytuł przyjaciela, w pańskich ustach, jestże czem innem, jak słowem słodkiem, lub bez głębszego znaczenia?... czy miałem szczęście, rzeczywiście zyskać pańską przyjaźń prawdziwą?...
Maugiron spojrzał na kassyera wzrokiem zdziwionym.
— Myślę, że chyba nie wątpisz pan o tem! — odpowiedział — nie być tego pewnym, byłoby niesprawiedliwością względem mnie!... Ale dla czego zadajesz mi to pytanie?...
— Bo nie mam innej nadziei, prócz w panu, i jeżeli jesteś naprawdę moim przyjacielem, od pana zależy wyrwanie mnie z przepaści na której skraju stoję...
— Mówisz pan zagadkowo — jąkał Maugiron z pewnym przymusem — nie odgaduję jeszcze co pan chcesz powiedzieć, ale bądź przekonanym, że jeżeli tylko twój ratunek zależy odemnie, jak to z twych słów wynikać się zdaje, możesz się naprzód uważać za wybawionego z niebezpieczeństwa... Zobaczmy!... cóż trzeba zrobić?... czy pan chcesz, abym ja się podjął uwiadomić pana Verdier o strasznej nowinie, i abym ja wytrzymał pierwszy ogień i zniósł pierwszy jego gniew?...
Andrzej wstrząsnął głową.
— Nie, nie — rzekł — nie w ten sposób możesz mi pan przyjść z pomocą...
— Mów że pan więc... czego pan wymagasz odemnie?...
— Pójdę prosto do celu — odpowiedział kassyer — błagam pana, wysłuchaj mnie nie przeszkadzając... Powiedziałem panu, że pan Verdier nie daruje mi nigdy straty swoich pieniędzy... A zatem, te pieniądze trzeba mu oddać, i zdaje mi się, że na to znalazłem sposób... pan byłeś łaskaw obiecać mi miejsce, którego pensya i dochody dochodziłyby do poważnej cyfry, dwudziestu pięciu a nawet trzydziestu tysięcy franków rocznie...
Towarzystwo, które pan reprezentujesz, posiada znaczne kapitały... Zrób tak abym dostał naprzód, jako zaliczkę, sumę potrzebną na zaspokojenie pana Verdier, a ja zobowiążę się pełnić obowiązki głównego sekretarza, nie biorąc ani centima tak długo, aż zwrócę panu daną mi zaliczkę... Zrób to panie Maugiron... zrób, a w ten sposób tylko, możesz ocalić mi honor... i uratować życie!...
Elegancki młody człowiek słuchał Andrzeja nie przerywając mu, ponieważ prosił go o to, ale od pewnej chwili, fizyognomia jego wielce ruchliwa, przybrała wyraz ponury i zakłopotany.
— Mój drogi przyjacielu — wykrzyknął — doprowadzasz mnie do rozpaczy!...
— Ja... doprowadzam pana do rozpaczy! — powtarzał osłupiały kassyer.
— Tak jest niestety... gdyż w chwili, w której cię widzę tak już smutnym, przygnębionym, zniechęconym, muszę ci powiedzieć złą nowinę...
— O, mów pan!... mów bez obawy! — powiedział Andrzej gorzko — cóż mnie obchodzić może nieszczęście, jedno mniej lub więcej?...
— Znasz pan moje usposobienie względem ciebie, drogi przyjacielu — odpowiedział Maugiron — i mogłeś się przekonać tej nocy, że panowie de Montaigle, de Ribeaucourt i de Grandval, nie byli mniej ci przychylni niż ja...
— Tak, tak, widziałem to — szeptał kassyerr... — Widziałem ich... i nie wątpię...
— Osądź więc sam, kochany panie Andrzeju, jak wielkiej doznałem przykrości... osądź jak wielki był mój zawód i moje niezadowolenie, skoro wróciwszy do siebie, w pół godziny najwyżej po opuszczeniu cię, odebrałem list od prezesa rady zarządzającej naszego towarzystwa... Ten pan, którego zresztą trzeba sobie względy zaskarbiać, mimo wszystko; gdyż jest bardzo bogaty i ma bardzo obszerne i wielkie stosunki, zawiadomił mnie, że dał swojemu synowcowi miejsce, na którem chciałem widzieć pana!..
Andrzej podniósł oczy w niebo; konwulsyjne drżenie przeszło po całem jego ciele; załamał ręce powtarzając głucho:
— Żadnej nadziei!.... Żadnej już nadziei!...
— Do tysiąca diabłów — szepnął sam do siebie podmajstrzy, wzgardliwie wzruszając ramionami — to nie było trudne do przewidzenia; byłbym postawił w zakład rękę moją, byłbym sobie dał głowę uciąć, że wszystkie te obietnice skończą się na tem!...
— Mam nadzieję, że z tego powodu nie odbierzesz mi panie Andrzeju przyjaźni twej, która mi jest bardzo drogą — kończył żywo Maugiron — byłoby wielce nie — sprawiedliwem i bardzo okrutnem z twej strony, mieć do mnie żal, za fakt wynikły po za obrębem mojej woli i mocy, a który mnie samemu gorącą boleść sprawił!...
