Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/XL

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XL.

Niewiasta, mogąca liczyć około 45 lat, wybiegła z rozjaśnionem obliczem i otwartemi ramionami na spotkanie gościa, objęła po macierzyńsku jego głowę obiema rękami i ucałowała go kilkakrotnie z namiętną czułością.
— Moje ukochane dziecko! — zawołała — nie spodziewałam się już dzisiaj ujrzeć cię i bardzo się z tego powodu smuciłam. Minęło sześć dni, jak u mnie nie byłeś; ach, czas dla mnie bardzo bardzo powoli upływa.
— I mnie tak samo się zdarza! — odrzekł Maurycy ze wzruszeniem, na pozór szczerem.
— Czy to prawda? zapytała pani Rosier z rozjaśnionemu oczyma.
— Przysięgam Ci!
— A więc dlaczego nie przyszedłeś?
— Bo nie mogłem.
— Człowiek może wszystko, jeśli tylko chce.
— Chciałem, ale natrafiłem za każdym razem w ostatniej chwili na przeszkody.
— Wierz mi i przebacz, dobra przyjaciółko. Pracowałem wiele dla mego dziennika, a oprócz tego miałem wiele zajęcia w ważnej sprawie.
— W sprawię poważnej?
— W sprawie nadzwyczaj poważnej, która mi prawdopodobnie piękny pieniądz przyniesie.
Podczas tej rozmowy prowadziła pani Rosier gościa do przyjemnej, ogrzanej jadalni, gdzie stół był nakryty.
— Tem lepiej, moje dziecko, tem lepiej! — odrzekła pani Rosier, ściskając powtórnie Maurycego. — Bliższe szczegóły opowiesz mi przy stole — bo przecież u mnie będziesz jadł obiad?
— Mocno nad tem ubolewam, że tego nie będę mógł uczynić!
— Dlaczego?
— Jestem zamówiony — będę jadł z przyjaciółmi u Brebanta.
— I z przyjaciółkami! — dodała pani Rosier, na której twarzy odmalował się pewien niepokój — jeden z tych obiadów, który się do północy przedłuża.
— Bądź spokojną; — odrzekł Maurycy z uśmiechem — będę rozsądnym i wcześnie udam się do domu.
— Obiecujesz mi to uczynić?
— Jak najmocniej.
— Staraj się tę obietnicę wypełnić, kochane dziecko, nie trwoń zdrowia, młodości i siły.
Chociażby człowiek był najzdrowszym — jedna nieoględność może najlepszą konstrukcję zrujnować. Jesteś zmęczonym, wyglądasz mi bledszym, niż zwykle.
Mówiąc to badała pani Rosier z gorączkową uwagą rysy twarzy młodzieńca, w których się w istocie wielkie znużenie odbijało. W jej spojrzeniu widać było czułość, zakłopotanie, prawie trwogę.
Oczy niby łzami zamglone spoczywały na nim, nie, jak to czynią oczy przyjaciółki, lub siostry, ale jakimi matka spogląda na ukochanego syna. Trzymała ona w swojej rękę obok niej siedzącego młodzieńca i uścisnęła ją łagodnie.
Pani Rosier liczyła, jak to już wspomnieliśmy, czterdzieści pięć lat, wydawała się atoli o kilka lat młodszą. Była ona miernego wzrostu i posiadała jeszcze wysmukłą, gibką kibić. Bujny, kasztanowaty włos okalał wprawdzie nieregularne, ale bardzo delikatnie wykrojone owalne oblicze o równie uroczym, jak roztropnym wyrazie.
Najosobliwszą cechą tej twarzy atoli były oczy, niezbyt duże, ale cudownie spoglądające. Czasami zdawała się ich źrenica rozszerzać i kryć się w sobie niezmierną głębię. W takich chwilach zdawało się, że te oczy muszą jak kocie oczy w ciemności i w głąb duszy człowieka widzieć.
— Ty masz gorączkę, kochany Maurycy! — odezwała się pani Rosier do młodzieńca, albowiem uczuła, że jego ręce w jej ręku pałały.
— Ależ nie, zaręczam ci.
— Dlaczegóż zapierać? Czuję, że twoja skóra jest sucha; a tętno u ciebie za prędko bije.
— E! trochę znużenia!
— Wysilasz się w pracy i rozrywkach.
— Przyznaję, że mnie coś w ostatnich dniach bardzo zainteresowało. Wesoła wiadomość, którą ci oznajmię, ma z tem związek. Pewien bardzo bogaty Holenderczyk, były kapitan okrętowy, z którym przed rokiem często się stykałem, przybył znowu do Paryża na dłuższy pobyt dla studiowania w archiwum ministerjum marynarki, gdzie ma z polecenia swego rządu napisać obszerne dzieło. Przed dwoma dniami spotkałem się z nim przypadkowo, a on mi uczynił propozycję, abym u niego objął posadę sekretarza z bardzo dobrą płacą. Jest to posada, która mi nie tylko obecnie pieniądze przynosi, ale mi także przyszłość rokuje. Wkrótce nie będzie się mógł obejść bezemnie. Stanę się mu niezbędnym i będę mu wszędzie towarzyszył.
— Czy naprawdę zamyślasz Paryż opuścić? — zapytała żywo pani Rosier, blednąc.
— Na to tylko, oby odbywać chwilowe podróże, albowiem kapitan polubił Paryż i zamierza stale w nim zamieszkać; a więc nieustannie będę tutaj z nim powracał.
— O, takeś mnie tem przestraszył — mówiła dalej poczciwa kobieta z westchnieniem pełnem ulgi.
