Tajemnica Tytana/Część pierwsza/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica Tytana |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1885 |
Druk | A. Pajewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Secret du Titan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ravenouillet, jakeśmy to już powiedzieli pienił się ze złości, a prawdę powiedziawszy, przerażająca bladość Piotra Landry również straszne robiła wrażenie jak wściekłość Ravenouilleta.
Szacowny łotr drżał nerwowo, chciał jeszcze sprobować swojej czelności, i wykrzyknął głosem, stanowczym.
— Co u diabła!... czy tu kpią ze mnie!... ten złośliwy żart czyż długo się będzie jeszcze przedłużał!... Oburzenie bierze górę nad moją dobrocią i nakoniec będę zmuszony skargę na was podać!
Ten udany gniew i te pogróżki nie zaimponowały wcale służącemu, który podniósł cały ten alarm.
— Nie słuchajcie go! — wykrzyknął tenże pokazując pięść Ravenouilletowi — nie słuchajcie go!... to złodziej!...
— Złodziej... ja!... — wrzeszczał łotr — cóżem ukradł?... upoważniam was do powiedzenia wyraźnie com ukradł!...
Wszystko to co poprzedza, odbyło się z szybkością tak gwałtowną, że restaurator sam nie miał czasu dowiedzieć się o co idzie. Obrócił się więc do oskarżającego służącego z zapytaniem:
— Co on skradł?...
— Trzy srebrne nakrycia, proszę pana.
— Czy jesteś tego pewny?...
— Ma się rozumieć!...
— To fałsz! — krzyknął Ravonouillet głosem coraz piskliwszym. — Ja jestem uczciwy człowiek, niezdolnym ukraść muszce skrzydełka!... wreszcie powinniście znać ilość waszego srebra restauracyjnego... policzcie je... policzcie je natychmiast, a zobaczycie, że wam nic nie brakuje....
— W samej rzeczy, to dobra myśl — rzekł właściciel domu, zachwiany trochę tak wielką, zuchwałością łotra. — Nic nic przeszkadza ażeby policzyć srebro...
— Nie ma potrzeby proszę pana — powiedział żywo służący, wyciągając z kieszeni swego fartucha trzy łyżki, i trzy widelce nowe, świecące, i pokazując je wszystkim: — Nie jestem ja taki głupi, śledziłem tego złodzieja i dopatrzyłem.
— Co to jest? — pytał restaurator, oglądając łyżki i widelce przedstawione przez służącego.
— To jest proszę pana sprawka tego nędznika... trzy nakrycia z fałszywego srebra, pozostawił na stole w brudnych talerzach, ażeby przy sprzątaniu nie spostrzeżono się.... na szczęście mam dobry wzrok.... a przytem nie miałem jakoś zaufania!... prawdziwe nakrycia, z prawdziwego srebra, znaczone pańskiemi cyframi, są w skarpetkach łotra, i założyłbym się chętnie o trzydzieści sous, że je znajdziemy w tej chwili, szukając tam gdzie je wskazałem.
— Jestem zdradzony! — pomyślał sobie Ravenouillet — zuchwałość na nic się już nie przyda! trzeba zmienić ton... trzeba sprobować rozczulenia...
Ruchoma fizyognomia tego nikczemnego łajdaka przybrała w tej chwili wyraz strasznej rozpaczy i błagalnej pokory. Padł na kolana przed restauratorem, wyciągając do niego drżące ręce, głosem przez łzy i łkania tłumionym zawołał:
— Tak, przyznaję, jestem winien... tak... to prawda, jestem zbrodniarzem.... strasznym zbrodniarzem, i wstyd rzuca mnie pod wasze nogi!... Miejcie litość nademną... nie gubcie mnie, pozwólcie mi żyć dla odżałowania... Oddam wam przedmioty na które jakieś fatalne zapomnienie podniosło rękę moją... nie oddawajcie mnie w ręce sprawiedliwości... nie skazujcie na rozpacz, łzy, hańbę, uczciwej rodziny do której należę, a dla której hańba moja byłaby zgubą... Ja nie jestem zatwardziałym zbrodniarzem, i przysięgam wam, na wszystko co jest najświętsze na tym świecie i na tamtym, że to jest pierwszy błąd, którego się dopuściłem...
Na scenie życia Ravenouillet grywał bardzo brzydką rolę z bardzo słabem powodzeniem, ale możemy zapewnić, że w teatrze pierwszorzędne zająłby miejsce.
Wypowiedział swoją długą przemowę tak patetycznie z takiem przejęciem się i taką prawdą iż rozczulił restauratora, który już skłaniał się ku pobłażliwości.
Łotr ciągle klęcząc, odgadł to przychylne dla siebie usposobienie, i na zakończenie tego co tak dobrze rozpoczął, zmusił oczy do wylania kilku łez, których ocierać wcale nie myślał.