Andrzej podniósł głowę. Miał na policzkach ponsowe plamy, oczy jego były suche i palące.
— Mieć do pana żal? — powtarzał — i za co, mój Boże; niemam żalu do nikogo, nie obwiniam nikogo... Fatalność sama to sprawiła, ona mnie dręczy, ona mnie przygnębia, zabije mnie!...
Podmajstrzy zmarszczył brwi i szepnął, ciągle mówiąc do siebie:
— Fatalność!.. Ach! do pioruna, gdybym śmiał... Wiem ja dobrze jakiem imieniem nazwać tę fatalność... przynajmniej co do tej ostatniej sprawy!...
Chwila milczenia nastąpiła po ostatnich słowach pana de Villers. Na raz odwrócił się on do Maugirona, i odezwał się gorączkowo:
— Czy pan masz we mnie zaufanie?...
— Tak, drogi przyjacielu, mam w tobie zaufanie!...
poznałem cię jako honorowego i najuczciwszego na świecie człowieka!...
— A zatem, dowiedz mi pan tego...
— W jaki sposób?...
— Pożycz mi potrzebną sumę na zaspokojenie skradzionych panu Verdier pieniędzy!... pożycz mi siedemdziesiąt tysięcy franków!... Ta cyfra jest wielka, jest przestraszająca wiem to dobrze... ale jestem młody... pełen odwagi... chęci do pracy i zapału — oddam ci panie, przysięgam na życie mojej matki, oddam... Nie stracisz nic a zarobisz wielki i wspaniałomyślny czyn!...
Uśmiech źle ukryty pokazał się na ustach Maugirona.
— Mój drogi przyjacielu — odpowiedział — nie myślisz chyba, żeby to w rzeczywistości możliwem było!... gdyby to szło o jakie dwa lub trzy tysiące franków, to co innego... ale siedemdziesiąt tysięcy franków!... Jakże u diabła możesz przypuszczać że rozporządzam taką sumą!..
— Jesteś pan bogaty...
— O wiele mniej, może, niż się panu wydaje, panie Andrzeju...
— Jednakże to utrzymanie domu... ten zbytek... te konie... te powozy.
— To wszystko są konieczności mojego stanowiska. To utrzymanie o którem pan wspominasz, wyczerpuje wszystkie moje dochody, a niekiedy przechodzi je... Są chwile, słowo honoru daję, w których ja sam znajduję się w wielkiej potrzebie i w przykrem położeniu w pośród całego mojego zbytku... Wiesz dobrze wreszcie, że człowiek ze zdrowym rozumem nie pozostawia swoich kapitałów leżących bezczynnie... Wszystko co posiadam jest ulokowane... musiałbym ponieść wielkie straty aby módz zrealizować w danej godzinie taką sumę, a pewnie sądzę nie będziesz wymagał po mnie, żebym się sam dla ciebie, do ruiny ostatniej doprowadził!...
— Ale jest jedna rzecz przynajmniej, którą możesz zrobić...
— Jaką?...
— Zaprowadź mnie pan do swojego bankiera: zaręcz mu za mnie...
— Chciałbym to zrobić, ale, na nieszczęście to jest niepodobieństwo...
— Dla czego niepodobieństwo...
— Znasz pan aksjomat: — „Kto ręczy ten płaci“...
— Ależ! panie Maugiron, wiesz pan dobrze że ja panu nie dam płacić mojego długu!...
— Wiem, że pan jesteś pełen zapału i dobrych chęci, ale to nie zawsze wystarcza, jak to sam dziś najlepiej czujesz!... A zresztą możesz niepodołać w pracy!... Wszyscy jesteśmy śmiertelni i niewiadomo kto z brzega... w tym wypadku, nie mówiąc już o boleści, jakąby mi sprawiła twoja śmierć, moja sytuacya byłaby bardzo nieprzyjemna, rozumiesz to zapewne sam doskonale... kochany panie Andrzeju!...
Andrzej ukrył twarz swoją w obu dłoniach.
— W panu tylko miałem nadzieję... w panu jednym! — jąkał — a pan mnie opuszcza!... Oh, mój Boże, mój Boże! cóż się zemną stanie?...
— Ja pana nie opuszczam, mój drogi przyjacielu — odpowiedział Maugiron — ale mimo całej sympatyi jaką mam dla pana, jestem wprost zmuszony niezgodzić się na twoje propozycye, i twoich kombinacyi nie przyjąć!... Jesteśmy przecież ludźmi poważnymi!... cóż u diabła!... nie dziećmi!... działajmyż więc i mówmy jak ludzie!...
— Ach panie... gdybym się rzucił do nóg twoich?... Gdybym zaklął na wszystkie świętości!.. Gdybym?... — wołał de Villers głosem błagalnym.
Maugiron cofnął się z gestem zakłopotania i pewnej niecierpliwości.
Andrzej, nie zdając sobie sprawy z tego ruchu, zginał już kolana, lecz podmajstrzy szybko postąpił naprzód i stanął pomiędzy dwoma młodemi ludźmi.