— Widzisz, przyzwyczaiłam się do ciebie, mój Maurycy, kocham cię jak syna i na samą myśl, że przyszłoby się z tobą rozstać, łzy cisną mi się do oczu.
Rzeczywiście, pani Rosier obcierała zwilgotniałe oczy...
Maurycy pocałował ją.
— Nie martw się, kochana opiekunko, nie troszcz się — rzekł. — Przysięgam ci, że Paryża nigdy nie opuszczę na zawsze. Zbyt boleśnie byłoby mi się rozstać z tą, co tak szlachetnie zastąpiła mi matkę, której nigdy nie znałem.
Młody człowiek wymówił te wyrazy ze wzruszeniem, od którego głos mu drżał.
Nie ośmielimy się utrzymywać, aby to wzruszenie było szczere, ale pani Rosier nie mogła temu nie uwierzyć i zawołała też, całując Maurycego w czoło:
— Oj drogie, kochane dziecko, jakże szczęśliwą byłaby twoja matka, widząc cię tak dobrym i tak przywiązanym, tak pracowitym.
— Jakże ci błogosławić musi tam z niebios, jak modli się do Boga, aby cię strzegł od wszelkiego złego powściągnęła rozrzewnienie, ogarniające ją i zamieniając przedmiot rozmowy, mówiła dalej:
— Więc zostajesz sekretarzem u tego kapitana holenderskiego?
— Jutro już obejmuję obowiązki.
— A pensja ile wynosi?
— Ośm tysięcy franków.
— Ależ to wybornie! Przy twoich sześciu tysiącach da ci bardzo ładny dochód.
— Będę też odkładał.
Na usta pani Rosier wystąpił lekki uśmiech.
— Odkładać? — powtórzyła. — Co może zaoszczędzić człowiek w twoim wieku, łakomy na przyjemności; pozwól, że temu nie uwierzę. Przytem nie widzę w tem nic złego, że się bawisz, bylebyś tylko umiał zachować umiarkowanie we wszystkiem. Na szczęście praca dobrze hartuje, a ty lubisz pracować, chwała Bogu!... Rozumiesz, że próżniak nie spełnia swego zadania na tym świecie i nie może się mienić uczciwym...
— Naturalnie, że pojmuję i dowodzę tego, żyjąc tak, jak żyję.
— Nie myślisz żenić się? — spytała pani Rosier jakoś niespokojnie.
— Wcale nie myślę, przynajmniej tak, jak teraz, a w tem idę za twoją radą. Ażeby się ożenić, trzeba mieć męstwo do pożegnania się ze swobodnem i wesołem życiem kawalerskiem, a ja wyznaję, nie mam tej odwagi. Zobaczymy później...
— Później... tak... później... — szepnęła pani Rosier i czoło jej nagle spochmurniało — a może nigdy — dodała. — Kto wie? może to nawet byłoby dla ciebie lepiej?
— Jednakowoż jeżeli między trzydziestym piątym i czterdziestym rokiem życia znajdę żonę bogatą, zdaje mi się, żeby to wcale nie zawadziło — wtrącił Maurycy.
— Tak, ale jest jeszcze na to czasu dziesięć lub piętnaście lat, to będziemy mogli jeszcze się namyślić.
— O! i bardzo dużo czasu! — odrzekł młody człowiek z uśmiechem.
Spojrzał na zegarek i wstał.
— Idziesz już? — spytała pani Rosier.
— Muszę. O ósmej siadają do stołu, a teraz tylko dziesięć minut brakuje. I tak się trochę spóźnię.
— Kiedy przyjdziesz do mnie?
— Za dwa, albo za trzy dni.
— I zjesz ze mną obiad?
— Przyrzekam.
— A! potem będziesz częściej przychodził?
— Jak tylko będę mógł, najczęściej. Wiesz dobrze, moja droga opiekunko, jaka to dla mnie radość, gdy mogę się z tobą zobaczyć.
— Poczciwe dziecko.
Maurycy pocałował panią Rosier, która mu odpłaciła z procentem i odprowadziwszy go następnie do sieni, patrzyła, jak ze schodów schodził, a gdy następnie znikł, wróciła do pokoju, upadła na krzesło, oczy zasłoniła rękoma i zapłakała.
Boleść biednej kobiety zwolna przeminęła, ale kiedy łzy jej wyschły, kiedy łkania przestały już wstrząsać piersią, twarz zachowała jednak ślady silnego cierpienia:
— Tak.. tak... potem, a lepiej nigdy... — wyszeptała głucho, dziko oglądając się dokoła.
Jeżeli się ożeni teraz, jeżeli się ożeni kiedykolwiek, trzeba będzie odkryć przed nim tę straszną tajemnicę, trzeba mu powiedzieć, że w więzieniu się rodził z ojca występnego... zabójcy!... że ojciec ten nazywał się Piotr Lartigues, że uciekł z galer, a matka jego, Aime Joubert, teraz znana pod nazwiskiem Rosier, piętnaście lat służyła w policji...
Powiedzieć mu to, mój Boże! Czyż wtedy kochać, mnie będzie jeszcze to dziecko? Czy nie pogardzać będzie i przeklinać?
U drzwi zapukano z lekka.
— Wejdź — rzekła biedna kobieta.
Służąca otworzyła drzwi i zapytała:
— Można dać obiad? Późno już...
— Dobrze. Magdaleno, możesz już podać.
Pani Rosier przeszła do pokoju jadalnego i siadła przy stole sama jedna.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.