Pan Raymond i wszyscy cieśle porzucili stół odstępując w około właściciela domu, dwóch policyantów i więźnia.
Piotr Landry, na którego w tej chwili nikt nie zwracał uwagi, zdawał się być bardzo wzruszonym. Twarz jego co sekunda się zmieniała, stawała się raz siną raz szkarłatową. Grube krople potu spływały mu po czole.
— W imię Boga, bądź litościwym panie! — mówił Ravenouillet głosem łzawym — do dziś dnia, aż do tej chwili byłem człowiekiem uczciwym!... Ja już nie zboczę nigdy z drogi honoru jeżeli mieć będziecie litość nademną...
— Może to i prawda co on tam mówi — szepnął właściciel restauracyi — a potem, to taki kłopot włóczenia się po sądach. Jeżeli to po raz pierwszy spełnił kradzież, myślę że już tego więcej nie zrobi!...
— Niech odda nakrycia i niech sobie idzie!
W mgnieniu oka Ravenouillet był na nogach, twarz mu się wypogodziła, chciał dziękować za łaską, ale nie miał na to czasu.
Piotr Landry powziął ostateczne postanowienie.
Dwoma krokami wszedł w grupę, którą tworzyli jego koledzy, i rzekł głosem pewnym, śmiało, bez wahania.
— Milczenie byłoby w tym razie podłością... powinienem był mówić przed chwilą... nie miałem na to dosyć odwagi... teraz chcę naprawić moją winę. Strzeżcie dobrze tego człowieka, nie puszczajcie go!... To niebezpieczny łotr, to jest złodziej z profesyi.
— Kłamiesz nędzniku! — krzyknął Ravenouillet, pieniąc się z wściekłości — kłamiesz!.... a nawet gdybym był złodziejem, zkądbyś to mógł wiedzieć?...
— Ja znałem tego człowieka w więzieniu centralnem w Poissy gdzie byłem więźniem tak jak i on...
— On się przyznaje! — zawył łotr któremu szał odebrał przytomność umysłu — człowiek, który mnie obwinia jest zbójcą!... był uwięziony za morderstwo!...
Głuchy szmer przebiegł pomiędzy cieślami, i instynktownie rozszerzyło się koło, wszyscy usunęli się od Piotra Landry. Naczelny budowniczy, sam zbliżył się do nieszczęśliwego ojca Dyzi i spytał go:
— Czy to prawda co on mówi?...
— To prawda, panie Raymond, zabiłem człowieka — odpowiedział Piotr opuszczając głowę. — Byłem skazany, sprawiedliwie skazany...
Głęboka cisza zapanowała po tej odpowiedzi, przerwał ją szczęk broni na schodach.
Jeden ze służących pobiegł po siłę zbrojną i kilku żołnierzy z pobliskich koszar pod bronią przybyło w towarzystwie dwóch miejskich policyantów i jednego ajenta policyi tajnej, który się znalazł wypadkiem w pobliżu.
— Patrzcie no!... — zawołał agent — spostrzegając więźnia, to Ravenouillet, inaczej Grinchard l’Ecureuil, Poivrier, Rupin... skończony łotr!... schwytano go nareszcie!... wyborna gratka!... Na odwach go zaprowadzić, a ztamtąd na salę Ś-go Marcina...
Ravenouillet, widząc że mu już żadna nie pozostaje nadzieja, odwrócił się w stronę Piotra Landry; grożąc mu pięścią, wykrzyknął:
— Łotrze!... zgubiłeś mnie!... ale cierpliwości!.. życie jest długie!... ja ci to oddam później!... Popamiętasz ty dzień w którym się spotkamy!...
Słysząc te groźby, agent tajnej policyi przybliżył się do cieśli patrząc na niego z uwagą.
— Ja i tego znam także, powiedział po chwili; to nie jest złodziej i to może nawet uczciwy człowiek... wreszcie spłacił swój dług. Ja już nie mam z nim nic do czynienia...
— No teraz dalej w drogę!...
W chwilę potem, w wielkim salonie nie pozostał nikt prócz budowniczego kierującego robotami i robotników.
Ci ostatni, prócz Piotra Landry i Gribouilla, zebrali się w grupę w przeciwnym końcu i rozmawiali żywo między sobą głosem cichym.
Narada ich trwała krótko, stary podmajstrzy siwy, z nosem centkowanym odłączył się od grupy, przybliżył do budowniczego, nie bez pewnego zakłopotania, odprowadził go na bok i rzeki:
— Panie Raymond, przychodzę do pana z poselstwem od moich kolegów... tylko co mówiliśmy między sobą i jesteśmy wszyscy razem jednego zdania, prócz Gribouilla, że jest tu, między nami ktoś zbyteczny... a my myślemy, że i pan, panie Raymond będziesz naszego zdania...
— Wytłomacz się pan jaśniej — odpowiedział budowniczy, nie rozumiem dobrze co chcecie przez to powiedzieć...
— My chcemy powiedzieć, panie Raymond, że będąc uczciwymi ludźmi z dziada pradziada, nie mając nic wspólnego z prokuratorem królewskim, nie możemy ścierpieć między sobą człowieka, który się dopuścił zbrodni, sądzonego przez sąd, i skazanego: a chociaż jest to smutne zakończenie uczty pana Durand, która tak doskonale się zaczęła, prosiemy aby znany nam wszystkim Piotr Landry oddalił się ztąd natychmiast, albo my ztąd wyjdziemy.... W tem rzecz panie Raymond....
— Więc cóż! jeżeli takie jest wasze postanowienie, wszak jesteście panami tutaj, możecie je wykonać jak się wam podoba?...
— To nam wolno, prawda; ale aby uniknąć na wszelki wypadek kłótni i bijatyki, chcieliśmy prosić pana panie Raymond jako naszego naczelnika, abyś przeprowadził tę rzecz w uczciwy sposób z Piotrem Landry. Panu nie ośmieli się stawić hardo, od jednego słowa usłucha i wyjdzie, a my będziemy mogli znów zasiąść i pić za zdrowie pana Durand i pańskie...
— To się ma rozumieć iż wy sobie życzycie abym ja wypędził tego nieszczęśliwego?...
— Tak, coś w tym rodzaju panie Raymond... jeśli pan łaskaw!
— Z tego to nic nie będzie — odpowiedział stanowczo budowniczy. — Odmawiam...
Stary podmajstrzy zdawał się nie rozumieć tego... — Jednakże — zaczął.
Pan Raymond przerwał mu.
— Tak, stanowczo odmawiam, i radzę wam zastanowić się, zanim popełnicie to bezużyteczne okrucieństwo! Piotr Landry popełnił zbrodnię, przyznaje się sam, ale odpokutował za to, słyszeliście sami jak głośno to wyrzekł agent policyjny; wy sami dobrze wiecie że Piotr Landry nie jest żadnym nędznikiem, ani złym człowiekiem, i widzieliście go dziś rano narażającego odważnie swoje życie dla uratowania swego kolegi! Żaden z was pewnie nie byłby tego zrobił!... Nie prawda?...
Stary podmajstrzy wstrząsnął głową.
— To jest zupełna prawda — odpowiedział wreszcie — i my wcale nie mówimy, aby to była nieprawda, ale my też mamy nasze pojęcia, panie Raymond, i żadne rozumowanie tu nie poradzi!... Nie mamy wcale ochoty aby lokatorowie centralnego więzienia mogli powiedzieć, patrząc na nas gdy pracujemy: „Widzicie wy tych cieśli... to nie musi być nic porządnego... pomiędzy niemi zbrodniarz siedzi!“ Nie, my tego nie chcemy panie Raymond, i jak jestem Jan Maclet tego nigdy nic będzie!...
Budowniczy wzruszył ramionami.
— Postąpcie zatem podług waszych przekonań! — powiedział prawie z gniewem; a ponieważ nic wam nie przeszkadza do wypędzenia tego nieszczęśliwego, wypędźcie go sami!... Ja się w to nie mięszam i umywam od tego ręce.
Te ostatnie słowa były wypowiedziane prawie głośno i Piotr Landry je usłyszał. Od kilku chwil, rozumiał dobrze iż kwestya jego się tyczyła, odgadywał co się działo. Podniósł głowę, którą miał opuszczoną na piersi; przybliżył się do pana Raymond, i głosem drżącym, ale bardzo wyraźnym wyrzekł:
— Wypędzić mnie!... nie będą mieli trudu!... sam sobie wymierzę sprawiedliwość... i oddalę się dobrowolnie! wiem dobrze że muszę ukryć moją hańbę daleko ztąd, teraz kiedy okropna tajemnica mego życia jest znaną wszystkim!... ja wiem aż nadto dobrze, iż uczciwi robotnicy nie mogą zatrzymać między sobą człowieka, który siedział w więzieniu, i którego wszyscy złodzieje nazywają swoim przyjacielem.
Piotr Landry zmuszonym był przerwać na chwilę; wzruszenie przeszkadzało mu mówić. Po chwili, rozpoczął znowu, otarłszy drżącemi rękoma oczy łzami zroszone:
— Opuszczę Paryż... pójdę szukać pracy na prowincyi, w jakimś ciemnym zapadłym zakątku gdzie mnie nikt niepozna!.... gdzie krwawa plama mego życia nie pogoni za mną!... Ale przed oddaleniem się od was na zawsze, pozwólcie mi powiedzieć historyę zbrodni jaką popełniłem, będzie ona może nauką dla was i zobaczycie, że jeżeli byłem bardzo winnym, to byłem i bardzo nieszczęśliwym... a może wtedy będziecie mieli dla mnie więcej współczucia niż wzgardy.